Nie wiesz? – Pytaj! Autor: Tomasz Przybyszewski, Piotr Stanisławski, fot.: Piotr Stanisławski, Źródło: Integracja 1/2013
Funkcjonariusze służb mundurowych i porządkowych spotykają osoby z niepełnosprawnością zazwyczaj podczas rutynowych obowiązków, ale też jako popełniających wykroczenia. I nierzadko błędnie oceniają ich status albo nie wiedzą, jak się wobec nich zachować. Podpowiadamy - nie tylko funkcjonariuszom.
Jakie są rodzaje niepełnosprawności? Z niepełnosprawnością można się urodzić, ale też niepełnosprawność może być nabyta w wyniku choroby lub wypadku. Udogodnienia dla tej grupy ludzi oznacza się w miejscach publicznych najczęściej symbolem postaci na wózku.
Ludzie z niepełnosprawnością to jednak nie tylko „wózkowicze”. Mogą to być także osoby niewidome, niesłyszące, z niepełnosprawnością intelektualną albo zaburzeniami psychicznymi. Niepełnosprawność może być niewidoczna – mogą ją powodować choroby serca bądź układu oddechowego. Dlatego dziwne zachowanie nie musi oznaczać upojenia alkoholowego, lecz np. chorobę Parkinsona czy skutek udaru. Podobnie omdlenie nie musi świadczyć o nadużyciu alkoholu, lecz może się zdarzyć np. z powodu cukrzycy. Warto pamiętać, że sytuacja każdej osoby z niepełnosprawnością jest inna. Choć dwie z nich np. poruszają się na wózkach, to każda może mieć inne potrzeby i możliwości ruchowe.
Czym niepełnosprawność różni się od choroby? Chorobę można wyleczyć, a niepełnosprawność jest zazwyczaj stanem trwałym (jak np. utrata wzroku, zespół Downa itp.). Rehabilitacja oraz odpowiedni sprzęt mogą pomóc usprawnić organizm, by możliwie dobrze funkcjonował mimo niepełnosprawności. Oczywiście do niepełnosprawności może doprowadzić choroba, a ponadto wiele rozmaitych schorzeń powoduje czasową utratę sprawności.
W jaki sposób osoba z niepełnosprawnością porusza się w przestrzeni publicznej? Osoby z niepełnosprawnością ruchową mogą poruszać się np. wózkiem ręcznym lub elektrycznym, skuterem inwalidzkim, o kuli lub przy chodziku. Osobom bez kończyn pomagają coraz bardziej funkcjonalne protezy. Osoby niewidome lub niedowidzące poruszają się z pomocą białej laski lub psa przewodnika.
Jak radzą sobie kierowcy z niepełnosprawnością? W zależności od niepełnosprawności mają dostosowane samochody: czasem automatyczną skrzynię biegów albo specjalistyczne oprzyrządowanie. Osoby z niepełnosprawnością też popełniają wykroczenia i nie powinny uniknąć mandatu. Należy jednak pamiętać, że niepełnosprawność może (ale nie musi!) powodować, że ktoś będzie poruszał się samochodem wolniej. Czasem okazuje się, że zatrzymany kierowca ma sprawne jedynie ręce albo prowadzi samochód nogami. Przepisy ruchu drogowego dotyczą wszystkich kierowców, ale dzięki karcie parkingowej osobom z niepełnosprawnością wolno nieco więcej (i jako kierowcom, i jako pasażerom). Przy zachowaniu ostrożności mogą nie stosować się np. do zakazu wjazdu czy zakazu postoju.
Jak zachowywać się w bezpośrednim kontakcie? W taki sam sposób jak z innymi ludźmi. Oczywiście zwracaj się bezpośrednio do osoby z niepełnosprawnością, a nie do towarzyszącej jej czy do tłumacza języka migowego. Niektóre osoby z niepełnosprawnością mówią niewyraźnie. Jeśli nie rozumiesz, poproś o powtórzenie, a w ostateczności – napisanie słów. W przypadku osób niesłyszących najpierw zorientuj się, jaki preferują sposób komunikacji.
Niektóre potrafią czytać z ruchu ust. Wówczas mów do nich w naturalnym tempie, bezpośrednio, nie zakrywaj ust i nie krzycz. Może być konieczne zapisywanie komunikatów na kartce albo obecność tłumacza języka migowego. Zawsze używaj słów i zwrotów, które funkcjonują w codziennym kontakcie – ale też nie bój się powiedzieć osobie niewidomej: „do widzenia”, a osobie na wózku: „proszę przejść do pokoju obok”.
Jak pomagać osobom z niepełnosprawnością? Nie decyduj za innych. To, że ktoś jest osobą z niepełnosprawnością, nie oznacza, że potrzebuje pomocy. Można zaproponować ją wówczas, gdy wydaje się, że człowiek jej potrzebuje, np. przy przejściu dla pieszych lub na przystanku. Zawsze jednak trzeba zapytać, czy można pomóc i w jaki sposób. To żaden wstyd nie wiedzieć, co robić. Na pewno jednak nie należy pomagać na siłę lub wbrew woli.
Osobie niewidomej można podać ramię i iść pół kroku przed nią, opisując przeszkody na drodze. Niewiele jej dadzą wskazówki w rodzaju: „proszę iść tam” albo „idziemy w tę stronę”. Trzeba mówić tak, by mogła to sobie wyobrazić, np. „w lewo”, „pierwsza przecznica w prawo” itd.
Jak ważne są „koperty” Pamiętaj, że tzw. koperty są przeznaczone dla osób z niepełnosprawnością, które mają kartę parkingową. Samochód może być dla nich jedynym sposobem na sprawne poruszanie się. By nie musiały pokonywać dużych odległości, „koperty” są umieszczone blisko wejść do budynków. Są szersze niż inne miejsca parkingowe, gdyż osoby z niepełnosprawnością mogą potrzebować więcej miejsca przy wsiadaniu do auta i wysiadaniu z niego (gdy np. wystawiają przez drzwi wózek i na niego się przesiadają). „Koperty” są bardzo ważne dla kierowców z niepełnosprawnością, dlatego nie toleruj, gdy zajmuje je ktoś nieuprawniony – nawet ich część lub „na chwilkę”.
Jak mówić? Unikaj przestarzałych lub nacechowanych negatywnie określeń, jak: „kaleka”, „inwalida”, „ślepy”, „idiota”, „wariat” czy „sprawny inaczej”. Najlepiej mówić: „osoba z niepełnosprawnością”, „osoba niepełnosprawna”, „osoba niewidoma”, „osoba z niepełnosprawnością intelektualną” czy „osoba z zaburzeniami psychicznymi”.
Pies przewodnik Pies przewodnik to pomocnik osoby niewidomej. Pies asystujący może też pomagać innym osobom z niepełnosprawnością, np. ruchową. To są psy pracujące, dlatego, gdy są „na służbie”, nie wolno ich głaskać ani w inny sposób rozpraszać. Oczywiście nie każdy towarzyszący czworonóg jest psem asystującym. One są specjalnie wyszkolone i oznaczone. Z tego względu mają prawo wstępu z właścicielem do budynków użyteczności publicznej, jak: urzędy, sądy, przychodnie, szkoły, restauracje, sklepy itd., a także autobusy, tramwaje czy samoloty. Wyjątkiem są obiekty sakralne.
Samo życie... Po skoku na główkę Przemek Więckowski ma 27 lat. Od dziesięciu lat porusza się na wózku inwalidzkim. Skoczył w niedozwolonym miejscu kąpieliska z drzewa na główkę i złamał kręgosłup. Cztery lata zajęła mu trudna rehabilitacja, po której – dzięki wsparciu rodziców – był w stanie poruszać swoim wózkiem. Wieczorowo skończył szkołę średnią o profilu informatycznym, a potem znalazł pracę w biurze jako informatyk. Nie lubi, gdy przesadnie ulgowo się go traktuje, chce być samodzielny, a z pomocy innych korzysta tylko wtedy, kiedy jest niezbędna.
W wyniku choroby Marta Andrych skończyła studia weterynaryjne. Marzyła o pracy ze zwierzętami i taką podjęła. Cztery lata po ślubie pojawił się u niej niewład prawej ręki, a potem powieki. Dopiero trzeci lekarz zdiagnozował stwardnienie rozsiane, chorobę uszkaodzającą układ nerwowy. Od roku ma trudności w poruszaniu się, coraz częstsze przykurcze i bóle w różnych częściach ciała. Wsparciem jest dla niej mąż, z którym co dzień ćwiczy. Z pracy na razie nie rezygnuje, choć w drodze coraz częściej potrzebuje pomocy. Prosi o nią przechodniów, czasem straż miejską lub policjanta.
Po wypadku Samochód wyjeżdżający z bocznej drogi uderzył w bok auta, dokładnie w miejsce, gdzie siedział Tomek jako pasażer. Drzwi wgniotły się w jego nogę tak mocno, że lekarze w szpitalu nie byli w stanie jej uratować. Amputowali ją tuż przy udzie. Dwa lata zajęło mu pozbieranie się psychiczne. Zrobił kurs komputerowy, zaczął grać w koszykówkę na wózkach w klubie „Start”, wynajął mieszkanie. Podjął też pracę jako sprzedawca w saloniku prasowym. Dzięki pomocy jednej z firm ortopedycznych ma nowoczesną protezę. Odtąd nikt już się za nim nie ogląda.
Z epilepsją Na głowie Krzysztofa widać wiele blizn. To po upadkach i uderzeniach. Krzysztof choruje na padaczkę i często ma ataki, także te najcięższe, z utratą świadomości. Przez chorobę nie może znaleźć pracy, raz stracił ją po pierwszym ataku. Jest po pięćdziesiątce. Większość ataków przechodzi w domu, ale zdarzają się też na ulicy. Nierzadko ludzie biorą go wtedy za nietrzeźwego. To najbardziej boli, ale nie może żyć zamknięty w domu. Woli ponosić ryzyko, ale czuć, że żyje.
Bez wzroku Pani Anna ma 39 lat, nie widzi od urodzenia. Rodzice nauczyli ją samodzielności, aby mogła żyć jak inni. Umie poruszać się w przestrzeni publicznej dużego miasta. Dziś mieszka w Warszawie, która nie jest wolna od barier, a najwięcej jest ich na chodnikach zastawianych samochodami, tablicami reklamowymi, kwietnikami, koszami, słupami, a nawet miejskimi informatorami. Według pani Anny najlepszym sposobem pomocy osobie niewidomej na ulicy jest zapytanie, jak pomóc.
Od urodzenia Justyna Kozdryk ma tylko 116 cm wzrostu, choć w rodzinie wszyscy są wysocy. Nie przeszkodziło jej to skończyć studiów w Wyższej Szkole Pedagogiki Specjalnej, podjąć pracy w Powiatowym Urzędzie Pracy, a następnie w policji jako pracownik cywilny w sekcji ds. informatyki ruchu drogowego. Od lat podnosi ciężary (wyciskanie na ławce) i ma sukcesy, zdobyła m.in. srebrne medale na paraolimpiadzie w Pekinie i mistrzostwach świata w Pusan. Zaakceptowała swą niepełnosprawność i tego wymaga od innych.
Otwórz dla mnie ciemne drzwi. Pasje niewidomego Dawida i Kuby Dziennik Bałtycki z dnia 4.01.2013 autor: Irena Łaszyn
Z niewidomym Dawidem Pieperem, który patrzy w gwiazdy i podgląda ptaki, oraz niewidomym Kubą Nowickim, który zbiera zęby mamuta i pisze powieść o jednorożcach, spotkała się Irena Łaszyn. Pędzą ulicą, spieszą się, bo trzynastoletni Dawid ma wykład o ptakach, a piętnastoletni Kuba - o skamielinach. Będą prelegentami, w Szkole Podstawowej numer cztery w Redzie czekają na nich żądni wiedzy uczniowie. - Dawid, czapka ci opadła, nic nie widzisz - mówi Mirosław Pawlik, nauczyciel z Gdyńskiej Szkoły Społecznej, do której chodzą chłopcy. - Panie Mirku, czapkę przesunąłem, a dalej nic nie widzę - uśmiecha się łobuzersko chłopiec. Dawid nie widzi od urodzenia, to jaskra wrodzona. - Nawet sobie nie wyobrażam, jak to jest: widzieć - tłumaczy. - Tak jak gwiazd sobie nie wyobrażam. - Ale podobno w nie patrzysz. - Bardzo mnie fascynują. Chyba cztery lata temu zacząłem się zastanawiać, jak to się dzieje, że gwiazdy wybuchają, a nadal ich tak dużo. Skąd się biorą nowe? Książkowa wiedza przestała mi wystarczać. Zamęczałem pytaniami panią od przyrody, w końcu odesłała mnie do pana od fizyki. On też ma mnie powoli dość, muszę więc wziąć na celownik kogoś innego. Może panią od chemii? - Dawid nas przerasta - nie ukrywa Kamila Schwartz, wychowawczyni pierwszej klasy Gimnazjum w Gdyńskiej Szkole Społecznej. - Zna nazwy mgławic, o których istnieniu nawet nie wiedziałam. Próbuje zgłębiać różne zjawiska, odpowiadać na trudne pytania. Przed świętem Trzech Króli, podobnie jak przed Bożym Narodzeniem, wszystkich intryguje Gwiazda Betlejemska. Ludzie chcą wiedzieć, czy była naprawdę. Co widzieli Trzej Królowie? Kometę Halleya, jak dowodzą niektórzy, czy koniunkcję Saturna i Jowisza, jak twierdził Johannes Kepler? Nad tym zjawiskiem, od wieków, pochylają się najtęższe astronomiczne głowy i trzynastoletni Dawid Pieper sporu nie rozstrzygnie. - Moim zdaniem, to mogła być ta kometa - potwierdza. - Tylko trudno uzasadnić astronomicznie, że tak sobie leciała, leciała i nagle się zatrzymała. Ale koniunkcji dwóch planet też nie wykluczam. Podpowiedź, że to mógł być Świetlisty zastęp aniołów, wskazujący drogę Mędrcom, traktuję z równą powagą. Przecież nie ma astronomicznego dowodu na istnienie Gwiazdy Betlejemskiej, a aniołowie znani są z dobrych uczynków. - Wierzysz w anioły? - Pewnie! To dobre duchy, które nad nami czuwają. Albo dobrzy ludzie. Dawid mówi, że spotkał wielu dobrych ludzi. To dzięki nim obserwuje gwiazdy i ruch planet, podgląda ptaki, śledzi przyrodę, tworzy gry komputerowe, a czasem ma naukowe wykłady. Jak ten w Redzie, w towarzystwie niewidomego kolegi, Kuby Nowickiego, i pana od religii, Mirosława Pawlika. - Pan Mirek, to nie tylko nauczyciel religii, on wyłapuje wszelkie talenty, wspiera nasze dzieci w rozwoju i pomaga im w siebie uwierzyć - włącza się Mariola Pieper, mama Dawida. - Jest tym aniołem, którego syn spotkał na swej drodze. W Gdyńskiej Szkole Społecznej jest stu osiemdziesięciu uczniów. Wielu z nich ma różne dysfunkcje. A jeszcze więcej - rozliczne talenty. Niektóre trzeba dopiero wydobyć, pan Mirek jest w tym niezrównany. Metody, trzeba przyznać, ma czasami niekonwencjonalne. Czyste wariactwo - skwitowali znajomi, gdy postanowił nauczyć niewidomą dziewczynkę… fotografować. - Właściwie, to zaczynaliśmy, gdy Magda jeszcze trochę widziała, ale groziła jej utrata wzroku - przypomina. - To była forma terapii, bo Magda sobie z tą sytuacją nie radziła, czekała ją poważna operacja, miała kłopoty z nauką. Najpierw musiałem nią potrząsnąć, a potem podać ramię. Chciałem, by odkryła, że ma w sobie siłę życia. Gdy więc Magda przestała widzieć, zaczęła robić zdjęcia. Świat wyczuwała zapachem, dłońmi, za pomocą cudzych słów. Coś ją intrygowało, to się zatrzymywała. Fotografowała bliskie plany. Z tych zdjęć powstała wystawa w gdyńskim Centrum Integracja. Wkrótce ma być kolejna. Pan Mirek już wymyślił tytuł: W opuszkach moich palców mieszka światło. Dawid jest kolejnym jego podopiecznym. A prezentacje, które chłopiec prowadzi, o programach komputerowych albo ptakach, odbywają się najczęściej na lekcjach… religii. Pan Mirek twierdzi, że można to pogodzić. - Zamiast o Panu Bogu, rozmawia pan z uczniami o sikorkach? - Pan Bóg jest miłośnikiem życia - odpowiada Mirosław Pawlik. - A religia to nic innego, jak kochać swoje życie. Dawid to swoje akceptuje. I śmieje się w głos, gdy ktoś, kto go nie zna, podpytuje: A czy niewidomy chłopiec umie się uśmiechać? Dawid mieszka w Bolszewie koło Wejherowa, ma dwoje rodzeństwa. Uczciwie przyznaje, że to młodszy brat Kamil jest jego oczami. Pomaga wypatrzeć właściwą gwiazdę, wygooglować nazwisko znanego ornitologa czy autora gier komputerowych. Bo Dawid też tworzy taką grę, drugą część tej, którą tamten człowiek wymyślił. Uzyskał od niego podstawowe informacje, na jakim kodzie źródłowym została zrobiona, i zgodę na kontynuację pracy. - Autor początkowo nie wiedział, że jestem niewidomy - wyjaśnia Dawid. - Niestety, miałem problemy z grafiką i musiałem się przyznać. Chyba się trochę zdziwił. Dawid ma wiele zainteresowań i dużą wiedzę. A gdy czegoś nie wie i nie potrafi tego znaleźć w dostępnych źródłach, e-mailuje do tych, którzy wiedzą, na przykład do uniwersyteckiego wykładowcy. Jak się odzywa koliber? - zapytał naukowca. Ten przesłał mu jego nagrany głos. - Znam większość ptasich głosów - informuje. - Najbardziej mi się podoba głos kukułki krótkoskrzydłej, która u nas nie występuje, i naszej polskiej zięby. Podczas lekcji Dawid notuje na bieżąco, na komputerze. Opracował też program, który pozwala skorzystać z jego zapisków widzącym kolegom. Ale tylko tym, którzy nie przyszli do szkoły, bo chorowali. Prac domowych nie da się ściągać dzięki temu oprogramowaniu. - Praca z niewidomym uczniem wcale nie jest większym wyzwaniem - twierdzi Kamila Schwartz. - Trzeba tylko bardziej plastycznie opowiadać, pamiętać, by podyktować to, co można napisać na tablicy, i zrozumieć, że współrzędne geograficzne nigdy nie będą jego najmocniejszą stroną. Kuba Nowicki nie cierpi, gdy ktoś go traktuje jak osobę niepełnosprawną. On się za taką nie uważa. Twierdzi, że brak jednego zmysłu nie ogranicza postrzegania świata i intelektualnego rozwoju, a lekki niedowład nie odbiera szans na normalne życie. Życie, które jest spełnianiem marzeń. Oczy zastępuje mu komputer, on jest jego przewodnikiem. Podpowiada, co ma zobaczyć, także podczas zajęć albo podczas prelekcji, które Kuba prowadzi dla zdrowych rówieśników. Bo Kuba często dzieli się swoimi fascynacjami. Opowiada o paleontologii i różnych skamieniałościach. Ma już pomysły na kolejne wykłady, bardziej specjalistyczne, na przykład o epoce lodowcowej i o tym, co się działo od wyodrębnienia gatunku ludzkiego osiem milionów lat temu. Kuba chce studiować na Uniwersytecie Warszawskim, usamodzielnić się, zostać paleontologiem, prowadzić wykłady na wyższej uczelni. - Mógłbym też być przewodnikiem w Muzeum Ziemi - dodaje. I rozkłada na stole część kolekcji. To skamieniałości, które mają dziesiątki milionów lat. - Wiele okazów jest starszych - zaznacza. - Są w moich zbiorach pierwsze organizmy żywe, czyli sinice odciśnięte w kamieniu, liczące dwa i pół miliarda lat! Jak piętnastolatek wszedł w posiadanie tak cennych okazów? To proste: Wyszukał je w sieci i kupił. Ale większość to prezenty. Bliscy wiedzą, z czego się ucieszy. Zamiast więc nowego swetra czy elektronicznego gadżetu, dają mu pod choinkę kawałek jakiegoś organizmu z prekambru czy paleozoiku. Zazwyczaj sam podpowiada, który by go najbardziej ucieszył. O, taki na przykład krąg szyjny nosorożca włochatego, który ma przynajmniej dziesięć tysięcy lat, bo wtedy przecież te ssaki wyginęły. Paleontologią się zaraził, gdy miał siedem lat. Zaczęło się zwyczajnie, jak u innych chłopców, od zbierania plastikowych figurek dinozaurów i pytań z gatunku: Dlaczego dinozaury wyginęły? Tyle że innym z wiekiem ta ciekawość przeszła, a u niego przerodziła się w coś więcej. Tandetne plastiki zamienił na prehistoryczne autentyki. Pierwsze były skamieniałe głowonogi. Teraz jego kolekcja liczy około dziewięćdziesięciu okazów. - To jest pojedynczy ząb mamuta włochatego, ma około dziesięciu tysięcy lat - prezentuje kilkunastocentymetrowy egzemplarz. - On wcale nie jest największy. Dużo potężniejsze zęby miał mamut stepowy. Bo pani wie, że tych mamutów żyło co najmniej dziewięć gatunków? Był mamut kolumbijski, cesarski, południowy, karłowaty, Jeffersona... - A co to za kości? - To kość promieniowa tura, a to kość piszczelowa jelenia olbrzymiego. Mam też ząb dinozaura, liczący sześćdziesiąt pięć milionów lat. I mszywioły, należące do wtórnojamowców… Niektóre skamieniałości kupił w muzeach, choć tam rzadko pozbywają się eksponatów. Najbardziej lubi jeździć do Warszawy. Nie tylko dlatego że tam mieszkają dziadkowie. Ta wyprawa łączy się z wizytą w Muzeum Geologicznym i w Muzeum Ziemi. To lepsze niż aquapark czy koncert muzycznego idola. W Muzeum Historii Naturalnej w Berlinie mógł najcenniejszych eksponatów dotknąć. I to była największa frajda. Potem dotykał też skamieniałości w innych miejscach, na przykład w muzeum w Londynie. Twierdzi, że niektóre okazy sam znalazł, podczas wypraw krajoznawczych. Gdy wyczuwa pod palcami nietypowy kamień, zapala się mu w głowie światełko. Wygrzebuje coś, usiłuje nazwać, potem konsultuje to z prawdziwymi naukowcami. Tak było na przykład z zębem tura. Kuba stracił wzrok, gdy miał dwa lata. - Syn urodził się z wrodzonym niedoborem odporności - wyjaśnia pani Agnieszka. - To rzadka choroba, którą czasami trudno zdiagnozować. Takim dzieciom może pomóc przeszczep szpiku. Organizm Kuby przeszczep odrzucił, potrzebny był doszczep. A potem nastąpiły powikłania, spowodowane przez wirus cytomegalii, który zaatakował siatkówki oczu. Kuba nie lubi tych opowieści. - Chce pani zobaczyć grę komputerową dla niewidomych? - pyta. - To gra Tysiąc osiemset dwanaście, Serce Zimy, z gatunku RPG, oparta na dźwiękach. Zaraz pokażę, jak to działa. Najpierw wybieram odpowiednią opcję, potem muszę wybrnąć z kłopotów. Zdecydować, czy chcę szablę, czy pistolet. Bo ja, generalnie, ruszam śladami wojsk napoleońskich do Rosji… Dziewięć lat temu, gdy Kuba trafił do Gdyńskiej Szkoły Społecznej, Beata Kącicka dopiero zaczynała pracę w klasach o pierwszej do trzeciej. - Kuba był moim pierwszym niewidomym uczniem - wspomina pani Beata. - Był również moim nauczycielem. Bardzo dużo mnie nauczył. To on mnie zainspirował, by podjąć podyplomowe studia tyflopedagogiczne. Kiedyś, w natchnieniu, napisała wiersz o świecie między widzącymi a niewidomymi, zatytułowała go Ty, który widzisz. Wiersz zaczyna się tak: Daj mi szansę Pokaż, kieruj Otwórz dla mnie ciemne drzwi Abym ujrzał w wyobraźni Wszystko to, co widzisz ty Pomóż, prowadź Kuś mnie światem Ja podążę po nim z tobą I zrozumiesz krok po kroku co wiem, bez użycia wzroku… - Wzruszyliśmy się tym wierszem oboje - przyznaje Agnieszka Nowicka, mama Kuby. - On zawiera głębsze treści, co Kuba, nad wiek dojrzały, potrafi dostrzec i docenić. Kuba wierszy nie układa, ale od trzech lat pisze powieść fantastyczną, pod roboczym tytułem W poszukiwaniu jednorożców. Ma już czternaście rozdziałów, a planuje dwadzieścia dwa. - Może uda się ją kiedyś wydać? - marzy głośno pani Agnieszka. A Kuba marzy o wyprawie na pustynię Gobi, w Mongolii. Bo tam można znaleźć wyjątkowo cenne paleontologiczne okazy, z okresu kredy, to przecież istna kopalnia dinozaurów. Szczęśliwcy odnaleźli dinozaury sczepione pazurami, które zginęły w walce i w tak nietypowej pozycji skamieniały. Teraz, choć to skarb narodowy Mongolii, można je zobaczyć w Muzeum Historii Naturalnej w Nowym Jorku. Dlatego w pierwszej kolejności, zanim wybierze się na Gobi, Kuba chciałby polecieć do Stanów Zjednoczonych. Do Nowego Jorku i Chicago. Mama mówi, że to bardziej realne. Ale Kuba zapewnia, że wszystko jest realne. Wierzy więc, że i na Gobi dotrze, bo tam czeka na niego jakiś szkielet tarbozaura czy nemegtozaura. Postara się go odszukać. A jak nie szkielet, to przynajmniej ząb lub jajo.
Wyjść poza schemat Autor: Beata Rędziak, Źródło: inf. własna
Schematyczne myślenie społeczeństwa o niepełnosprawnych, ale też bariery tkwiące w samych osobach z niepełnosprawnością, niedoskonałości systemowe i brak wypracowanych standardów zawodu doradcy zawodowego dla osób z orzeczeniem o niepełnosprawności to – jak stwierdzili eksperci – wyzwania współczesnego doradztwa zawodowego i zatrudniania osób z niepełnosprawnością.
- W Polsce uregulowania i działania dotyczące doradztwa zawodowego wypływają z dwóch resortów: edukacji i pracy. Deregulacja zawodów proponowana przez Ministerstwo Sprawiedliwości budzi mój głęboki niepokój, dzieli ona bowiem doradców zawodowych na dwie grupy. Ci, którzy podlegają pod Ministerstwo Pracy i Polityki Społecznej nie mają żadnych określonych wymogów, by wykonywać ten zawód. Ci zaś, którzy podlegają pod Ministerstwo Edukacji, muszą mieć doświadczenie, ale też nie ma jasno określonych wymagań, gdyż nie ma wypracowanych standardów zawodu doradcy – mówiła dr Elżbieta Wojtasiak z Instytutu Pedagogiki Specjalnej APS w Warszawie podczas konferencji o współczesnych wyzwaniach doradztwa zawodowego i zatrudnienia osób z niepełnosprawnością.
Podkreśliła ona także wielką potrzebę świadczenia usług doradcy zawodowego w szkołach. – Doradztwo zawodowe to jest proces, którego celem jest pomoc człowiekowi na każdym etapie życia; najpierw to jest wybór szkoły, potem pracy, jej zmiany. Także człowiek, który odchodzi na emeryturę, powinien mieć możliwość skorzystania z porady doradcy, by mógł pozostać aktywnym uczestnikiem życia społecznego – podkreślała Wojtasiak.
We współczesnym doradztwie nie należy obawiać się pojęć i wiedzy zaczerpniętej z zarządzania kapitałem ludzkim. – Chodzi przecież o określenie potencjału, który jest w niepełnosprawnym pracowniku. Każdy pracownik jest zasobem organizacji i dobrze jest do pedagogiki pracy wdrażać wiedzę i doświadczenia zarządzania zasobami ludzkimi – powiedział dr Marek Pawłowski z Zakładu Pedagogiki Edukacyjnej APS.
Podejmowanie aktywności, zarówno w działaniu jak i w myśleniu, jest w przekonaniu dr Magdaleny Loski z APS czymś, co od wieków napędza człowieka i daje mu chęć do życia i rozwoju. Odwołała się ona do wypowiedzianej przez Galena myśli o tym, że aktywność jest najlepszym naturalnym lekarstwem i podstawą szczęścia człowieka.
– Niepełnosprawność oznacza nieustanną konfrontację z problemami i barierami w codziennym funkcjonowaniu. Brak wiedzy społeczeństwa o niepełnosprawności, mity w myśleniu na ten temat oraz sposób przedstawiania przez media osób z niepełnosprawnością: albo jako herosów, albo jako słabych powoduje wiele niepotrzebnych nieporozumień w tym zakresie – mówiła Loska.
Potencjał do wykorzystania Według niej niewłaściwa jest także polityka władz, polegająca na wypłacaniu zasiłków, a nie na dostrzeganiu, że aktywizacja tych osób może spowodować brak potrzeby realizowania tych świadczeń. Również potencjał warsztatów terapii zajęciowej – przez niedoskonałości systemu wsparcia i edukacji osób z niepełnosprawnością – nie spełnia właściwej roli przygotowania do aktywności zawodowej ich uczestników.
– Uczestnikami WTZ są osoby młode; prawie 61 proc. wszystkich uczestników warsztatów to ludzie w wieku od 16 do 30 lat. Prawie 34 proc. jest w wieku 31–50 lat. 5 proc. uczestników WTZ ma co najmniej wykształcenie średnie. To oznacza, że mają oni potencjał, który można wykorzystać na rynku pracy. WTZ nie są dla nich. Dlaczego tak się dzieje? Wynika to z niedoskonałości systemu edukacji – wyjaśniała Loska.
Według dr Marioli Wolan-Nowakowskiej z Instytutu Pedagogiki Specjalnej APS doskonałym narzędziem pracy dla doradcy zawodowego osób z niepełnosprawnością jest Międzynarodowa Klasyfikacja Funkcjonowania, Niepełnosprawności i Zdrowia ICF. – Zakłada ona odejście tylko od medycznego pojmowania niepełnosprawności, kładąc nacisk na aktywizację. To daje doradcy możliwość właściwego ukierunkowania osoby z niepełnosprawnością, może to być dla niego doskonałym narzędziem diagnozy – mówiła Wolan-Nowakowska.
Podkreśliła także, że diagnoza doradcy zawsze powinna być pozytywna, czyli musi koncentrować się na funkcjach, które zostały zachowane, a nie na tym, czego dana osoba nie posiada. – Bardzo istotny jest też sieciowy model poradnictwa, dobrze, jeśli doradca ma możliwość wyjścia od zapoznania się z diagnozą lekarską, psychologiczną klienta – po to, by zebrać wstępne dane, sformułować trudności, określić szczegółowe cele pracy i dobór metod. Doradca musi wiedzieć, po co to robi – dodała.
Agata Spała, doradca zawodowy w Fundacji Pomocy Matematykom i Informatykom Niesprawnym Ruchowo, w całym procesie wsparcia i określania celów zawodowych osoby z niepełnosprawnością podkreślała znaczenie i rolę najbliższego otoczenia niepełnosprawnego klienta. – Wsparcie otoczenia rozumiem jako mobilizowanie osoby z niepełnosprawnością do aktywnego życia, do samodzielności. Musi być ono kompleksowe, połączone z rzetelną informacją, wsparciem materialnym, instrumentalnym, ale co bardzo ważne – także emocjonalnym. Podawanie wszystkiego na tacy osobie z niepełnosprawnością w niczym jej nie pomoże – mówiła Spała.
Podkreśliła ona rolę rzetelnej informacji o wyborze zawodu, sprzeciwiając się stereotypom tkwiącym w społeczeństwie. – Niekoniecznie osoba na wózku musi wykonywać telepracę w zaciszu domowym, a niewidomy być masażystą. Ważne, by prowadzić klienta, poznawać jego marzenia, ale i predyspozycje, łącząc to z jego realnymi możliwościami – podsumowała Spała.
"Zatrudnię ochroniarza: mile widziana lekka niepełnosprawność" Jakub Wątor11.06.2013
Firmy ochroniarskie coraz częściej zatrudniają osoby niepełnosprawne, bo im się to opłaca - dzięki temu mogą zagarnąć pieniądze z PFRON. Wykorzystując lukę w prawie niektóre agencje ochrony zamieniają się w zakłady pracy chronionej, a ochroniarzami są inwalidzi bez licencji, którzy nie mogą nawet interweniować w razie niebezpieczeństwa, bo...zabraniają im tego przepisy Skutkiem tego są sytuacje takie, jak ta, która miała miejsce w nocy z poniedziałku na wtorek w ubiegłym tygodniu na warszawskim Dworcu Centralnym. Trzech młodych mężczyzn bije czwartego, przerażeni ludzie krzyczą, by przestali, obok stoją ochroniarze i nie reagują, rozmawiają tylko z kimś przez telefon. Bójka dobiega końca, a ochroniarze jak gdyby nigdy nic wracają do swych zajęć. Niestety dla nich, ktoś nagrywa to na komórkę i wysyła do mediów.
Początkowo też jestem oburzony indolencją ochroniarzy i nie zwracam uwagi - w przeciwieństwie do innych - na to, że napastnikami na dworcu byli kibice Legii Warszawa. Przynajmniej można tak mniemać po koszulce jednego z nich z herbem tego klubu.
Są ochroniarze i "ochroniarze" Prawdopodobnie ochroniarze z warszawskiego dworca nie mieli licencji ochroniarskiej, a co za tym idzie nie mogli użyć żadnej broni wobec agresorów, bo jej zwyczajnie nie mogą przy sobie nosić - nawet pałki typu tonfa, czyli takiej samej, jakiej używa policja. Ochroniarze bez licencji to zwykle osoby posiadające stopień niepełnosprawności, czyli według starej nomenklatury grupę inwalidzką. Zazwyczaj nie przechodzą też żadnych kursów, nie są wyszkoleni fizycznie do reakcji w sytuacjach "podbramkowych".
Potwierdza to pracownik agencji chroniącej imprezy kulturalne w Krakowie. Sam ma lekki stopień niepełnosprawności. - W firmie jest nas ponad 20 i tylko kilku nie ma żadnej grupy. Dlatego chronimy głównie obiekty kulturalne - bo tam jest niskie ryzyko zagrożenia i konieczności interwencji. Gdyby ona zaszła, nie moglibyśmy zrobić nic więcej, niż grzecznie acz stanowczo prosić o uspokojenie się lub wyjście. W ostateczności jest gaz łzawiący - tłumaczy.
Ale opowiada też sytuację, gdy jego kolegę sprowokowano do użycia gazu. Potem ciągany był po sądach, po drodze stracił pracę.
- Wyobraź sobie sytuację. Psika ci taki "Mietek" bez licencji w oczy lub w twarz - a tego nie wolno robić, gazem należy psikać w klatkę piersiową - składasz zawiadomienie, kładziesz się na tydzień do szpitala. Jak myślisz, kto pomoże temu "ochroniarzowi"? Dostaje dyscyplinarkę i, delikatnie mówiąc, ma prze****ne. Za "Mietkiem" firma się nie wstawi, powie, że to był jego prywatny gaz, a "ofiara" jego ataku wynajmie prawnika i "Mietek" jest ugotowany - opowiada inna osoba z branży.
To chore, ale my nie przeginamy
Słowa naszych rozmówców potwierdza prezes Polskiej Izby Ochrony Sławomir Wagner. Czy to nie jest oszukiwanie obywatela, który widzi człowieka z napisem "ochrona" na plecach i myśli, że jest bezpieczny, a gdy dochodzi do sytuacji konfliktowej, okazuje się, że "ochroniarz" nic nie może zrobić? - Ale ustawa o ochronie osób i mienia wyraźnie mówi, że ochroniarzem można nazywać i człowieka z licencją, i bez. Ci bez licencji, czyli często z grupami inwalidzkimi, nie mogą pracować na obiektach wpisanych na listę wymagającą licencji - oponuje Wagner.
Co znajduje się na takiej liście? Między innymi kopalnie, elektrownie, lotniska, banki, wszystkie obiekty i obszary mające duże znaczenie dla stabilności państwa. Kontrahenci wynajmujący ochronę przy innych usługach mogą, ale nie muszą, zażyczyć sobie pracowników z licencjami. I zwykle tego nie robią, wolą tańszych ludzi bez licencji.
Czy osoba z grupą inwalidzką nazywana ochroniarzem nie psuje rynku dla prawdziwych ochroniarzy? - pytam dalej prezesa Polskiej Izby Ochrony. - Dopóki coś jest zgodne z prawem, to nie można tak tego interpretować. Każdy kontrahent może zażyczyć sobie ochroniarzy z licencją. Żeby ludzie czuli się bezpieczniej, to może kontrahentów należy zapytać, czemu wolą tych bez licencji. Odpowiedź będzie prosta - bo są tańsi - odpowiada Sławomir Wagner.
Marek [imię zmienione, tłumaczy, że nie chce, by ktoś wiedział, że oszczędza na ochronie i bezpieczeństwie ludzi] ma małą sieć sklepów osiedlowych. - Racja, ochroniarze, których wynajmuję, to tylko strachy na wróble, ale co mam zrobić? Bójki zdarzają się u mnie raz na ruski rok, mam płacić cztery razy tyle za ochroniarzy z licencją? - broni się przedsiębiorca.
PFRON mocno zachęca
Dlaczego agencje ochrony tak chętnie zatrudniają niepełnosprawnych? Odpowiedź jest prosta: PFRON, czyli Państwowy Fundusz Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych. Każda firma, która zatrudnia więcej niż 25 osób w przeliczeniu na pełne etaty, zmaga się z magiczną granicą 6 proc. tej liczby. Jeśli powyżej 6 proc. pracowników to osoby niepełnosprawne, agencja dostaje od PFRON-u dofinansowanie. Jeśli poniżej - obowiązkowo odprowadza składki do Funduszu. Jeszcze lepiej mają zakłady pracy chronionej, ale tam ilość zatrudnionych niepełnosprawnych musi wynosić minimum 40 proc. powyżej 25 osób. A kwoty są naprawdę spore, piszemy o nich na końcu tekstu.
- Trudno powiedzieć, ile w sumie jest zakładów pracy chronionej wśród agencji ochrony, ale ta liczba się powiększa. Ale przecież nie mogę się im przeciwstawić. Skoro prawo jest tak skonstruowane, to każdy je wykorzystuje i nie ma tu żadnego przegięcia. A skoro prawo jest chore, to ktoś to powinien zmienić, ale jak widać, nie ma chętnych - mówi Sławomir Wagner. Dodaje, że w całej Polsce działa około dwóch tysięcy agencji ochrony.
Krzysztof Kozubek jest szefem Agencji Ochrony Vip z Masłowa pod Kielcami. Wyjaśnia: - Całym złem jest to dofinansowanie, na którym najwięcej zyskują wielkie firmy ochroniarskie. Dzięki dofinansowaniom obniżają swe ceny w przetargach i je wygrywają. - A wygrywają, bo zawsze najważniejszym kryterium jest cena i potem mamy sytuację taką jak teraz - dodaje Sławomir Wagner.
Mile widziana niepełnosprawność Kozubek proponuje, by spojrzeć na wiszące w sieci oferty pracy dla ochroniarzy. Sprawdzam pierwszą lepszą z serwisu gazetapraca.pl i rzeczywiście, wśród kryteriów widnieje, cyt. "mile widziany tylko lekki stopień niepełnosprawności".
Ile firmy płacą PFRON-owi Zakłady pracy zatrudniające minimum 25 osób w przeliczeniu na pełne etaty, ale wśród nich mające mniej niż 6 proc. osób niepełnosprawnych, co miesiąc muszą odprowadzać do PFRON-u składkę. Jeśli firma ma 50 pełnych etatów, ale tylko dwa z nich są dla osób niepełnosprawnych, to co miesiąc musi wpłacić do PFRON 1557,26 zł. Jeśli przy tych samych 50 etatach nie zatrudnia żadnego inwalidy, musi wpłacać 4671,77 zł. Wylicza się to ze wzoru: 0,4065 (wskaźnik zapisany w ustawie) * przeciętne wynagrodzenie (3830,89 w IV kwartale 2013 r.) * {50 (zatrudnienie w firmie ogółem) * [0,06 (próg 6 proc.) - procent zatrudnionych w firmie (w powyższych przykładach odpowiednio: 0,04 i 0]}.
Ile PFRON płaci firmom Najwięcej dostają zakłady pracy chronionej, czyli firmy zatrudniające minimum 25 osób w przeliczeniu na etaty, wśród których 50 proc. to osoby niepełnosprawne (w tym 20 proc. o umiarkowanym lub znacznym stopniu niepełnosprawności). Do każdej zatrudnionej osoby o znacznym stopniu niepełnosprawności (dawna I grupa inwalidzka) PFRON dopłaca 180 proc. minimalnego wynagrodzenia, do osoby o umiarkowanym stopniu niepełnosprawności (II grupa) - 100 proc., a o lekkim (III grupa) - 40 proc.
Czyli: firma, w której jest 50 etatów, zatrudnia 30 inwalidów (60 proc. ogółu zatrudnionych) - 20 o lekkim stopniu niepełnosprawności i po pięciu o umiarkowanym oraz znacznym. Od PFRON dostanie 35200 zł miesięcznie (12800 za osoby o lekkim stopniu niepełnosprawności, 8000 za osoby o umiarkowanym i 14400 za osoby o znacznym stopniu).
Firmy, w których procent zatrudnionych niepełnosprawnych zawiera się pomiędzy 6 a 40 proc. nie są zakładami pracy chronionej, ale łapią się na dofinansowania z PFRON-u. Dostają 70 proc. tego, co zakłady pracy chronionej. A więc: firma na 50 etatów zatrudnia 10 osób o lekkim stopniu niepełnosprawności, czyli 20 proc. ogółu. Dostaje od PFRON 4480 zł co miesiąc (10 osób * minimalne wynagrodzenie 1600 zł * 0,4 * 0,7).
Jeszcze większe dofinansowania obowiązują, jeśli chodzi o osoby niewidome, z chorobami psychicznymi, upośledzeniem umysłowym, całościowym zaburzeniem rozwojowym lub z epilepsją. W zakładach pracy chronionej są to stawki odpowiednio jeszcze o 40 proc. wyższe, zaś w normalnych firmach - o 20 proc. Źródło: http://wyborcza.biz/biznes/1,100896,14060948,_Zatrudnie_ochroniarza__mile_widziana_niepelnosprawnosc__.html?as=1
Autor: Piotr Stanisławski, Źródło: Integracja 2/2013 1 proc. stał się terenem walki Organizacji Pożytku Publicznego (OPP) o setki milionów złotych. W ubiegłym roku 43 proc. podatników przekazało im 457 mln zł, a do wzięcia jest jeszcze kilkaset milionów. Organizacje wymyślają nowe sposoby, aby tylko zgarnąć dla siebie jak największy kawałek tortu. Niestety, coraz więcej pieniędzy trafia na indywidualne subkonta, a nie na działania statutowe organizacji OPP. Subkonta wywołują coraz większe kontrowersje, a także krytykę. Przybywa organizacji i instytucji uważających, że wypaczają one ideę pożytku publicznego. Subkonta „wysunęły” potrzeby osób chorych i niepełnosprawnych na pierwszy plan i podatnicy zaczynają zapominać o innych społecznych potrzebach. W dodatku wielu użytkowników subkont traktują je jak własne konto w banku i są przekonani, że to ich pieniądze i mogą decydować, na co je wydać. – Wiele osób nadal nie rozumie, że te pieniądze nie są na ich potrzeby, mogą być wydawane tylko na cele zgodne z działaniami i statusem danej fundacji – mówi Beata Karlińska z Fundacji Pomocy Chorym na Zanik Mięśni. – Tymczasem na turnus rehabilitacyjny z dzieckiem niepełnosprawnym wyjeżdża cała rodzina: mąż, żona, teściowa i jeszcze babcia, choć tak naprawdę powinno tylko dziecko z opiekunem. Organizacje prowadzące subkonta zwykle umieszczają na swoich stronach internetowych informację, że z zebranych na subkoncie środków można pokryć wydatki na leczenie, rehabilitację, operacje i zakup sprzętu rehabilitacyjnego. Do rozliczenia otrzymują jednak faktury niemające wiele wspólnego z takimi wydatkami. Tylko od organizacji zależy, czy uzna, że przedstawiony rachunek ma związek z rehabilitacją. – Przysyłane są bardzo różne rachunki – mówi Jarosław Malesza, zajmujący się rozliczaniem faktur z subkont. – Są na leki, wśród których jest sporo suplementów diety niemających nic wspólnego z chorobą danej osoby czy rachunki zakupu tabletek na ból głowy, grypę, bandaży i plastrów. Bywają też z hipermarketu z zakupów ziemniaków, kiełbasy, mięsa i innych produktów. Ludzie dzwonią i pytają, czy mogą kupić telewizor, pralkę, lodówkę albo inny sprzęt do mieszkania. Próby wykorzystania zebranych środków na pokrycie wydatków związanych z codziennym życiem są częste. Niektórzy zawyżają liczbę tabletek dziennie przyjmowanych, aby rozliczyć więcej kosztów lekarstw, z których korzysta rodzina, choć lekarz zalecił np. jedną dziennie. Są też tacy, którzy żądają przelania zgromadzonych na subkoncie pieniędzy na swoje konto bankowe. W Stowarzyszeniu „Bardziej Kochani”, które wspiera osoby z zespołem Downa i obsługuje ponad 200 subkont, ustalono razem z prawnikami, jakie usługi i zakupy mogą być refundowane. – Wiele rachunków odrzucamy, choć narażamy się rodzicom, którzy mają o to pretensje – mówi Ewa Suchcicka. – Nie zgadzamy się jednak na pokrycie zakupu mebli czy korzystania przez rodzinę ze SPA. Pomimo że prowadzimy subkonta, jesteśmy zdania, że środki z 1 proc. powinny wspierać organizacje pozarządowe i ich projekty statutowe, a subkonta powinny być zniesione. Spowodowały, że idea poszła w niewłaściwą stronę. Trzeba to naprawić zanim będzie za późno. Niewiele organizacji prowadzących subkonta stać na taką deklarację. Niewiele z nich chce oficjalnie mówić o tym, jakie rachunki do rozliczenia przysyłają im rodzice i co można „podciągnąć” pod rehabilitację. Do częstych przypadków należą próby rozliczenia remontu mieszkania czy pomieszczenia, np. łazienki, podczas remontów usuwających bariery architektoniczne dla dziecka. – Rodzice chcą urządzić mieszkanie dla własnych wygód, nie tylko dostosowując je do niepełnosprawnego dziecka – mówi Jarosław Malesza. – Przy wymianie okna z obniżoną klamką w pokoju syna poruszającego się na wózku wymieniają okna w całym mieszkaniu, co dla nas nie jest do zaakceptowania. Gdy dostosowują łazienkę, próbują wymienić płytki i armaturę. Niektóre organizacje wymagają przedstawienia przed remontem kosztorysu budowlanego z wszystkimi robotami i wymianą urządzeń. Na tej podstawie sprawdzają, czy remont nie wykracza poza konieczne dostosowanie pomieszczenia dla osoby z niepełnosprawnością. Inne pozwalają, aby środki zebrane na koncie wspierały także materialnie rodziny znajdujące się w trudnej sytuacji. – Jako Fundacja nie chcemy stawiać się w roli Pana Boga i samemu decydować, kto najbardziej zasługuje na pomoc – mówi Monika Sadowa, rzecznik prasowy Fundacji Dzieciom „Zdążyć z pomocą”. – Rodzice wiedzą najlepiej, czego potrzebują ich dzieci i jakie są najbardziej palące potrzeby, my nie chcemy za nich o tym decydować. Niektórzy nasi podopieczni mieszkają w bardzo trudnych warunkach, w mieszkaniach niewystarczająco ogrzanych, w których jest grzyb i wilgoć. Warunkiem niezbędnym dla zdrowia podopiecznego jest remont, w takich wyjątkowych wypadkach możliwe jest zrefundowanie tego rodzaju wydatków.
Ile kosztuje reklama? Obowiązujące przepisy nie zabraniają OPP finansowania z 1 proc. kampanii reklamowych, nie ma w tej sprawie żadnych limitów. Jak pisze „Gazeta Prawna”, organizacje te płacą krocie na kampanie reklamowe, aby podatnicy wsparli ich działalność. Niektóre wydają w tym celu połowę tego, co zebrali! Na przykład Fundacja Rosa działająca na rzecz poprawy warunków edukacji dla dzieci zebrała od podatników 6,6 mln zł. Aż 3,2 mln zł tej sumy poszło na sfinansowanie kampanii informacyjnej zamiast na realizację celów statutowych. Czyli co druga złotówka trafiła do kieszeni rynku reklamy. Podobnie 50 proc. środków na reklamę wydała Fundacja Ewy Błaszczyk „Akogo?”. Nawet Stowarzyszenie Rodziców na rzecz Pomocy Szkołom „Przyjazna szkoła” na reklamę przeznaczyło ponad 755 tys. zł., czyli 16 proc. z zebranych ponad 4,7 mln zł. W ubiegłym roku zbierały aż 7023 OPP, które łącznie dostały 457 mln. zł. Z tej sumy wiele milionów trafiło do kasy instytucji sprzedających reklamę. – Jest wiele wypaczeń i nieprawidłowości związanych z działaniem 1 proc. – mówi Magdalena Bojarska, prezes Fundacji Pomocy Młodzieży i Dzieciom Niepełnosprawnym „Hej, Koniku” oraz wiceprezes Koalicji na Rzecz Osób z Niepełnosprawnością. – Brakuje jasnych i klarownych zapisów, ile organizacje OPP mogą wydać na koszty obsługi, ile na administrację, ile na reklamę i marketing. Tu nie ma kontroli, kontrola Ministerstwa Pracy jest w dużej mierze fikcją. Dla części organizacji 1 proc. stał się świetnym sposobem do robienia biznesu. Przeznaczanie na reklamę środków z 1 proc. nie jest zabronione. Podatnicy sami muszą zdecydować, czy nadal chcą nim wspierać organizację, która na reklamę przeznacza tak wiele środków.
– Ludzie mają dość bombardowania reklamami 1 proc. w gazetach i na ulicach – mówi Ewa Kulik-Bielińska, dyrektor Fundacji Batorego. – Coraz częściej mówią, że nie dadzą na organizację, która reklamuje się na billboardach lub w telewizji, bo skoro ma pieniądze na reklamę, to znaczy, że ma pieniądze. Chcą, aby ich 1 proc. pomagał rozwiązywać społeczne problemy, a nie szedł na drogą reklamę.
O potrzebie zmian w ustawie o pożytku publicznym mówiła także dr Magdalena Arczewska z Uniwersytetu Warszawskiego podczas seminarium „Co dalejz 1 proc.?”, jaki zorganizował w Warszawie Instytut Spraw Publicznych razem z Forum Darczyńców: – Mechanizm 1 proc. obciążony jest kilkoma „patologiami”. Jedną z nich jest przekazywanie 1 proc. na subkonta, czyli na rzecz konkretnych podopiecznych danej organizacji. Tę możliwość należy zlikwidować, ponieważ nie ten mechanizm wymyślono, aby wspierał działalność pożytku publicznego na rzecz ogółu, a nie konkretne osoby. Usunięcia subkont domagają się najczęściej organizacje, które ich nie prowadzą. Za ich pozostawieniem są te, które takie oferują. W Departamencie Pożytku Publicznego w Ministerstwie Pracy i Polityki Społecznej nie chcą podejmować żadnych działań w tej sprawie. Wiedzą, że likwidacja subkont skutkowałaby ogromną krytyką rządu i polityków, którzy głosowaliby za zmianami. Dlatego urzędnicy chcą, aby organizacje OPP same wypracowały zmiany. – Brakuje kodeksu dobrych praktyk dotyczącego wykorzystywania środków z 1 proc. – powiedział Piotr Kontkiewicz, wicedyrektor Departamentu Pożytku Publicznego w MPiPS. – Kodeks taki powinny wypracować same organizacje pożytku publicznego, szczególnie najwięksi beneficjenci 1 proc. Prezydencki doradca Henryk Wujec dodaje: – Zmiany ustawowe są potrzebne, ale oddolne. Inicjatywa powinna wyjść od organizacji OPP.
Uprzywilejowana garstka Trudno spodziewać się, aby inicjatywę taką wspólnie podjęły organizacje OPP tak podzielone w kwestii istnienia subkont. Wszyscy jednak mają świadomość, że gdyby nie subkonta, wiele tysięcy osób z niepełnosprawnością i ich rodzin nigdy nie otrzymałaby takiego wsparcia, jakiego potrzebują. Subkonta są także na rękę NFZ, które od lat nie zmienia limitów refundacji zaopatrzenia medycznego i rehabilitacyjnego. One w niemałym stopniu wyręczają tę instytucję.
– Mój pięcioletni syn porusza się na wózku z pomocą drugiej osoby, ma kilka sprzężonych niepełnosprawności – pisze jedna z mam na naszym portalu. – Gdyby nie pomoc uzyskana na subkoncie, to syn nie miałby rehabilitacji, jakiej potrzebuje, bo państwo mu jej nie gwarantuje. Gdyby była, wtedy nie byłoby trzeba subkont i zbierania 1 proc. na leczenie. Zanim rząd zacznie likwidować subkonta, najpierw niech zmusi NFZ, aby zapewnił mojemu synowi rehabilitację, lekarstwa i środki medyczne.
Sonda przeprowadzona przez portal www.niepelnosprawni.pl pokazała, że 60 proc. internautów popiera indywidualne subkonta, a tylko 36 proc. jest zdania, że środki 1 proc. powinny trafiać na konta organizacji OPP. Nie zmienia to faktu, że wprowadzenie subkont w mechanizm 1 proc. „wywróciło” cele i założenia ustawy o pożytku publicznym. Jak stwierdził w programie „Integracja” Jakub Wygnański z Rady Działalności Pożytku Publicznego: „Przez subkonta koncepcja pożytku publicznego została sprywatyzowana”. Krytykowane jest także to, co robią niektóre fundacje – w tym Fundacja Dzieciom „Zdążyć z Pomocą” – umożliwiając zbieranie środków z 1 proc. także firmom i instytucjom nieposiadającym statusu OPP. W tym celu np. Fundacja Dzieciom „Zdążyć z pomocą” powołała Fundację Sedeka oraz program „Grupy OPP”, która tworzy dla takich instytucji, firm i organizacji własne subkonta, na które mogą zbierać środki z 1 proc. Krytyka spada także na ogromne dysproporcje w kwotach, jakie otrzymują poszczególne organizacje z 1 proc. Poza tym coraz więcej podmiotów zabiega o status organizacji pożytku publicznego tylko dlatego, aby pozyskiwać środki z 1 proc. Status ten otrzymuje także coraz więcej fundacji korporacyjnych, które zamiast poprawić prestiż z działalności społecznej w oparciu o swoje pieniądze, sięgają do kieszeni podatników. Trudno uwierzyć, ale połowa z zebranych 400 mln zł przez 6,5 tys. organizacji w 2011 roku trafiła zaledwie do 37 organizacji! Czyli 0,7 proc. organizacji „zgarnęło” połowę wszystkich środków. W 2012 roku było podobnie – połowa środków (z jeszcze większej kwoty, bo 457 mln. zł.) trafiła zaledwie do 50 organizacji spośród ponad 7 tys., jakie je zbierały. I tym razem mniej niż jeden 1 proc. organizacji „wzięło” połowę całej puli. Najwięcej zebrała Fundacja Dzieciom „Zdążyć z pomocą” – 108 mln zł. To prawie jedna czwarta wszystkich środków. Kwota ta zasiliła subkonta 20 tys. osób. Tu pada pytanie: czy z tak dużych pieniędzy korzysta „aż” 20 tys. osób, czy „tylko” 20 tys.? – To, że pozyskujemy najwięcej środków z 1 proc., zawdzięczamy przede wszystkim temu, że mamy tak dużo podopiecznych, a także o tym, że cieszymy się dużym społecznym zaufaniem – mówi Monika Sadowa z Fundacji Dzieciom „Zdążyć z Pomocą”. – To oni i ich opiekunowie przekonują rodzinę, znajomych i otoczenie do przekazania 1 proc. na subkonto.
Marta Gumkowska, ekspertka Stowarzyszenia Klon/Jawor, potwierdza, że mechanizm 1 proc. zamiast rozwijać i wzmacniać wszystkie organizacje o statucie pożytku publicznego, buduje pozycję kilkudziesięciu największych i najbardziej znanych fundacji i stowarzyszeń.- Co gorsza, kiedy porównuje się dane z ostatnich lat, można mieć wrażenie, że różnica między „pierwszą pięćdziesiątką” a resztą organizacji się zwiększa - mówi Marta Gumkowska. - Trudno się obrażać na podatnika za jego wybór, ale ustawodawca powinien się zastanowić, czy o taki efekt tego rozwiązania chodziło.
Ewa Kulik-Bielińska z Fundacji Batorego zwraca jednak uwagę, że wysokość zebranych środków na subkoncie z 1 proc. podatku oraz to, na co zostają wydane te pieniądze, nie są prywatną sprawą osób, którym organizacja założyła subkonto. Wiedzę o tym, co dzieje się ze środkami publicznymi, które mają służyć dobru ogółu, powinni mieć podatnicy.
– Tymczasem nie ma jawnej informacji, jakie kwoty zebrano na poszczególnych subkontach, ile z zebranych na poszczególnych subkontach środków wydano w danym roku i na co. Nie wiadomo, czy na poszczególnych kontach nie zebrano więcej (albo mniej) na pomoc medyczną dla podopiecznego organizacji. Czy np. ci, którzy zebrali na swoim subkoncie 100 tys. zł, faktycznie tyle potrzebują np. na leczenie czy rehabilitację, protezę, wózek inwalidzki, operację. A jeśli mniej, to co się dzieje z pozostałymi pieniędzmi tam zgromadzonymi. Kto i jak decyduje o tym, na co je przeznaczyć.
Magdalena Bojarska wskazuje na jeszcze inny negatywny skutek wprowadzenia subkont. – Subkonta sprawiły, że nagradzane są osoby najbardziej przedsiębiorcze. Środki trafiają do niewielu, ale najlepiej operatywnych i dobrze wyszkolonych marketingowo, podczas kiedy jest wiele osób mniej przedsiębiorczych, z mniejszymi umiejętnościami i możliwościami, żyjącymi poza dużymi miastami i niemającymi tylu znajomych, i one nie załapują się już na te środki.
Kolejny problem to medialna obecność największych organizacji. Polacy rzadko wpłacają na małe lokalne fundacje, wybierają te pokazywane w telewizji, które obracają milionami. Telewizja zapewnia im „darmową” reklamę, dzięki której pozostają w pamięci telewidzów-podatników. „Hegemonia wielkich zabija małe organizacje” – to stwierdzenie Ewy Siedleckiej, dziennikarki „Gazety Wyborczej” trafnie opisuje tę sytuację. Medialna hegemonia „rozpoznawalnych” organizacji zabija myślenie o organizacjach lokalnych, a to one miały być największą wartością społeczeństwa obywatelskiego.
Nieodwracalne skutki Wśród polityków nie widać woli wprowadzenia korekt w Ustawie o pożytku publicznym. Rząd chowa głowę w piasek i subkont nie chce ruszać z obawy przed społeczną krytyką „odbierania pomocy najbardziej potrzebującym”. I przed prawdopodobnymi protestami rodziców, którzy przyjechaliby pod Sejm z chorymi dziećmi na wózkach. Jak powiedział jeden z polityków, pragnący zachować anonimowość, „posłowie nie poprą usunięcia subkont, bo boją się utraty poparcia społecznego w następnych wyborach”. Ci, którzy krytykowali działanie subkont – co miało już miejsce – byli zastraszani i otrzymywali pogróżki. Z każdym rokiem politykom będzie trudniej zmienić tę sytuację. W tej chwili zmiany mogą wymusić chyba tylko podatnicy, media i same organizacje. Podatnicy poprzez odpowiedzialne i świadome wspieranie tych organizacji, które najlepiej wydają ich środki. Organizacje przez wyjaśnianie idei pożytku publicznego, a media przez nagłaśnianie nieprawidłowości i nieuczciwości związanych z 1 proc. Media coraz częściej dostrzegają problem. Wydaje się, że jeśli szybko nie nastąpią jakieś zmiany, czekają nas kolejne wypaczenia, a być może totalna kompromitacja Ustawy o pożytku publicznym. Za kilka lat możemy znaleźć się w sytuacji, że Polacy przestaną przekazywać 1 proc. na organizacje pozarządowe, a wyłącznie na indywidualne subkonta, które powstają jak grzyby po deszczu. Skutki tego mogą być nieodwracalne i przynieść straty społeczne.
Data opublikowania dokumentu: 2013-04-16, 11.01 Źródło: http://www.niepelnosprawni.pl/ledge/x/165691?utm_source=biuletyn&utm_medium=email&utm_campaign=17.04.2013
Autor: Ada Prochyra, Źródło: cstonline.tv, guardian.co.uk
Wyobraźmy sobie plebiscyt na najmniej pożądanego klienta biura matrymonialnego. W szranki stają m.in. chłopak z zespołem Tourette’a i silnymi tikami, mężczyzna o mocno zdeformowanej twarzy, poruszająca się na wózku dziewczyna z łamliwością kości i chłopak z zespołem Aspergera. Zadania znalezienia im partnerów podejmuje się biuro o bardzo wysokim wyniku kojarzenia ludzi w pary. Katastrofa gwarantowana? Wręcz przeciwnie, na takim scenariuszu oparty jest bardzo popularny brytyjski serial dokumentalny „The Undateables”, którego widownia liczona jest w milionach. Jeszcze przed emisją pierwszego odcinka (można było go obejrzeć w kwietniu zeszłego roku) serial dokumentalny „The Undatables”, emitowany przez brytyjską telewizję Channel 4, podzielił opinię publiczną. Ogłaszany przez producenta jako „pogodny serial, który śledzi losy kilku niezwykłych singli wkraczających w randkowy obieg w poszukiwaniu miłości”, został przez krytyków okrzyknięty XXI-wieczną wersją wiktoriańskiego freak show. Znaleźli się też zwolennicy nowego programu – portal guardian.co.uk uznał go za pozycję rozsądną, wrażliwą i życzliwą swoim bohaterom. Publiczność, nie zważając na opinię mediów, oceniła „The Undateables” wysoko, zasiadając przed telewizorami w liczbie niemal trzech milionów. W każdym odcinku prezentowane są historie kilku osób, które nie mają doświadczenia w randkowaniu lub dla których jest ono trudniejsze niż w przypadku innych randkowiczów. Przeszkodą, która staje im na drodze, jest niepełnosprawność. Przekrój prezentowanych przypadków jest szeroki – tylko w pierwszym odcinku poznajemy Richarda, który ma zespół Aspergera, Luka z zespołem Tourette’a, poruszającą się na wózku Penny o łamliwych kościach. Dalej pojawiają się bohaterowie z zespołem Downa, poważnymi schorzeniami neurologicznymi, syndromem Williamsa itd. Każdy kolejny odcinek przynosi nową porcję historii i nowych bohaterów. Kamera pokazuje ich starania o miłość tak, jak one wyglądają rzeczywiście. Towarzyszy bohaterom podczas spotkań z przedstawicielami agencji matrymonialnych, podgląda jak wspólnie wypełniają profile randkowe, pokazuje przygotowania, pierwsze randki i nie oszczędza, gdy kończą się one niepowodzeniem. Mimo ostentacyjnie podkreślanej współpracy uczestników i ich rodzin (bliscy bohaterów także pojawiają się na ekranie) z twórcami serialu, na producentów wylała się fala krytyki. Niektórzy odczytali tę zażyłość jako pobłażliwo-humorystyczny ton przyjęty przez ekipę telewizyjną, który, jak twierdzi brytyjski serwis cstonline.tv, może przybrać dwie skrajnie różne formy. Podejście uczestników programu do ich własnych niedomagań, często ukazywane jest w lekkim tonie, który tłumi pojęcie inności, uwypuklone w samym, głośno dyskutowanym, tytule show. Bohaterowie „The Undateables” w swoich poszukiwaniach miłości wzbudzają poczucie empatii (nie mylić ze współczuciem) i dają widzom przyzwolenie na to, żeby śmiali się z ich perypetii. Jednak, jak zaznacza Richard Hewett z cstonline.tv, ten ton jest negowany z każdą sekwencją odczytywaną przez komputerowego narratora, co sprawia, że widz czuje się jak obcy, zaglądający do dziwnego świata „innych”. Zgodnie z kwestią wypowiadaną w czołówce każdego odcinka, „każdy zasługuje na miłość, każdy zasługuje na szansę, by jej doświadczyć” – i przede wszystkim o tym opowiada serial. Dominujące wrażenie po obejrzeniu jest mimo wszystko takie, że bez względu na niepełnosprawność bohaterów programu, udało się osiągnąć normalne podejście do nich samych i ich pragnienia znalezienia drugiej połówki. W agencjach matrymonialnych, do których zgłaszali się uczestnicy, traktowani byli przede wszystkim jak kandydaci na czyjegoś partnera. Jedynie w przypadku osób o bardzo widocznej niepełnosprawności, jak np. u Justina z silną deformacją twarzy, podkreślano, że trzeba im znaleźć kogoś, kto tę niepełnosprawność zaakceptuje. Jeden z uczestników programu – Shaine – skorzystał z usług agencji specjalizującej się w kojarzeniu ludzi opóźnionych umysłowo i z trudnościami w uczeniu się. Dla polskiego widza niuanse opisane w poprzednim akapicie staną się jasne prawdopodobnie dopiero wtedy, gdy delikatna materia potrzeby miłości i towarzystwa drugiego człowieka będzie u nas traktowana równie poważnie. Nakręcono dwie serie „The Undateables”. Ostatni, dziewiąty, odcinek wyemitowano w lutym br.
Data opublikowania dokumentu: 2013-07-09, 15.37 Źródło: http://www.niepelnosprawni.pl/ledge/x/169317?utm_source=biuletyn&utm_medium=email&utm_campaign=11.07.2013
Legnica: Zakaz wpuszczania osób na wózkach elektrycznych do autobusów Miejskiego Przedsiębiorstwa Komunikacji? Gazeta Wrocławska z dnia 16.07.2013 autor: Mateusz Różański
Trzydzieści z ponad sześćdziesięciu autobusów, które jeżdżą w Miejskim Przedsiębiorstwie Komunikacyjnym w Legnicy, ma problemy z wysuwaniem platform, po których mogliby wjeżdżać pasażerowie na elektrycznych wózkach inwalidzkich. Nie mają one też pasów bezpieczeństwa. Problem ujawniono w momencie, gdy do radnego miejskiego Pawła Frosta, który sam porusza się na takim wózku, zgłosił się legniczanin, który nie mógł wjechać do autobusu. - Usłyszałem wręcz, że kierowcy otrzymali zakaz wpuszczania osób na wózkach elektrycznych do tych pojazdów - mówi Paweł Frost. - Liczę na to, że zepsute platformy zostaną jak najszybciej naprawione - dodaje. Felerne podjazdy występują w najbardziej wysłużonych pojazdach. Przy wjeździe do każdego z nich jest naklejka z informacją, że osób na wózkach elektrycznych przewieźć nie można. - Problem dotyczy jedynie autobusów marki Neoplan z końca lat dziewięćdziesiątych. Mają one platformy przymocowane na prowadnicach w podwoziu. Są narażone na działanie piasku, wody, soli w ziemie - wylicza Zdzisław Bakinowski, prezes Miejskiego Przedsiębiorstwa Komunikacji. - Nie oznacza to, że wszystkie osoby na wózkach do nich nie wjadą. Sprawa dotyczy tylko i wyłącznie wózków elektrycznych. Każdy autobus w taborze Miejskiego Przedsiębiorstwa Komunikacji ma system obniżania podwozia niemal do krawężnika, dzięki czemu osoby na tradycyjnych wózkach dostaną się do pojazdu. - Bez problemu osoby na wózkach elektrycznych mogą jeździć nowszymi autobusami. Mamy również dwa busy specjalnie do przewozu osób niepełnosprawnych. Wystarczy do nas zadzwonić, a bus przyjedzie pod dom - dodaje prezes Bakinowski. Jak jeszcze osoby na elektrycznych wózkach inwalidzkich mogą się upewnić, że autobus, którym chcą jechać, ich zabierze? Mogą zadzwonić do dyspozytora Miejskiego Przedsiębiorstwa Komunikacji, który sprawdzi, jaki autobus kursuje na danej linii. Rzadko używane platformy nie są jedynym problemem w najbardziej wysłużonych autobusach, które każdego dnia poruszają się po Legnicy. Drugim jest brak pasów bezpieczeństwa, które zdołałyby wózki elektryczne utrzymać. - Nie możemy ich ot tak sobie zamontować. Autobusy mają konstrukcję szkieletową i bez fabrycznych wzmocnień w przypadku kolizji na pewno by nie wytrzymały - tłumaczy Bakinowski. - Wózek elektryczny waży około stu pięćdziesięciu kilogramów, osoba na nim od sześćdziesięciu do osiemdziesięciu kilogramów. Proszę sobie wyobrazić, co by się stało z pasażerami stojącymi obok takiego wózka podczas wypadku - dodaje Bakinowski. O tej sprawie wiedzą już władze miasta. - Bardzo liczymy na to, że Miejskie Przedsiębiorstwo Komunikacji zdoła poprawić sytuację organizacyjnie, bo to jest w interesie pasażerów - mówi Arkadiusz Rodak, rzecznik prezydenta Legnicy.
Od 1 lipca br. chorzy na stwardnienie rozsiane (SM) o najcięższym przebiegu choroby mają szansę na leczenie innowacyjnym lekiem – natalizumabem. Terapia nim zwiększa ich możliwości walki z chorobą i daje nadzieję na aktywne funkcjonowanie w społeczeństwie. - To bardzo ważna zmiana, gdyż jest to lek tzw. drugiego rzutu – czyli stosowany po niepowodzeniu leczenia klasycznymi terapiami interferonowymi. To już drugi tego typu lek w tym roku po fingolimodzie (nazwa leku Gilenya), który wszedł na listę refundacyjną 1 stycznia – mówi Magdalena Fac, sekretarz generalna Polskiego Towarzystwa Stwardnienia Rozsianego (PTSR). Lek drugiego rzutu w leczeniu SM jest wprowadzany u pacjentów, którym nie pomaga podstawowe leczenie interferonem. Leczeniem będą mogli być objęci pacjenci po 18. roku życia, u których następuje postęp choroby. – Lek ten jest w Polsce zarejestrowany od ok. 5 lat. Podaje się go dożylnie i może załamać odporność organizmu. Tak więc jego skuteczność jest większa, ale też może powodować dużo większe skutki uboczne. W Polsce były dotychczas 2-3 przypadki powikłań – mówi prof. Jerzy Kotowicz, neurolog i członek Doradczej Komisji Medycznej przy PTSR. – Dlatego też konieczne jest sprawdzenie, czy pacjent ma przeciwciała, które mogą się uaktywnić pod wpływem leku i doprowadzić do zapalenia mózgu – dodaje. Z leczenia tym lekiem muszą być także wykluczeni pacjenci, którzy wcześniej przyjmowali leki immunosupresyjne. Oba leki, które weszły na listę refundacyjną w tym roku, będą stosowane w ramach programów lekowych. Daje to lekarzom możliwość doboru medykamentu pod kątem potrzeb pacjenta. Program pozwala też na zamianę jednego leku na drugi w przypadku wystąpienia u leczonego skutków niepożądanych.
Długa droga do terapii Jednak proces włączania pacjentów w leczenie natalizumabem jest bardzo długi. – Tak jest zazwyczaj w przypadku leków innowacyjnych. Pojawiają się pomysły, by pacjenci kwalifikowani byli do leczenia przez zespoły kwalifikacyjne powoływane przy NFZ na poziomie wojewódzkim. Obawiamy się, że w kontekście słabej kondycji budżetowej Polski ograniczenia przy kwalifikacji nie będą bazowały tylko na przesłankach medycznych – mówi Fac. – Pacjenci dzwonią na naszą infolinię i bulwersują się, że nie są włączani do leczenia i ten proces się przedłuża – dodaje. PTSR stoi na stanowisku, że leczenie powinno trwać tak długo, jak długo jest skuteczne. W Polsce wyznacznikiem okresu leczenia jest zazwyczaj wysokość dostępnych środków finansowych, zaś leczenie pacjentów lekami immunomodulującymi jest ograniczone do 5 lat. Miesięczna kuracja natalizumabem kosztuje ok. 8 tys. zł. Wstępne szacunki i prognozy PTSR wskazują na to, że będzie mogło z niej skorzystać kilkuset pacjentów rocznie.
Data opublikowania dokumentu: 2013-07-18, 16.04 Źródło: http://www.niepelnosprawni.pl/ledge/x/169667?utm_source=biuletyn&utm_medium=email&utm_campaign=18.07.2013
Autor: Ada Prochyra, Tomasz Przybyszewski, Źródło: inf. własna
Asysta na dworcach PKS, brak dyskryminacji, odszkodowanie za zniszczony wózek – takie regulacje zawiera unijne rozporządzenie, które nakłada na przewoźników autobusów dalekobieżnych szereg obowiązków wobec podróżnych z niepełnosprawnością. Obowiązuje już niemal trzy miesiące, jednak nie wszędzie jest znane, a przez opieszałość polskich urzędników pasażerowie nie mają gdzie składać skarg.
Pierwszego dnia marca 2013 r. w całej Unii Europejskiej zaczęło obowiązywać rozporządzenie Parlamentu Europejskiego i Rady (UE) nr 181/2011 z 16 lutego 2011 r. dotyczące praw pasażerów w transporcie autobusowym i autokarowym. Ustanawia i reguluje ono podstawowe prawa podróżnych linii regularnych, a na przewoźników autobusowych i autokarowych oraz zarządców dworców nakłada szereg obowiązków wobec klientów. - Unia Europejska jest pierwszym miejscem na świecie, w którym obowiązuje pełen zbiór praw pasażerów dotyczący wszystkich środków transportu – stwierdził wiceprzewodniczący Komisji Europejskiej Siim Kallas, który odpowiada za transport. Wcześniej weszły w życie unijne przepisy na temat obsługi osób z niepełnosprawnością w transporcie lotniczym i kolejowym.
Przekąski i odszkodowanie Rozporządzenie nr 181/2011 gwarantuje m.in. niedyskryminację ze względu na obywatelstwo w odniesieniu do cen przejazdu i innych warunków umownych, a także niedyskryminujące traktowanie osób z niepełnosprawnością i osób o ograniczonej sprawności ruchowej. Obejmuje to zwłaszcza bezpłatną asystę, zarówno w wyznaczonych terminalach autobusowych, jak i w autobusach oraz autokarach, a także odszkodowanie za utratę lub uszkodzenie sprzętu służącego do poruszania się. Zgodnie z rozporządzeniem, odpowiednie informacje przed podróżą i w jej trakcie, jak również ogólne informacje dotyczące praw pasażerów, zamieszczane w terminalach autobusowych oraz w Internecie, powinny być dostępne dla wszystkich pasażerów. Dodatkowo, wszystkim podróżnym przy przejazdach na liniach regularnych przekraczających 250 km przysługuje m.in. zwrot pełnego kosztu biletu lub zmiana trasy bez dodatkowych kosztów w przypadku nadkompletu bądź odwołania lub opóźnienia przejazdu o ponad dwie godziny w stosunku do planowanej godziny odjazdu. Oprócz tego, pasażerom należy się także odszkodowanie w wysokości 50 proc. ceny biletu, jeżeli przewoźnik autobusowy lub autokarowy nie zaproponuje pasażerowi zwrotu kosztów lub zmiany trasy. Pasażerom powinna być też zapewniona odpowiednia pomoc (przekąski, posiłki, napoje oraz ewentualne zakwaterowanie) w razie odwołania kursu lub opóźnienia wynoszącego ponad 90 minut w przypadku podróży o czasie dłuższym niż trzy godziny. Należy się także odszkodowanie w związku ze śmiercią, odniesieniem obrażeń bądź utratą lub uszkodzeniem bagażu, jeżeli ich przyczyną jest wypadek drogowy. Mechanizm rozpatrywania skarg, ustanowiony przez przewoźników autobusowych i autokarowych, powinien być dostępny dla wszystkich pasażerów.
Odmowa i konsekwencje Przewoźnicy, biura podróży i organizatorzy wycieczek nie mogą żądać jakiejkolwiek dodatkowej opłaty za rezerwację lub zakup biletów przez osobę z niepełnosprawnością. Jeżeli posiada ona bilet, nie można jej odmówić przyjęcia rezerwacji lub zabrania na pokład z powodu niepełnosprawności. Wyjątki mogą mieć miejsce jedynie wtedy, gdy „transport danej osoby niepełnosprawnej lub osoby o ograniczonej sprawności ruchowej nie byłby możliwy, zgodnie z obowiązującym prawodawstwem dotyczącym bezpieczeństwa pasażerów oraz wymogami dotyczącymi zdrowia i bezpieczeństwa określonymi przez właściwe organy lub gdy konstrukcja autobusu, autokaru bądź infrastruktury transportowej uniemożliwia transport tej osoby w sposób bezpieczny i wykonalny pod względem eksploatacyjnym” (źródło: „Streszczenie praw pasażerów podróżujących autobusem lub autokarem”). W praktyce więc pasażerowie z niepełnosprawnością nie będą mogli przemieszczać się każdym autobusem i autokarem z każdego punktu. Jednak w przypadku odmowy obsłużenia takiego pasażera, należy mu się informacja o innych możliwościach przejazdu, realizowanych przez danego przewoźnika. Osoba z niepełnosprawnością może też żądać, aby towarzyszyła jej inna, wybrana przez nią osoba, będąca w stanie udzielić odpowiedniej pomocy. Taki asystent przewożony jest nieodpłatnie i powinien siedzieć obok osoby, którą się opiekuje. Przewoźnicy i zarządzający dworcami powinni zapewnić nieodpłatną pomoc osobom z niepełnosprawnością. Te jednak muszą najpierw poinformować o swoich szczególnych potrzebach najpóźniej 36 godzin przed odjazdem, a potem pojawić się w wyznaczonym miejscu i uzgodnionym czasie.
Polska jest spóźniona Rozporządzenie nakłada na państwa członkowskie także obowiązek wyznaczenia organu, który będzie monitorować jego realizację na swoim terytorium. Wszelkie nieprawidłowości można będzie zgłaszać tej instytucji lub u operatora, który dopuścił się nadużycia. Pasażer ma na to trzy miesiące od daty podróży. Jak wygląda to w polskiej praktyce? Mieczysław Marosz z Polskiej Izby Gospodarczej Transportu Samochodowego i Spedycji jest sceptyczny. - Nie ma ustawy polskiej, która by pewne rzeczy nakazała i określiła pewne terminy – tłumaczy. – Na razie jesteśmy na etapie projektu założeń do projektu ustawy. Skoro nie ma przepisów ustawowych w Polsce, które nakładałyby taki obowiązek, to takim przewoźnikom nic nie grozi, oczywiście w pewnym uproszczeniu, bo Unia Europejska w rozporządzeniu nr 181 mówi, że każde państwo powinno wyznaczyć organ do nadzoru i wyznaczyć odpowiedzialność, w domyśle również kary. Skoro państwo nie wyznaczyło organu do nadzoru, nie wyznaczyło odpowiedzialnych, to co tu mówić o karach? Rozporządzenie obowiązuje bezpośrednio, ale w tej sytuacji w jaki sposób pasażer ma te swoje prawa wyegzekwować? Będzie pisał do Brukseli, a Bruksela będzie nakładała kary na polski rząd.
Rzeczywiście, art. 28 rozporządzenia nakłada na kraje członkowskie UE, w tym Polskę, obowiązek wyznaczenia organu monitorującego realizację przepisów oraz poinformowania o tym Komisji Europejskiej. To ten organ może być wyznaczony do przyjmowania skarg od podróżnych z niepełnosprawnością na przewoźników czy zarządców dworców autobusowych. Ministerstwo Transportu, zapytane przez nas, jaki organ został w Polsce wyznaczony do egzekwowania niniejszego rozporządzenia, milczy od tygodnia. Dlaczego? Wątpliwości rozwiewa uzyskana przez nas informacja z Komisji Europejskiej: „Polska nie poinformowała jeszcze Komisji o wyznaczonym krajowym organie odpowiedzialnym za egzekwowanie praw pasażerów w transporcie autobusowym i autokarowym”. W związku z tym, Komisja Europejska będzie interweniować w tej sprawie.
Zależy od kierowcy Czy przepisy zaskoczyły także przewoźników? Piotr Kosman, pracownik PKS w Poznaniu, przyznaje, że ze znajomością rozporządzenia jest problem. - Przyznaję, że pierwsze słyszę, ale w takim razie będziemy musieli się temu przyjrzeć – zapewnia, a w odniesieniu do przewozu osób z niepełnosprawnością stwierdza: – Nie ma takiej możliwości. W większości mamy stare autobusy, nie ma za bardzo jak przewieźć osoby niepełnosprawnej na wózku, to musi być niskopodłogowy autobus. Na trzydzieści autobusów mamy tylko kilka takich. Teoretycznie nie powinniśmy odmawiać, ale musimy odmówić, bo nie ma jak przewieźć. Zapytany o obowiązek udzielenia podróżnemu z niepełnosprawnością pomocy przy wsiadaniu i wysiadaniu, odpowiada: - Zależy, na jakiego kierowcę się trafi, ale zazwyczaj pomagają.
Lepsze wrażenia z podróży będą mieli korzystający z usług PKS we Wrocławiu. Ryszard Żarski, kierownik działu obsługi tamtejszego dworca, rozporządzenie zna. - Działamy zgodnie z przepisami – zapewnia. – Nie mamy problemów, bo dworzec jest dostosowany dla niepełnosprawnych, jest toaleta dla niepełnosprawnych, jest wejście na dworzec z automatycznie rozsuwanymi drzwiami. W autobusach osoba z niepełnosprawnością ma możliwość zabrania składanego wózka do pomieszczenia bagażowego. Każdy kierowca wie, że takiej osobie trzeba pomóc. Nie mamy reklamacji z tytułu złej obsługi, a przewozimy dziesiątki tysięcy pasażerów. Osób z niepełnosprawnością nie przewozimy zbyt wiele, zazwyczaj są to osoby o kulach. Na wózkach też są, ale to rzadko, 1-2 tygodniowo. Każdy autobus może zabrać pasażera, jeżeli ma wózek, powtarzam: składany. Nie mamy, jak miejska komunikacja, wolnego miejsca na to, żeby mógł tam stać wózek nieskładany, a do bagażnika nie wejdzie.
Zero gotowości Znajomość nowych przepisów deklaruje też Piotr Grzegorczyk, prezes PKS „Polonus” Warszawa, zarządzający Dworcem Autobusowym Warszawa Zachodnia. - Oczywiście przepisy tego aktu prawnego są nam znane i staramy się je stosować – zapewnia. – Nie prowadzimy jednak ewidencji czy rejestru liczby osób z niepełnosprawnością, które korzystają z usług naszego dworca. Prezes Grzegorczyk podkreśla jednak, że dworzec wyposażony jest w podjazdy dla wózków, dostosowane toalety, a także aparaty telefoniczne. Są też windy przyschodowe, prowadzące na poziomy -1 (WC i przejście podziemne na dworzec PKP) oraz +1 (klimatyzowany Salonik Pasażera, poczta, sklep z odzieżą). Są też windy w budynku dworca, prowadzące do biur i hostelu oraz miejsca parkingowe dla osób z niepełnosprawnością. Mieczysław Marosz uważa, że miasta są gotowe, bo Unia Europejska od dawna daje pieniądze na dostosowany dla osób z niepełnosprawnością tabor.
- Natomiast na liniach międzymiastowych i w komunikacji podmiejskiej, jest góra pół procenta takich autobusów – przyznaje. – Mamy więc zero gotowości poza dużymi miastami. Druga sprawa to są dworce i przystanki. Nawet dworce w wielkich miastach są nieprzystosowane do obsługi pasażerów z niepełnosprawnością. Kasjerka ma wychodzić i przenosić pasażera z wózkiem? Parodia! Nie mówiąc o mniejszych miastach i wioskach. Na potwierdzenie jego słów pracownica dworca PKS w Kolnie (imię i nazwisko do wiadomości redakcji) zapewnia, że o rozporządzeniu u nich słyszeli. Jednak zapytana o realizację praw podróżnych nie wydaje się do końca zorientowana. - Jeżeli jest osoba niepełnosprawna, przysługuje jej zniżka, wiadomo, taka, jaka jest ulga – mówi. – Podróżny ma swoje prawa, tak samo, jak kierowca czy dziecko w szkole. Bilet wykupuje, powinien więc dostać miejsce siedzące. Bagaż, jeżeli ma, trzeba odpowiednio zabezpieczyć. Zapytana o ewentualną pomoc pracownika dworca, tłumaczy: - Kierowca nie może odmówić przejazdu, przecież klient nasz pan. Jak jest wózek, to kierowca pomoże wejść do autobusu, wprowadzić ten wózek. Wiadomo, jeżeli jest osoba niepełnosprawna, to trzeba jakoś tam pomóc. Dodała jednak, że takich pasażerów w Kolnie nie miewają... Ciekawe, dlaczego.
Data opublikowania dokumentu: 2013-05-16, 16.02 Źródło: http://www.niepelnosprawni.pl/ledge/x/167073?utm_source=biuletyn&utm_medium=email&utm_campaign=16.05.2013
Swobodny dostęp do służby zdrowia, wprowadzenie dwujęzycznej edukacji, uregulowanie zasad zdawania egzaminów na prawo jazdy czy konieczność potwierdzania kompetencji tłumaczy, wpisujących się na listy wojewodów – to palące kwestie wymagające uregulowania, by osoby z dysfunkcją słuchu mogły w pełni korzystać z praw obywatelskich. W ostatnim czasie żywa jest dyskusja, także w mediach, o sytuacji osób głuchych w Polsce. Stało się tak głównie za sprawą zorganizowanej 1 lipca 2013 r. w Warszawie manifestacji przedstawicieli tego środowiska. Jej organizatorzy, Ruch Społeczny Głuchych i ich Przyjaciół (RSGiP) oraz Polskie Stowarzyszenie Głuchych i Słabosłyszących (PSGiS), przedstawili wtedy swoje postulaty najważniejszych według nich spraw do rozwiązania. Na liście złożonej w Kancelarii Sejmu znalazły się m.in. uznanie polskiego języka migowego (PJM) za język mniejszości, powołanie pełnomocnika rządu ds. głuchych w Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, pełna dostępność tłumaczy PJM w instytucjach, stałej renty socjalnej dla każdej osoby głuchej i niedosłyszącej, wyższej renty i zasiłku pielęgnacyjnego oraz 100 proc. refundacji na aparaty słuchowe. Jednym z postulatów była też dymisja Zarządu Głównego Polskiego Związku Głuchych (PZG), rozwiązanie Zespołu ds. Osób Głuchych przy Rzeczniku Praw Obywatelskich oraz rozwiązanie Polskiej Rady Języka Migowego. Ruch domaga się także reformy edukacji, tak, by była ona dwujęzyczna, PJM był zaś językiem dydaktycznym, oraz bezpłatnych przedszkoli dla dzieci głuchych. Według zgłaszających postulaty, wszystkie programy telewizyjne winny być tłumaczone na PJM i być opatrzone napisami.
Walka o języki Paweł Rosik z PSGiN po pierwszym spotkaniu z ministrem Jarosławem Dudą, pełnomocnikiem rządu ds. osób niepełnosprawnych, które odbyło się po manifestacji, powiedział PAP, że Polski Język Migowy (PJM) powinien być językiem nadrzędnym nad systemem językowo-migowym (SJM), używanym obecnie m.in. przez tłumaczy w telewizji i urzędach. Z kolei Daniel Kowalski z PSGiN powiedział PAP, że głównymi problemami osób niesłyszących są: brak dostępu do tłumaczy języka migowego, dyskryminacja na rynku pracy, w edukacji, kulturze, sferze pomocy socjalnej. Rzecz w tym, że PJM jest naturalnym odrębnym językiem, z własną gramatyką. SJM zaś to język migany, w którym zachowana jest gramatyka języka polskiego, a znaki migowe wykorzystuje się do konstruowania wypowiedzi słownej. Stosowany jest zawsze z językiem mówionym. RSGiP zarzuca Polskiemu Związkowi Głuchych, że SJM jest językiem stworzonym i preferowanym przez PZG. Ten przypomina jednak, że podstawy tego języka w Polsce stworzyli sami niesłyszący, a opracowany został w całości przez prof. Bogdana Szczepankowskiego w pierwszej połowie lat 60. PZG odnosi się także do żądań RSGiP, dotyczących rozwiązania władz organizacji, która sprawami głuchych w Polsce zajmuje się od 1946 r. Przedstawiciele Ruchu nie odpowiedzieli nam na skierowane drogą mailową pytanie, co jest powodem tego postulatu.
Manifestanci wprowadzeni w błąd? Ruch Społeczny Głuchych i ich Przyjaciół, który działa pod tą nazwą od wiosny br., nie jest jeszcze zarejestrowany w Krajowym Rejestrze Sądowym. Swój sprzeciw wobec PZG i jego działalności wyraża głównie na stronie internetowej www.glusi.com, gdzie można podpisać petycje przeciw PZG, oraz profilu w serwisie Facebook i kanale Youtube. Osoby, które przyszły na demonstrację 1 lipca, składały podpis wraz z numerami PESEL, co miało być nie tylko podpisem pod petycją przeciw PZG, lecz także deklaracją przynależności do RSGiP. Jeden z uczestników manifestacji, współpracownik PZG, jest zadowolony z jego działalności i przynależności do niego. Zapytany, dlaczego występuje przeciw Związkowi odpowiedział, że nie występuje przeciw niemu, lecz domaga się praw dla głuchych do napisów, tłumacza i edukacji dwujęzycznej. Wielu innych uczestników lipcowej manifestacji zgłosiło się do PZG z informacją, że zostali wprowadzeni w błąd przez organizatorów, którzy przekonywali ich, że konieczne jest podpisanie listy obecności, podczas gdy była to deklaracja członkostwa w Ruchu. Nie mieliśmy możliwości zweryfikowania tych informacji w RSGiP, gdyż nie odpowiedziano nam na skierowane do organizacji pytania. Na kanale Youtube dla zamkniętej gruby odbiorców Ruch publikuje filmy, ośmieszające osoby zarządzające PZG, ale też innych, którzy wypowiadają się w jego obronie. Jedna z osób została za to ukarana pokazaniem w filmie na Youtube w mundurze hitlerowskim. Podała ona organizację do sądu. Na razie strona pozwana nie zgłosiła się na rozprawę, proponując ugodę, sprawa została jednak odroczona.
Pięć postulatów 11 lipca br. odbyło się u Pełnomocnika Rządu ds. Osób Niepełnosprawnych spotkanie Polskiego Związku Głuchych z przedstawicielami Ruchu Społecznego Głuchych i ich Przyjaciół, reprezentowanymi przez Stanisława Porowskiego i Marka Kazubskiego oraz Polskim Stowarzyszeniem Głuchych i Słabosłyszących. W ich imieniu uczestniczyli w spotkaniu Paweł Kowalski i Daniel Rosik. – Dobrze, że to spotkanie się odbyło. Pełnomocnik Rządu ds. Osób Niepełnosprawnych podkreślił, że każda organizacja jest suwerenna. Pojawiły się wypowiedzi z drugiej strony, że kto wygra, ten rządzi, ale nie wiem, o co jest ta walka – mówi Danuta Stępień, sekretarz generalny PZG. – Jesteśmy umówieni na następne spotkanie za ok. 2-3 tygodnie u ministra, do tego czasu PZG ma przygotować pięć postulatów – najbardziej istotnych kierunków działań na rzecz głuchych – dodaje.
„Sytuacja osób głuchych w Polsce jest zła. Przed całym społeczeństwem jeszcze bardzo dużo pracy, by realne stały się zapisy Konwencji ONZ o Prawach Osób Niepełnosprawnych i by osoby głuche stały się równoprawnymi obywatelami. Na pewno jednak nie pomogą w tym działania, których celem jest sianie chaosu i wzajemnych oskarżeń” – pisze w swoim oświadczeniu PZG, zwracając uwagę na realne problemy, które są obecnie do rozwiązania, jak choćby zmiany przepisów dotyczących zdawania egzaminów na prawo jazdy. Na stronie www.pzg.org.pl można zgłaszać swoje propozycje postulatów.
Data opublikowania dokumentu: 2013-07-23, 12.27 Źródło: http://www.niepelnosprawni.pl/ledge/x/169820?utm_source=biuletyn&utm_medium=email&utm_campaign=25.07.2013
Jak to jest być niewidomym? - Najgorsza jest ''niewidzialna ręka''. Stoję przy przejściu dla pieszych i nagle ciągnie mnie silne, barczyste ramię..." rozmawiała Karolina Głowacka27.07.2013 , aktualizacja: 29.07.2013 06:07
Dorota Ziental ma 32 lata. Ukończyła Psychologię na Uniwersytecie Warszawskim, udziela się społecznie, pisze artykuły. Wzroku pozbawiła ją choroba genetyczna. Sebastian Grzywacz ma 38 lat, pracuje w fundacji "Po-mocni" i Ośrodku Diagnoz i Szkoleń Psychologicznych "ODIS". Wychowuje 3,5-letniego synka Franciszka. Wzrok stracił w wyniku wypadku motocyklowego. Prywatnie są parą, mieszkają pod Warszawą. I podróżują.
Karolina Głowacka: Po co wyjeżdżacie na wakacje, skoro nic nie widzicie?
Sebastian: - Tak samo można zapytać, po co masz jechać na Majorkę, skoro możesz się wygrzać w Warszawie. Tutaj też świeci słońce. Kiedy jadę do Białowieży, to przecież wiem i czuję, że to jest tysiącletnia puszcza, a nie jakiś tam lasek! Słyszę szum potoków, przewodnik mi opowiada, ja sobie to wyobrażam.
Dorota: - Upał na Majorce jest zupełnie innym upałem niż ten tutaj. Zawsze jak wracam z długich wakacji i wysiadam w Polsce na lotnisku, to sobie mówię "ale tu wiochą jedzie". Polska ma taki zapach pól...
Sebastian: - Uwielbiamy też sporty. Ja biegam na długie dystanse, a Dorotka jeździ na tandemie.
Ale po co coś zwiedzać?
Sebastian: - Jak wchodzę do starego gotyckiego kościoła, to czuję historię całym sobą. To skrzypienie desek, chłód, atmosfera mistycyzmu. Przewodnik coś opowie i już sobie wszystko wyobrażam. Nie muszę tego widzieć. Zwracamy też uwagę na więcej rzeczy - kto się skupia na pomarańczy, jej fakturze i zapachu? A my tak.
Dorota: - Po tym, jak straciłam wzrok, nie przepuściłam żadnych wakacji. To była dobra rehabilitacja. Trzeba było wstać z tego wyra i coś robić, planować.
Sebastian: - A ja nigdzie dalej nie wyjeżdżam, bo kocham nasz kraj. Jestem patriotą. Po co mam jeździć gdzieś za 3000 zł i wylegiwać się na plaży, jak foka obok innych fok?
Dorota (do Sebastiana): - Nie byłeś, to nie wiesz. To coś innego niż polskie morze z wszechobecnym chamstwem i grubasami.
I tak ich nie widzisz.
Dorota: - Tak, przynajmniej nie widzę tych obleśnych typów jedzących kaszankę na ręczniku obok...
Sebastian: - Ja tam lubię Mazury, Bieszczady.
Mazury, góry? Zaraz się gdzieś zgubicie.
Sebastian: - Nie... no sam bym nie pojechał. Trzeba myśleć racjonalnie. Nieważne, że mam GPS. Nie pójdę sam w góry i nie popłynę sam na jezioro. Owszem, będę wiedział, gdzie jest brzeg, ale jak na niego wyjdę, to co... laski będę szukał? Nie lubię takich akcji, kiedy potem ludzie mówią ''nieszczęśliwy niewidomy''.
Dorota: - Bo my nie jesteśmy nieszczęśliwi. Spotkaliśmy się z panią z telewizji, która chciała coś o nas zrobić, ale wydawca powiedział jej, że to jest zbyt mało kontrowersyjne. Mieliśmy chyba sobie pewnie nogi połamać albo wpaść pod metro...
Sebastian: - Chodziło pewnie o to, żebyśmy mówili, jak nam jest ciężko. A ja nie chcę o tym opowiadać. Każdemu jest ciężko. Jak kobieta pracuje w Biedronce i zarabia najniższą możliwą pensję, ma na utrzymaniu dwoje dzieci, to ma lekko? To wcale nie zależy od tego, czy ktoś widzi, czy nie.
Ale kiedy się traci wzrok, to szczęśliwym chyba się nie jest?
Dorota: - Kiedyś Polski Związek Niewidomych zrobił absurdalne badania. Zebrali grupkę widzących, obwiązali im oczy, założyli gogle, żeby zupełnie nic nie widzieli. I mieli cały dzień funkcjonować jako niewidomi. Ale to w ogóle tak nie działa. Najpierw trzeba się przestawić. Człowiek nie pójdzie do przodu, jeśli nie pochowa za sobą siebie-widzącego. Moja babcia do mnie często mówi ''oj, jaka ty piękna jesteś, jeszcze będziesz widziała i zobaczysz''. Ale mnie już nie zależy.
Sebastian: - Najgorsze są pierwsze miesiące, kiedy człowiek zastanawia się, jak sobie w łeb palnąć.
Dosłownie?
Sebastian: - A jak? A co ja miałem robić, jak dla mnie niewidomy to był człowiek, który w ogóle nie potrafi funkcjonować. Jak telefon obsługiwać? Jak poznać dziewczynę? Myślałem, że do końca życia celibat. Masakra. Kombinowałem, jak się powiesić w szpitalu, jak wyskoczyć z okna. Ale nie wiedziałem, które piętro i bałem się, że spadnę w krzaki, połamię się i będzie wstyd. Jak się będę chciał powiesić na prześcieradle, to od razu się zorientują. Znowu wstyd. To może leki połknąć... Ale w szpitalu to od razu zrobią płukanie żołądka. W końcu koledzy przestali do mnie przychodzić, bo cały czas ich prosiłem o dostarczenie broni. Nikt nie chciał mieć mnie na sumieniu. I w końcu trzeba było zacząć żyć. Poznałem dziewczynę, która nauczyła mnie bezwzrokowej obsługi komputera. Teraz sam prowadzę bloga, pracuję zawodowo, udzielam się społecznie. Pokazała mi świat niewidomych. Najpierw poszedłem na jakieś spotkanie, ale strasznie mnie tam zdenerwowali, bo jeden nie potrafił obrać jajka, drugi rozłożyć obrusu. "Gdzie ja jestem?" - pomyślałem. Później poznałem ludzi bardziej ogarniętych. Nauczyłem się chodzić z laską, postarałem się o psa.
To naprawdę tak jest, że inne zmysły się wyostrzają?
Sebastian: - Nie tyle się wyostrzają, co bardziej się na tym koncentrujemy.
Dorota: - Bezbłędnie potrafimy trafić po zapachu na drożdżówki na ul. Chmielnej. I pamięć mi się poprawiła, aż za bardzo.
Widzicie całkowitą ciemność?
Sebastian: - To raczej jakby patrzeć przez okno i zamknąć oczy. Tyle widzimy. Nieraz jaśniej, nieraz ciemniej.
Dorota: - Światło dużo daje.
Orientację?
Sebastian: - Nie, raczej może zmylić. Czasem to są projekcje mózgu. Nie jest też tak, że widzimy jakby na całych oczach, ale punktami. To jest rozmazane... Trudno to opisać. Ale nauczyliśmy się, że kiedy się widzi, to wielu rzeczy się nie dostrzega. Ludzie nie zwracają uwagi na to, co zwykłe - budynki, szarych ludzi. A my to wszystko słyszymy: rozmawiających i kłócących się ludzi, ryczące samochody, tramwaje, budynki, latarnie, krawężniki, bramy. Przy każdej dźwięk trochę inaczej się rozchodzi. Idę i to wszystko na bieżąco "widzę". Moje obrazy są pewnie oderwane od rzeczywistości, ale są.
To jest wyraźne, jak normalne widzenie?
Sebastian: - To jak przy czytaniu. Kiedy przypominasz sobie książkę, to nie masz przed oczami liter, tylko wracasz do wyobrażonych bohaterów i sytuacji. My mamy tak samo. Naszej rozmowy nie będę wspominał jako ciemności z dźwiękami, ale to, jak mam ją przed oczami: jesteś brunetką z krótkimi włosami, w koszulce i jeansach.
Dorota: - Ja też mam brunetkę, ale z włosami do szyi.
Jest zupełnie inaczej.
Sebastian: - Bo to wcale nie musi odzwierciedlać rzeczywistości, ale ja już tak tę rozmowę zapamiętam. Całe wyobrażenie przestrzeni, chodzące kelnerki, panie na szpilkach...
Dorota: - Często jak ktoś powie nam jakiś szczegół, to od razu mamy wizualizację. Tutaj kelnerkami są studentki AWF, więc Sebastian od razu sobie wyobraża, że są zgrabne.
Pewnie macie takie wyobrażenia, bo wcześniej widzieliście. A ci, co nigdy nie widzieli?
Sebastian: - Oni również mają swoje wyobrażenia, ale to może już zupełnie nie odpowiadać rzeczywistości. To jest bardzo trudne, bo dla kogoś takiego wieża z zegarem czy skrzyżowanie ślimakowe to kompletna abstrakcja.
Dorota: - Nasza koleżanka w wieku 23 lat dowiedziała się, jak wygląda latarnia uliczna, inna zorientowała się, że w autobusach są uchwyty dla ludzi. Ona jest bardzo niska, nigdy nie korzystała.
Wcześniej nie znałam nikogo niewidomego. Kiedy was poznałam, zaskoczyło mnie, że kiedy rozmawiamy, cały czas na mnie patrzycie.
Sebastian: - Tak?
Tak, bardzo naturalnie. Może dlatego krzywo na was patrzą z psami w knajpach (Dorota i Sebastian czasem są wypraszani z restauracji, choć prawo im gwarantuje możliwość wejścia z psami przewodnikami - red.). Nie widać po was.
Dorota: - Może nie widać, ale przecież jest pies, przy którym wyraźnie jest napisane "nie głaskać-pies przewodnik". Co z tego, że ma dziesięć dzwoneczków, pięć odblasków - ludzie i tak na nas wpadają i nie czytają tego, co jest napisane. Gdy chodziłam z laską, to notorycznie ludzie na mnie wpadali. Idzie facet z daleka, ja macham tym kijem, a on się we mnie władował na środku Marszałkowskiej. Co on myślał, że jakiś nowocześniejszy nordic walking uprawiam? Często też słyszałam tekst ''Ojej, ja pani nie zobaczyłem''. ''No wie pan... ja pana tym bardziej''.
Sebastian: - Dziś niepotrzebny mi jest wzrok, bo całkowicie się przestawiłem. Wykorzystuję inne zmysły, wyobraźnię. Myślę bardziej kreatywnie i dostrzegam rzeczy, których wcześniej nie dostrzegałem.
Gadanie. Mówisz tak, bo już nie ma odwrotu.
Sebastian: - Nie, nie. Oczywiście, gdyby była taka możliwość, to chciałbym widzieć. Ale radzę sobie świetnie. Wojnę atomową przeżyją karaluchy, szczury i ja. I jeszcze jakieś dwie teściowe. Nikt więcej.
Dorota: - Do Sebastiana dzwonią widzący, żeby zapytać, jak gdzieś trafić. Ma genialną orientację.
Orientacja orientacją. Ale jak się połapać w pociągach, kolejkach, tramwajach. Mieszkacie oboje pod Warszawą, dojazd do centrum brzmi jak wyzwanie.
Sebastian: - Kiedyś jakaś kobieta w autobusie mówiła do mnie, że jestem wielki, bo jadę na Pole Mokotowskie. ''No, ale pani też jedzie'' - odpowiedziałem jej, bo co to za różnica? Ona widzi, ja mam psa.
Skąd się bierze psa przewodnika?
Sebastian: - Są różne organizacje w Polsce, które szkolą psy. Jest Polski Związek Niewidomych, jest Fundacja Labrador z Poznania oraz Fundacje ''Vismajor'' oraz ''Pies Przewodnik'' z Warszawy.
Państwo się jakoś dokłada?
Sebastian: - Daje na to granty. Koszt wyszkolenia jest dość duży, bo to trudny i długi proces. Sam treser za jednego psa bierze 25 tys. zł. Do tego dochodzi obsługa weterynaryjna, karma dla psa, przewożenie. Czyli łącznie ok. 40 tys. zł. Później trzeba być bardzo zdyscyplinowanym i konsekwentnym. On wie, co to jest lewo, prawo, bankomat, kasa, drzwi, winda... Później tylko od nas zależy, czy to utrzymamy i go nie zepsujemy. Nie każdy niewidomy nadaje się na właściciela psa przewodnika. Trzeba być osobą asertywną, żeby ludzie tego psa nie zagłaskali. Osoby niewidome są często pasywne i pies przejmował władzę nad taką osobą. Rządził domem i na przykład nie pozwalał nikomu wejść do kuchni. One szybko się uczą, ale potrzeba im kogoś silniejszego od nich. Bo to ty masz wiedzieć, gdzie chcesz dojść, a nie pies.
Jak ludzie na ulicy reagują na niewidomych?
Dorota: - Najgorsza jest ''niewidzialna ręka''. Stoję przy przejściu dla pieszych i nagle ciągnie mnie silne barczyste ramię. Najgorsza głupota, jaką można zrobić, to podejść do niewidomego, złapać go bez słowa i gdzieś ciągnąć. Dramat. Albo przy wsiadaniu do autobusu: ''daj rączkę, daj nóżkę...''. Tragedia.
Że jak nie widzicie, to jesteście głupsi?
Sebastian: - Ludzie myślą chyba, że jesteśmy niepełnosprawni intelektualnie i ciągle potrzebujemy opieki.
Dorota: - Logiczne jest - i każdy niewidomy to powie - że skoro już wychodzę na miasto, przemieszczam się z punktu A do punktu B, to wiem gdzie chcę iść. A ludzie na siłę chcą nas wsadzić do tramwaju, na siłę z niego wysadzić, i wiedzą lepiej od nas, gdzie chcemy dotrzeć.
Sebastian: - Kiedyś kobieta chciała, żebym usiadł w tramwaju, grzecznie podziękowałem. Ona tak proponowała jeszcze kilka razy, aż w końcu zaczęła odrywać moje palce od poręczy. Odpowiedziałem już mniej miło, a ona, że jestem cham i nie dam sobie pomóc. Przecież to ona przekroczyła moje granice, a nie ja jej. Takie nagłe złapanie za ręce może być bardzo niebezpieczne. Raz kobieta mnie w ten sposób przy wsiadaniu wciągnęła pod pociąg. I potem jeszcze bezczelnie, że to wina tych krzywych peronów.
Ale oni wszyscy chcą dobrze. To co mamy, całkiem was ignorować?
Sebastian: - Można zapytać.
Też źle. Gdyby mnie ktoś dwadzieścia razy dziennie pytał, czy pomóc, to miałabym ochotę wszystkich zastrzelić.
Sebastian: - I niektórzy niewidomi reagują bardzo nerwowo, krzyczą na ludzi.
Dorota: - Najgorsza głupota, jaką można zrobić przy niewidomym, to stanąć i milczeć. Wiele razy kiedy szłam z laską w kwadracie kilku ulic, gdzie jest ciasnota, bo stoją ogródki restauracyjne, na moje stukanie laską o chodnik ludzie nagle milkli, ruch sztućców zamierał... Jak masz się zorientować, że mijasz kawiarnię, skoro ludzie zastygają?
Sebastian: - Ludzie czasem po dziecinnemu myślą, że jak nic nie powiedzą, to się przed nami schowają. Ostatnio szukałem sklepu na Chmielnej i zaczepiałem ludzi. Nikt się nie odzywał. W końcu nie wytrzymałem i powiedziałem ''ja nie chcę pieniędzy, ja po prostu nie widzę...''.
Dorota: - Mówię grzecznie: ''przepraszam'', a słyszę tylko stukot oddalających się stóp na obcasach. ''Chociaż mogłaby się pani chociaż odezwać'', a tam tylko paniusia ''tuk, tuk, tuk''.
Sebastian: - Ja, kiedy tylko mogę, to nie zagaduję. Lubię być niezależny. I tak wystarczająco zależę od ojca, który pomaga mi wychowywać syna.
I jak się wychowuje syna?
Sebastian: - Fantastycznie.
Nie widzisz jak rośnie.
Sebastian: - Słyszę to, bo Franuś jest bardzo rozwinięty, empatyczny. Wiem, że nie pójdę z nim sam do parku. Nie chodzi o mnie, ale nie mam wpływu na osoby trzecie. Ktoś uderzy piłką , pies go zaczepi. Jest bardzo fajnym dzieciakiem. Razem rysujemy, gramy w piłkę.
Przecież nie widzisz piłki.
Sebastian: - Ale słyszę, gdzie leci! Zwykle stoję na bramce.
Bez jaj.
Sebastian: - No jak? Przecież to fantastycznie słychać. Bronię, kiwam się... Poza tym robimy sobie wyścigi na hulajnodze. Raz się rozpędziłem, źle wymierzyłem i władowałem się w ścianę. Dobrze, że dom był ocieplony i pod spodem był styropian, bo tak wyrżnąłem, że aż mi się gwiazdki pokazały. Czasami jest ciężko, ale wszystko nam się dobrze układa.
Przepraszam, ale... jesteście parą, bo oboje nie widzicie? Tak jest łatwiej?
Dorota: - Oczywiście, że nie tylko dlatego, ale to bardzo pomaga. Możemy gadać o tym naszym świecie. Powiem ''kurde, synteza mi się zawiesiła'', narzekam i on rozumie.
Sebastian: - Cieszymy się tymi samymi rzeczami. Wymieniamy się książkami, chodzimy razem do teatru, rozmawiamy o tyfloświecie... (typhlos - z greckiego niewidomy - red.) Oboje mamy smartfony i cały czas odkrywamy coś dla nas. Ostatnio rajcujemy się strzelaniem z łuku do celu dla niewidomych.
Dorota: - Gra jest dźwiękowa. Nawet pytałam matkę, czy jest tam narysowana jakaś tarcza, ale nie. Jest tylko dźwięk. Jak się trafi idealnie, to aplikacja informuje: Bonzai! I tak polowaliśmy na to bonzai do drugiej w nocy...
Sebastian: - Poznaliśmy się na szkoleniu psów przewodników. Kolega mi opowiedział, jaka Dorotka jest piękna i jakoś tak tydzień później się spotkaliśmy.
Dorota: - A mnie matka opowiadała, że niezły ten Sebastian.
Co to za różnica jak wyglądacie?
Dorota: - Przywiązujemy do tego dużą wagę. To, że ty nie widzisz, nie znaczy, że inni nie widzą.
Sama się malujesz?
Dorota: - Jasne, przecież nie może do mnie codziennie przychodzić wizażystka. Opowiadałam nawet o makijażu dla niewidomych w internetowej rozgłośni dla ślepaczków Tyfloradio. Ja nawet nie mogłabym inaczej, pochodzę z takiej rodziny, w której babcia, siedząc cały dzień w domu, malowała się, żeby dziadkowi ziemniaki obrać.
Ale skąd wiecie, jak dobrać kolory ubrań?
Dorota: - Znam na pamięć każdą rzecz. Kiedy coś kupujemy, to proszę o opis i na przykład dowiaduję się, że ''jest głębokie jak morze. Ale nie tam, gdzie płytko, tylko tam, gdzie głęboko i do tego w zachmurzony dzień''. Mam już wyspę, mam chmury i już jest ten kolor. Mówi się patetycznie, że zgasło światło w naszych oczach. Ale światło wyobraźni nie zgasło i jest nawet żywsze. Mózg jest cały czas głodny wizualizacji.
Sebastian: - Ale nie wszyscy niewidomi o to dbają. Niektórych nikt tego nie nauczył, nie powiedział, że to ważne. Bardzo wiele zależy od bliskich. A kogo zaniedbanego wezmą do pracy, np. do biura? A my chcemy pokazać, że niewidomi też mogą. Wcale nie potrzeba do tego pieniędzy. Państwo dofinansowuje komputery, sprzęt rehabilitacyjny. Przede wszystkim trzeba chcieć wyjść z domu, pokazać się. Znamy wiele osób, które są dobrze wykształcone, ale nic z tego nie wynika. Jest kłopot z osobami, które wychowywały się np. w ośrodkach dla niepełnosprawnych. Wielu z nich po prostu nie wie, że trzeba zadbać o wygląd. W Laskach (Sebastian mówi o Ośrodku Szkolno-wychowawczym dla Dzieci Niewidomych im. Róży Czackiej w Laskach - red.) siostry nie mówią, że można się malować, ładnie ubrać, wydepilować. To jest straszne, co oni tam robią z kobiet. Znamy dziewczynę stamtąd, która ma trzy fakultety, a chodzi w poplamionych spodniach. Nie jest w stanie nigdzie znaleźć pracy.
Jest jakieś forum niewidomych, gdzie sobie nawzajem pomagacie?
Sebastian: - Tak, ale to środowisko ciężko przyjmuje, kiedy ktoś się wyróżnia. Na tym forum jest wielu skrajnych konserwatystów, gloryfikują homofobię, ksenofobię, jeżdżą po Annie Grodzkiej, Biedroniu...
Dorota: - To często wynika z tego, że są niezrehabilitowani. Niepogodzeni z tym, że nie widzą. Siedzą tylko w domu i czekają, jak komuś dowalić przez komputer. Kiedy się napisze na forum, że jest się szczęśliwym, to od razu po tobie jadą. Siedzą w domach, zakupy robią przez internet i nawet tyłka nie ruszą do sklepu po bułki. Jasne, że to na początku jest wyzwaniem, ale kiedy się uda - wielką radością. A dla nich jedynym światem jest komputer.
Sebastian: - Nie możesz napisać, że się zakochałeś, że kochałeś się z kobietą... Jak coś takiego napiszesz, to jesteś diabeł, obrzydliwy i obleśny.
Dorota: - Psy są dla nich obrzydliwe, śmierdzą. Nie mają pojęcia, o czym piszą.
Niewidomi niewidomych tak atakują?
Sebastian: - To jest zazdrość.
Dorota: - Mamy znajomego, który pracuje w telemarketingu i każdy grosz wydaje na podróże. Ma nawet przezwisko ''Ślepy Podróżnik''. Na forum oskarżyli, że malwersuje pieniądze, bo skąd on może mieć pieniądze, skoro oni nie mają. Wszyscy mówią, że to jest jakaś wspólnota, że to samo nieszczęście. Też tak myślałam na początku, ale nie ma czegoś takiego.
Macie podobne interesy.
Sebastian: - A ty masz wspólne interesy ze wszystkimi widzącymi? To tak jak w każdym środowisku: jest homofob, jest homoseksualista, jest muzułmanin, jest katolik, jest ateista, komunista albo narodowiec.
To gdzie ma szukać wsparcia ktoś, kto nagle stracił wzrok?
Sebastian: - Zawsze można odnaleźć człowieka, który nam pomoże. Tylko uwaga: proszę nie ufać tym, którzy opowiadają, że od ziółek i ćwiczeń wróci wzrok. Oni żerują na ludzkiej nadziei. Poza tym, w miarę możliwości, trzeba pomyśleć o technologiach, telefony, komputery dla niewidomych. Wszystko się da.
Post Scriptum Karolina Głowacka: Dorotę i Sebastiana poznałam w radiu, kiedy przyszli opowiadać o powstającym w Warszawie przedszkolu dla dzieci z autyzmem. Zupełnie nie pasowali do stereotypu niewidomego. Nie ''widać'' po nich. Postanowiliśmy pogadać poza radiem. Spotkaliśmy się na ''patelni'' (przy metrze Centrum). Do knajpy, w której rozmawialiśmy, zaprowadzili mnie sami (dokładniej, z psami przewodnikami). W podziemiach robią niesamowite wrażenie. Kto był w Warszawie, ten wie, jakie tam są tłumy i jak trudno przemieszczać się w podziemiach centrum. Przed tą dwójką (czwórką, jeśli liczyć z psami), wszyscy się rozstępowali. Było wrażenie, że to psy wiedzą, gdzie jest nasz cel. Ale to ludzie muszą to wiedzieć. ''Dochodzimy do Kruczej'' - powiedział Sebastian, kiedy z niedowierzaniem pytałam, czy wie, gdzie jesteśmy. Krucza była tuż-tuż... Oboje piszą na blogu http://rollpiesprzewodnik.wordpress.com/
Opiekuje się niepełnosprawną – straciła zasiłek. Dramat łodzianki i jej chorej siostry Express Ilustrowany z dnia 31.07.2013
Trzydziestoośmioletnia Agnieszka Pachacz, która od trzech lat zajmuje się młodszą o dziesięć lat niepełnosprawną siostrą, po obowiązującej od 1 lipca zmianie przepisów straciła zasiłek opiekuńczy w wysokości pięciuset dwudziestu złotych. Zakład Ubezpieczeń Społecznych wypłacał jej tę kwotę w zamian za to, że zrezygnowała z pracy i przez całą dobę zajmowała się osobą, która nie chodzi, nie mówi i nie słyszy. Centrum Świadczeń Socjalnych odpowiedziało mi, że skoro ojciec Gosi żyje, to najpierw musi zrzec się prawa opieki nad nią – mówi pani Agnieszka. – Osoby spokrewnione, na przykład rodzeństwo, mogą uzyskać uprawnienia do świadczenia pielęgnacyjnego dopiero w sytuacji, gdy brak będzie osób zobowiązanych w pierwszej kolejności do alimentacji, w tym przypadku rodziców, lub gdy rodzice nie będą w stanie sprawować opieki nad potrzebującym – wyjaśnił nam Grzegorz Gawlik, główny specjalista w Centrum Świadczeń Socjalnych Zakładu Ubezpieczeń Społecznych. Siostra Agnieszki Pachacz urodziła się jako dziecko z gwałtu. Przez dwadzieścia pięć lat życia zajmowała się nią mama, która trzy lata temu zmarła. – Ojciec siostry widział Gosię tylko raz na badaniach genetycznych, które potwierdziły jego ojcostwo – opowiada Agnieszka Pachacz. – Nigdy nie płacił na nią alimentów, nie próbował się z nią zobaczyć. Pani Agnieszka po decyzji o odmowie zasiłku opiekuńczego wystąpiła do sądu z wnioskiem o pozbawienie ojca Gosi praw do opieki. Sąd Rejonowy dla Łodzi Widzewa jej wniosek oddalił, argumentując, że nie można pozbawić władzy rodzicielskiej wobec osoby dorosłej. Z chwilą osiągnięcia pełnoletności władza rodzicielska ustaje z mocy prawa. – Przygotowałem pismo w tej sprawie do Samorządowego Kolegium Odwoławczego – mówi Tomasz Wach, adwokat, który zgodził się bezpłatnie pomóc pani Agnieszce. – Jeśli decyzja o przyznaniu zasiłku nadal będzie negatywna, to wystąpię w tej sprawie do Sądu Administracyjnego. Niepełnosprawna Gosia otrzymuje sześćset osiemdziesiąt złotych renty, z czego komornik zabiera dwieście pięćdziesiąt złotych za długi nieżyjącej matki, oraz dwieście pięćdziesiąt złotych alimentów z Funduszu Socjalnego.
Kwestia dostępności programów telewizyjnych, wydane przez KRRiT rozporządzenie, bariery w prawie autorskim – to najczęstsze tematy skarg z tego obszaru zgłaszane przez osoby z niepełnosprawnością do rzecznika praw obywatelskich. Wątpliwości rzecznika budzi interpretacja przepisu ustawy o radiofonii i telewizji, który mówi o tym, że 10 proc. kwartalnego czasu nadawania programu, oprócz reklam i telesprzedaży, musi posiadać udogodnienia – takie jak: audiodeskrypcja, napisy dla niesłyszących i tłumaczenia języka migowego. Nadawcy interpretują ustawowy zapis tak, by wszystkie te udogodnienia łącznie stanowiły 10 proc. nadawanych programów w kwartale. Prof. Irena Lipowicz podkreśla jednak, że każde z tych dostosowań skierowane jest do innej grupy odbiorców, i uważa za zasadne wprowadzenie nowelizacji do ustawy o radiofonii i telewizji. „Proponowane 10% powinno odnosić się proporcjonalnie do każdej z nich (technik udogodnień). W ten sposób uniknie się sytuacji, że dostawca usługi medialnej zastosuje jedną, najmniej kosztowną technikę, wypełniając w ten sposób swój obowiązek (druk sejmowy z 17 stycznia 2011 r. nr 3812)” – zaznacza rzecznik. Zgodnie z podpisanym 5 czerwca br. w KRRiT porozumieniem nadawców, od trzeciego kwartału br. zobowiązani są oni nadawać programy z audiodeskrypcją – kwartalnie 11 godzin emisji w programach o najwyższej oglądalności i 6 godzin emisji w pozostałych. W porozumieniu nie określono ilości czasu przeznaczonego na programy dla osób z dysfunkcją słuchu, ustalono tylko, że ma on wynieść 10 godzin w kwartale w regionalnych programach telewizji publicznej i w Polsat News.
Bez dostępu Sam fakt zawarcia porozumienia budzi wątpliwości rzecznika, gdyż interpretacja przepisów z zasady nie należy do ich wykonawców. Podobnie jak wydanie rozporządzenia przez KRRiT, które określa niższą niż wymagana w ustawie liczbę programów z udogodnieniami dla osób z niepełnosprawnością. W dokumencie tym, z 28 maja br., w sprawie niższego udziału w programie telewizyjnym audycji z udogodnieniami odbioru dla osób niepełnosprawnych z powodu dysfunkcji narządu wzroku oraz osób niepełnosprawnych z powodu dysfunkcji narządu słuchu (Dz. U., poz. 631), KRRiT obniżyła wymagany próg procentowy względem wybranych programów telewizyjnych – do 5 proc. i 1 proc. „W efekcie powyższego, Krajowa Rada w porównaniu do regulacji ustawowych ustanowiła aż 10-krotnie niższe wymogi udziału audycji z udogodnieniami wobec wybranych programów telewizyjnych” – pisze RPO. Prof. Lipowicz zwraca także uwagę na barierę w dostępności programów dla osób z niepełnosprawnością, którą jest prawo autorskie. Oczywiste jest, że musi ono być respektowane, jednak w tym obszarze każdorazowe dostosowanie utworu do potrzeb osób niepełnosprawnych uzależnione jest od zgody twórcy. W znaczny sposób utrudnia to dostępność do programów osobom z dysfunkcjami. RPO zwrócił się do Bogdana Zdrojewskiego, ministra kultury i dziedzictwa narodowego, z prośbą o ustosunkowanie się do poruszonych kwestii, jak również podjęcie odpowiednich kroków legislacyjnych.
Data opublikowania dokumentu: 2013-08-02, 17.24 Źródło: http://www.niepelnosprawni.pl/ledge/x/170168
Dziennik Gazeta Prawna (2012-07-27), autor: Paweł Jakubczak, oprac.: GR
Podnoszeniem kwalifikacji nie są zainteresowani ani pracodawcy, ani pracownicy Jak donosi Dziennik Gazeta Prawna przedsiębiorcy nie szkolą swoich pracowników, nawet jeżeli mogą to zrobić za pieniądze z urzędów pracy.
Taki wniosek płynie z danych resortu pracy. Do maja tego roku wszystkie pośredniaki wydały zaledwie 3.5 tys. zł na zrekompensowanie firmom kosztów szkolenia pracownika. To oznacza, że z takiego dotowanego kursu skorzystała zaledwie jedna osoba (dofinansowanie jest bowiem liczone od wysokości średniej płacy). Nie lepiej było dwa lata temu, kiedy padł rekord. Wtedy urzędy pracy zrekompensowały firmom szkolenia na kwotę 280 tys. zł. - czyli przeszkolono około 80 osób. Powody takiej sytuacji są dwa - firmy nie są zainteresowane dokształcaniem pracowników oraz nie prowadzą zakładowych funduszy szkoleniowych, co jest wymogiem uzyskania rekompensaty z urzędu pracy.
Więcej w Dzienniku Gazecie Prawnej z 27 lipca 2012 r. dodano: 2012-07-27 12:35 Źródło: http://www.baza-wiedzy.pl/press_show_category,14854,.html
Olga Fijałkowska Miss Polski Na Wózku 2013. Tusk: Nagrody dla wszystkich finalistek Kurier Lubelski z dnia 5.08.2013
Olga Fijałkowska ze Starych Święcic zwyciężyła w Pierwszym Konkursie Miss Polski na wózku 2013, którego finał odbył się w niedzielę w Ciechocinku. Obecny na gali premier Donald Tusk złożył gratulacje finalistkom konkursu. Proszę państwa - jak sądzę - to był bardzo ciężki wybór dla wszystkich. Ja miałem okazję zapoznać się z sylwetkami, życiem i urodą wszystkich uczestniczek tego pierwszego wspaniałego finału. Od razu zrozumiałem, że nie sposób wybrać, bo wszystkie zasługują na nagrody i pozwoliłem sobie w związku z tym ufundować dla wszystkich - powiem laureatek - tego wspaniałego przedsięwzięcia te same nagrody - powiedział Tusk. Nie zdradził jednak, jakie nagrody otrzymają od niego wszystkie finalistki konkursu. Premier oddzielne gratulacje złożył Miss Polski Na Wózku Oldze Fijałkowskiej. - Te łzy są jak najbardziej upragnione. Tak jest, ma pani prawo płakać ze szczęścia i wszyscy tutaj w Ciechocinku pani gratulują - mówił. Olga Fijałkowska koronę Miss Polski Na Wózku 2013 odebrała z rąk Miss Polski 2012 Katarzyny Krzeszowskiej. Tytuł Pierwszej Wicemiss Polski otrzymała Monika Buczyńska ze Sztabina (województwo podlaskie), a tytuł Drugiej Wicemiss Polski - Weronika Wróbel ze Świebodzic (województwo dolnośląskie). Tytuł Miss Publiczności i Miss Internetu przypadł Wróbel, a tytuł Miss Foto - Buczyńskiej. W czasie gali finałowej, która obyła się w muszli koncertowej ciechocińskiego Parku Zdrojowego kandydatki wystąpiły między innymi w pokazie w sukniach wieczorowych i układach choreograficznych. Organizatorem Pierwszych Wyborów Miss Polski na wózku była Fundacja Jedyna Taka z siedzibą w Ciechocinku. Fundację przed rokiem założyły Katarzyna Wojtaszek i Agnieszka Gidzińska, które same poruszają się na wózkach inwalidzkich. Celem konkursu, organizowanego na wzór podobnych inicjatyw w innych europejskich krajach, było pokazanie pięknych Polek z niepełnosprawnością. Fundacja stawia sobie za cel zmienić ich wizerunek, pokazać, że kobiety na wózkach są bardzo aktywne i spełniają się w różnych rolach, na przykład matki czy sportowca. Konkurs przebiegał dwuetapowo. Galę finałową, w czasie której jury wybrało najpiękniejsze Polki na wózkach, poprzedziło głosowanie internetowe, w którym spośród siedemdziesięciu dwóch zgłoszonych kandydatek wyłoniono dziesięć finalistek. Czołowa dziesiątka zdobyła od dziewięciu tysięcy dziewięciuset do jedenastu tysięcy stu dwudziestu trzech głosów. Finalistki, w ramach przygotowań do występu w Ciechocinku, w czerwcu wzięły udział w tygodniowych warsztatach w Bydgoszczy z udziałem stylistów, choreografów, wizażystów i profesjonalnych fryzjerów.
Czego osoba niewidoma nie może zobaczyć – może dotknąć, czego nie może poczuć na własnej skórze – może usłyszeć, o ile zostanie jej to opowiedziane. Osoby niewidome coraz częściej uczestniczą w życiu kulturalnym miast, zawstydzając instytucje, które nie są przygotowane na ich przyjęcie. Kiedy człowiek widzący bierze do ręki książkę i zaczyna czytać, w wyobraźni widzi opisywane na jej kartkach obrazy. Wie, jak wyglądają jej bohaterowie oraz sceneria, w której toczy się akcja – tworzy swoją indywidualną wizję czytanej książki. Wracając myślami do przeczytanej powieści, ma przed oczami stworzone wcześniej obrazy. To właśnie je wciąż żywo pamięta, nie zaś czarny druk na białym tle.Wraz z moim narzeczonym jesteśmy osobami ociemniałymi, czyli takimi, które straciły wzrok. U każdego z nas nastąpiło to około sześć lat temu. Po utracie zdolności widzenia, kiedy oglądamy film, sztukę w teatrze, wystawę w muzeum lub kiedy po prostu rozmawiamy, dokładnie widzimy rozgrywaną akcję, wyobrażamy sobie wszystkie postacie, tło wydarzeń, a także poszczególne elementy danej sceny. Analogicznie do obrazów, które tworzy w swojej wyobraźni osoba widząca podczas lektury, my widzimy absolutnie wszystko. Dotyczy to także wszelkiego rodzaju sztuki.
Częściej niż statystyczny Polak Według zasad współczesnego świata „widzieć” oznacza „wiedzieć”. Osoba pozbawiona możliwości widzenia, a więc także obserwowania, w oczach ogółu jest z definicji wykluczona z życia kulturalnego. Zgodnie z jednym z krzywdzących stereotypów, człowiek niewidzący nie chodzi do kina, nie ogląda telewizji, a już na pewno nie bywa w teatrze czy muzeum, bo po prostu nie ma po co do nich chodzić. To przekonanie niemające nic wspólnego z rzeczywistością. Razem z narzeczonym bywamy w najróżniejszych przybytkach kultury co najmniej raz w miesiącu. Statystyczny Polak wybiera się do nich kilkadziesiąt razy rzadziej.Uczestnictwo w kulturze poszerza nasze horyzonty myślowe, pobudza wyobraźnię do twórczej pracy, wzbogaca nas i najzwyczajniej w świecie urozmaica nasze życie. Dlatego tak chętnie bierzemy udział w spektaklach teatralnych, projekcjach filmów oraz chodzimy na wystawy sztuki. W ten sposób dostarczamy swojej wyobraźni wciąż nowych obrazów, dzięki którym postrzeganie otaczającego nas świata jest stale odświeżane i twórczo modyfikowane. Podobnie jest z czytaniem książek. Z moich obserwacji dość specyficznego środowiska ludzi z dysfunkcją wzroku wynika, że osoby te wręcz pochłaniają wszelką literaturę. I to z podobnych przyczyn, dla których my chodzimy do kina, teatru czy muzeum.Okazuje się, a wynika to także z mojego doświadczenia sprzed utraty wzroku i po niej, że znacznie szybciej i wygodniej jest wysłuchać książki za pomocą czytników oraz specjalnych programów, niż przeczytać ją w tradycyjny sposób. Nasz wzrok prędko się męczy. Ponadto, do zwykłego czytania potrzebne jest także odpowiednie oświetlenie i właściwa pozycja ciała. Teraz gaszę światło, zakładam słuchawki, kładę się pod koc, a lektor swym aksamitnym oraz profesjonalnie modulowanym głosem szepcze mi do uszu tekst lektury.
Dodatkowa ścieżka dźwiękowa Kluczową rolę w odbiorze kultury przez osoby niewidome odgrywa audiodeskrypcja, czyli werbalny opis treści wizualnych przekazywany osobom niewidomym i słabowidzącym. Właściwie napisana audiodeskrypcja pomaga odbiorcy z dysfunkcją wzroku zobaczyć to, czego sam dostrzec nie może – między innymi: inscenizację, scenografię, grę aktorską, kostiumy, a także barwy i oświetlenie. W kinie i teatrze tekst audiodeskrypcji wpleciony jest pomiędzy dialogi aktorów. Audiodeskrypcja nie charakteryzuje znanych dźwięków i nie zdradza ani motywacji, ani zamiarów występujących postaci. Dobrze napisana, nie narzuca interpretacji emocji, ale pomaga je samodzielnie zrozumieć i właściwie rozszyfrować. Tekst audiodeskrypcji słyszany przez niewidzącego odbiorcę nie wypełnia też każdej przerwy w dialogach i tym samym umożliwia jednoczesne wsłuchanie się w głosy aktorów, muzykę oraz efekty dźwiękowe.Z perspektywy osoby niewidomej najgorszy film to ten, w którym jest bardzo mało dialogów, jak choćby w „Winie truskawkowym” Dariusza Jabłońskiego. Wskutek tego, bez audiodeskrypcji obraz ten byłby dla nas zupełnie niezrozumiały, wręcz nużący, natomiast wzbogacony o dodatkową ścieżkę audiodeskrypcyjną, okazał się być przejmującą i wzruszającą opowieścią.Bardzo często bywamy w kinie i teatrze. Ostatnio coraz częściej wybierany jednak filmy i sztuki opatrzone audiodeskrypcją. Tylko wtedy mamy pewność, że zrozumieliśmy wszystko tak, jak należy. Oczywiście, oglądamy również filmy bez dodatkowej ścieżki, ale wtedy mamy świadomość, że coś, być może bardzo istotnego, nam umyka. W takich sytuacjach najczęściej prosimy kogoś widzącego o wyjaśnienia już po fakcie.
Dotykanie Prowadzimy z Sebastianem prelekcje w szkołach na temat funkcjonowania osób niewidzących w przestrzeni publicznej, podczas których opowiadamy między innymi o naszym udziale w sferze kultury. Po jednych z takich zajęć dzieci podarowały nam własnoręcznie zrobione wypukłe laurki oraz wykonane z modeliny podobizny naszych psów. Ten sympatyczny gest uzmysłowił nam, że dzieci doskonale rozumieją, co jest ważne w przekazie kultury skierowanym do osób niewidomych. Te prezenty są dla nas rodzajem bardzo wyjątkowej sztuki.W muzeach i instytucjach kultury, oprócz audiodeskrypcji, coraz częściej pojawiają się odlewy z brązu – repliki oryginalnych zabytków oraz dzieł sztuki, które osoba niewidoma poznaje poprzez dotyk. Wciąż brakuje jednak tabliczek w alfabecie Braille’a z krótkim opisem danego obrazu, rzeźby lub instalacji. Zwłaszcza dla niewidomych od urodzenia lub wczesnego dzieciństwa – którzy zazwyczaj zaczynają naukę alfabetu Braille’a bardzo wcześnie, w odróżnieniu do osób ociemniałych w dorosłości – stanowiłyby one spore ułatwienie.Umożliwienie dostępu do kultury oznacza także dobre przygotowanie budynku pod kątem osób niepełnosprawnych. Bliski mojemu sercu jest problem otwarcia instytucji kultury dla osób niewidomych, które poruszają się z pomocą psów-przewodników. Zgodnie z zapisem nowelizacji „Ustawy o rehabilitacji zawodowej i społecznej osób niepełnosprawnych”, mają one prawo przebywać wraz ze swoim niewidomym właścicielem we wszystkich budynkach użyteczności publicznej, w tym również w obiektach szeroko pojętej kultury.Osoby niewidome często poruszają się w towarzystwie specjalnego asystenta, członka rodziny lub widzącego przyjaciela, i tym samym rzadko potrzebują pomocy kompetentnego przewodnika lub pracownika danej instytucji. Sporo osób niewidomych przychodzi jednak na wystawę czy do muzeum indywidualnie. Z myślą o nich, warto zaplanować stałą pomoc przewodnika, który potrafiłby fachowo oprowadzić osobę niewidzącą po ekspozycji, wzbogacając treść audiodeskrypcji poszczególnych dzieł.
Przed utratą wzroku byłam głucha Dla nas jako odbiorców, najbardziej interesujący jest teatr. Przebywając w nim mamy bowiem świadomość namacalnej obecności aktorów, którzy są na wyciągnięcie ręki. Teatr daje nam niepowtarzalną możliwość interakcji z twórcą. Przypominam sobie wyjątkową wizytę w teatrze lalek „Baj” na warszawskiej Pradze. Po spektaklu pod tytułem „Arszenik” aktorki wraz z lalkami wyszły do nas zza kulis, żebyśmy mogli dotknąć i tym samym lepiej wyobrazić sobie lalkowych bohaterów opisywanych w trakcie spektaklu przez tekst audiodeskrypcji.Wzrok jest dla człowieka najważniejszym zmysłem – około dziewięćdziesiąt procent bodźców dociera do nas za pośrednictwem oczu. Dlatego na ogół dopiero pozbawieni wzroku jesteśmy w stanie więcej doświadczyć za pomocą wyostrzonego słuchu, niezwykle czułego węchu, a także wrażliwego dotyku i wspomnianej już twórczej wyobraźni. Koncentrując się jedynie na patrzeniu, człowiek nie uświadamia sobie pewnych dźwięków, zapachy są mniej wyraziste, zaś dotyk zdaje się być stłumiony. Dobrym miejscem, w którym można przekonać się o sile oraz intensywności własnych zmysłów z wykluczeniem tego, rzekomo najistotniejszego – wzroku, jest „Niewidzialna Wystawa”. Przez około godzinę goście tej wyjątkowej ekspozycji mają okazję wcielić się w rolę osoby niewidomej i z pomocą niewidzącego przewodnika zwiedzić świat absolutnych ciemności. Świat wszechobecnych dźwięków, zapachów i dotyku.Na własnym przykładzie obserwujemy, jak zmieniło się nasze postrzeganie kultury przed i po utracie wzroku. Dawniej, po powrocie z teatru, pamiętałam właściwie wyłącznie wygląd sceny, stroje aktorów oraz, naturalnie, akcję sztuki. Teraz, poza tymi drobiazgami, które mam szansę poznać dzięki audiodeskrypcji, zapamiętuję również barwę głosu każdego z aktorów, zapachy wirujące w powietrzu (a nadmienię, iż każdy teatr ma swój unikalny zapach). Ponadto, słyszę skrzypienie desek sceny, szelest kostiumów i wiele, wiele więcej. Przed utratą wzroku byłam na to zwyczajnie głucha.
Wyjście z roli odbiorcy W sferze kultury brakuje jednak warsztatów i programów, które pomagałyby osobom niewidomym w odkrywaniu własnego talentu i przyjęciu roli twórcy, nie zaś tylko świadomego odbiorcy. Mimo to staramy się wychodzić poza rolę biernych uczestników, pisząc autorski blog o otaczającej nas rzeczywistości z perspektywy naszych psów-przewodników.Pomysł na naszego bloga powstał w trakcie jednego ze szkoleń dla organizacji pozarządowych, w których uczestniczył Sebastian, oczywiście w towarzystwie nieocenionego Rolla, jego psa-przewodnika. Jedna z uczestniczek, będąca pod wrażeniem duetu i całej idei pracy niewidomego właściciela z psem-przewodnikiem, stwierdziła, że chętnie by o tym poczytała i z przyjemnością poznałaby myśli samego psa wraz z jego rozumieniem świata. Tak zaczęła się nasza przygoda z blogiem, który stał się dla nas formą wirtualnego pamiętnika: miejscem, w którym możemy utrwalać to, co dla nas ważne i warte zapamiętania. Dzięki osobliwej perspektywie, nasz blog jest lekturą pełną optymizmu, tak charakterystycznego dla większości czworonogów, zarazem jednak skłaniającą nas do refleksji nad samym sobą. Ostatnio pracowałam także jako konsultantka przy powstawaniu filmu „Imagine” w reżyserii Andrzeja Jakimowskiego, opowiadającego o losach uczniów ośrodka dla osób niewidomych w Lizbonie. Mój udział w tym przedsięwzięciu polegał na uwiarygodnieniu aktorskim oraz psychologicznym postaci ociemniałej Evy. Mój narzeczony uczestniczył natomiast w projekcie realizowanym przez Artura Żmijewskiego, podczas którego niewidomi artyści i amatorzy przedstawiali na płótnie swoje wyobrażenie świata. Wśród ludzi z dysfunkcją wzroku jest wielu znakomitych oraz cenionych twórców kultury: pisarzy, poetów, rzeźbiarzy, muzyków, wreszcie piosenkarzy. Ikoniczne już przykłady to rzecz jasna Stevie Wonder, Ray Charles czy Andrea Bocelli. I nie ma w tym absolutnie nic nadzwyczajnego. To całkiem naturalne, że w populacji osób z uszkodzeniem wzroku trafiają się wybitne jednostki, tworzące najróżniejsze gatunki sztuki. Na tej samej zasadzie można spotkać w tym środowisku znakomitych matematyków, psychoterapeutów, lingwistów oraz przedstawicieli innych dziedzin. Jedynym, wspólnym mianownikiem łączącym tych ludzi jest niewidzenie. Z drugiej strony, przekonanie, że bez wzroku człowiek automatycznie staje się wspaniałym muzykiem z powodu swojego wyczulonego słuchu lub może czynić cuda z gliną dzięki subtelnemu dotykowi jest niczym więcej, jak kolejnym stereotypem. Talent w mojej ocenie jest czymś wrodzonym. Brak sprawnego wzroku dla jednego będzie przeszkodą nie do pokonania, dla drugiego zaś motorem napędzającym twórcze działania.
Niewidzialna wystawa Al. Jerozolimskie 123A Budynek Milenium Plaza 02-217 Warszawa
Dorota Ziental jest psycholożką, w szkołach prowadzi zajęcia dotyczące osób z dysfunkcją wzroku. Współautorka bloga http://rollpiesprzewodnik.wordpress.com pisanego z perspektywy psów przewodników.
Gdy premier Tusk wręczał nagrody finalistkom wyborów Miss Polski na wózkach, opiekunom niepełnosprawnych ucinano świadczenia. To realizacja wizji rządu, który miał być przyjazny najsłabszym. Wszystkie finalistki I Wyborów Miss Polski na Wózku dostały takie same prezenty, bo jak podkreślał Donald Tusk, wszystkie panie są wspaniałe i nie mógł, po prostu nie potrafił żadnej z nich wyróżnić. Otrzymały po tablecie i zestawie kosmetyków. Coś dla rozumu i coś dla urody. Premier Tusk pozował też do zdjęć. Wypadł znakomicie. Uroczystość została obficie obfotografowana i pokazana w telewizji. Na wyborach miss wszystkie panie na wózkach były według premiera równie wspaniałe. Inaczej sprawa wygląda na co dzień. Właśnie odebrano świadczenie pielęgnacyjne dla niepracujących zawodowo opiekunów dorosłych niepełnosprawnych. Dzięki temu mogło nieco wzrosnąć świadczenie dla opiekunów niepełnosprawnych dzieci. Ale i tak szacowana oszczędność dla budżetu po tej operacji to sześćset pięćdziesiąt cztery miliony złotych. Rodzice niepełnosprawnych dzieci podkreślają, że nie mieli pojęcia, skąd rząd wziął pieniądze na podwyżki dla nich. To prawda, chcieli więcej pieniędzy, ale nie kosztem innych. Dla nich zresztą też nie ma dobrych wiadomości. Opiekun, czyli nierób – Ta impreza to taka symboliczna scena. Doskonale pokazuje stosunek rządu do problemu niepełnosprawnych. Rąsia, buzia, goździk, uśmiech, zdjęcie. A na co dzień ucinanie świadczeń i postępujące ubezwłasnowolnienie – kwituje Barbara Habas, mama dziesięcioletniego Antoniego z zespołem Downa. Od razu trzeba zaznaczyć, że ani szefowa Stowarzyszenia na rzecz Osób Niepełnosprawnych „Mam przyszłość” Iwona Hartwich z Torunia, mama osiemnastoletniego Kuby, który urodził się z dziecięcym porażeniem mózgowym, ani Barbara nie mają nic przeciw takim imprezom. Przeszkadza im jednak obłuda rządu, która ujawnia się przy okazji. – Czy pani wie, że mam status nieroba w tym kraju? – pyta Iwona. Iwona, gdy urodził się Kuba, musiała zrezygnować z pracy. Odtąd na nią i dwoje dzieci zarabia mąż. – Jeden człowiek nie jest w stanie utrzymać czterech osób. Pozostaje nam żebranie o jeden procent z podatku. Tylko dzięki niemu jakoś da się funkcjonować, a przynajmniej raz do roku zabrać dziecko na turnus rehabilitacyjny – mówi Iwona. – Teraz Ministerstwo Pracy także tę możliwość chce nam odebrać. Są pomysły, by zlikwidować prawo do wpłat 1 procent na subkonta konkretnych dzieci w fundacjach, a jak będą trafiały do wspólnego worka, to wiadomo, jak to będzie wyglądało – dodaje. Kuba jest licealistą. Ma niesprawne ciało i świetnie funkcjonujący mózg. Doskonale wie, jak obietnice polityków, w tym prezydenta Komorowskiego, którego poznał osobiście, rozjeżdżają się z rzeczywistością jego i jego rodziców. A rzeczywistość, mimo deklaracji zrozumienia i wsparcia oraz odtrąbienia podwyżek świadczeń, nie wygląda dobrze. – Zasiłek pielęgnacyjny, te sto pięćdziesiąt trzy złote, wystarczające, notabene, na mniej więcej półtorej godziny rehabilitacji dziecka, od dziesięciu lat jest niewaloryzowany. Tak jak renta socjalna, trochę ponad sześćset złotych, dla tych dorosłych, którzy są niepełnosprawni od urodzenia lub od dzieciństwa. Obcinane są dofinansowania do turnusów rehabilitacyjnych. dwieście złotych ostatniej podwyżki świadczeń też jest tylko do końca roku. Nie wiadomo, jak dalej będzie. Jak na rząd, który miał być przyjazny niepełnosprawnym, wygląda to dość przygnębiająco – sumuje Barbara. Wraz z innymi matkami protestowała ostatnio pod kancelarią premiera z hasłem „Eutanazja w białych rękawiczkach”. Ich zdaniem taka jest prawda o rządowym wsparciu dla ich niepełnosprawnych podopiecznych. Odebrać jednym, dać innym Iwona i Barbara podkreślają, że ostatnie zmiany ustawowe zostały wprowadzone na zasadzie: zabrać jednym, żeby dać innym i by jeszcze trochę w kasie zostało. Czy rząd zrealizuje obietnicę i w ciągu najbliższych pięciu lat doprowadzi do tego, że to świadczenie stanie się przynajmniej namiastką wynagrodzenia z pracy zawodowej? – Dla mnie to ważne, to jest moje i mojego dziecka życie – mówi Iwona. Teraz od sześciuset dwudziestu złotych świadczenia pielęgnacyjnego odprowadzana jest składka na przyszłą emeryturę opiekuna, który musiał zrezygnować z pracy, by poświęcić się opiece nad niepełnosprawnym dzieckiem. – Równe dziewiętnaście pięćdziesiąt złotych. Moja emerytura, jeśli do niej dożyję, też pewnie będzie na takim poziomie – z rozgoryczeniem wylicza Iwona. Bo, o czym głośno się nie mówi, rodzice tacy jak ona na godziwą emeryturę nie mają co liczyć. Przecież nie pracują, choć dzień w dzień wykonują katorżniczą pracę, której nikt za nich nie wykona, bo w państwie opiekuńczym na zinstytucjonalizowaną pomoc raczej nie mają co liczyć. Co z rodzicami? Z pieniędzmi na podwyżki świadczeń dla rodziców dzieci niepełnosprawnych (w sumie jest ich około dziewięćdziesiąt pięć tysięcy) nie będzie problemu, a nawet jeszcze trochę w państwowej kasie zostanie, bo jednocześnie ucięto pomoc finansową mniej więcej sto tysięcy osób opiekujących się dorosłymi niepełnosprawnymi. Od lipca tego roku nie dostają już przyznanych im na mocy decyzji administracyjnych „na stałe” sześćset dwadzieścia złotych świadczenia pielęgnacyjnego. W tej grupie jest Dorota. Pięć lat temu jej sześćdziesięciopięcioletniemu wówczas ojcu po dwóch zawałach i z leczoną od czterdziestu lat cukrzycą amputowano nogę. – Mama nie była w stanie się nim opiekować. Zostali uwięzieni w bloku bez windy. Zabrałam rodziców do siebie – mówi Dorota. Początkowo usiłowała godzić pracę w szpitalu (jest wykwalifikowaną opiekunką medyczną) z zajmowaniem się rodzicami. W tym czasie ojciec przeżył trzeci zawał i amputację drugiej nogi, siadły mu nerki. Musiał być dializowany. Wkrótce zrozumiała, że już dłużej nie da rady. Nie wiedziała, że przysługuje jej jakiekolwiek wsparcie od państwa. Dowiedziała się o tym w pośredniaku, kiedy nie mogąc sobie poradzić finansowo, znów zaczęła szukać pracy. – złożyłam papiery do Mops, dostałam decyzję. Odmowną. Zgodnie z obowiązującymi wtedy przepisami opieka nad ojcem spadała na współmałżonka, czyli moją matkę. Dziecko mogło ją przejąć dopiero po śmierci któregoś z rodziców. Pytałam urzędników: „Kogo w takim razie mam uśmiercić – mamę czy tatę?” – wspomina. Od decyzji się odwołała i rzeczywiście to świadczenie jej przyznano. Dostawała je przez rok. Jak mówi, poukładała sobie jakoś życie. Ale to się skończyło, chociaż zgodnie z nową ustawą nie odebrano tych świadczeń na zawsze. Zmieniono tylko kryterium ich przyznawania. Teraz opiekun osoby dorosłej może liczyć na wsparcie tylko wtedy, gdy dochód na osobę w rodzinie nie przekracza sześciuset dwudziestu trzech złotych – To bulwersujące, bo świadczenie nie jest przyznawane z tytułu ubóstwa, jak na przykład zasiłek na zakup węgla, tylko z tytułu niepełnosprawności, więc kryterium powinno być orzeczenie lekarskie, a nie Pit – mówi Dorota. To niejedyny jej problem finansowy. Wbrew deklaracjom ministra zdrowia Bartosza Arłukowicza po ogłoszeniu nowej listy refundacyjnej starzy ludzie wcale za leki nie płacą mniej. – Mówił wtedy, że jeśli jakikolwiek rencista odejdzie z apteki bez wykupionych lekarstw, to on chce o tym wiedzieć. Ja odeszłam od okienka, bo miałam za mało pieniędzy w portfelu. Mówił też, żeby nie robić zapasów, bo leki będą tańsze. Tak, furosemid jest tańszy, o siedem groszy. Za insulinę płaciłam dziewięć sześćdziesiąt złotych, teraz czterdzieści pięć złotych. Potrzebuję sześciu takich opakowań na miesiąc. Gdybym wtedy mu nie zaufała, tylko posłuchała mojego taty, który mówił: „Idź i załatw recepty”, gdybym wykupiła insulinę i włożyła do lodówki, miałabym sześć tysięcy złotych do przodu. Tyle kosztowała mnie wiara w słowa ministra zdrowia – mówi z żalem. Napisała e-mail do ministra Arłukowicza. Do dziś nie ma odpowiedzi. Nie ma też już internetu, niegdyś jej podstawowego okna na świat i narzędzia kontaktu z ludźmi, bo nie stać jej na abonament. Obcięła wszystko, co nie jest niezbędne do życia. Jej tata dostaje jeden tysiąc złotych renty i, jak wszyscy niepełnosprawni, sto pięćdziesiąt trzy złote zasiłku. – Renta w całości zostaje w aptece. A zasiłek? W zasadzie wystarcza tylko na wodę mineralną, której musi wypijać co najmniej dwa litry dziennie – wylicza. Nie wie, jak ma zostawić dwoje niepełnosprawnych rodziców, w tym tatę w stanie paliatywnym, i pójść do pracy. – W mediach jest mnóstwo historii o dręczonych zwierzętach. Gdy ktoś skrzywdzi psa, idzie do więzienia. A jeśli moi rodzice umrą, bo nie dam im na czas leków, to kto będzie winny? – pyta Dorota. Barbara marzy tylko o tym, by przeżyć Antka o jeden dzień. Iwona chciałaby spełnić marzenie Kuby i zafundować mu kiedyś turnus rehabilitacyjny z delfinami. Dorota tylko się śmieje. Ostatnio do przelicznika „insulina” doszedł jeszcze jeden: kostka brukowa, żeby mogła dowieźć ojca od bramki do drzwi domu bez ryzyka przewrócenia wózka. Niesprawiedliwa nowelizacja Do lipca 2013 roku opiekunowie osób niepełnosprawnych, zarówno dorosłych, jak i dzieci, którzy byli zmuszeni zrezygnować z pracy zarobkowej, otrzymywali co miesiąc świadczenie opiekuńcze w wysokości sześćset dwadzieścia złotych. Jednak zgodnie z przyjętą głosami Po i Psl oraz Ruchu Palikota nowelizacją ustawy o świadczeniach rodzinnych z siódmego grudnia 2012 roku ma się to zmienić. Świadczenie to ma wzrosnąć lub… zniknąć. Opiekunowie upośledzonych dzieci będą teraz dostawali dwieście złotych więcej, czyli osiemset dwadzieścia złotych, a w ciągu najbliższych pięciu lat kwota ta ma być systematycznie podnoszona, aż osiągnie poziom najniższej krajowej, czyli tysiąc sześćset złotych. Jednak osoby zajmujące się niepełnosprawnymi dorosłymi nie dostaną nic, chyba że (co jest zapisane w najnowszej noweli ustawy) dochód na każdego członka rodzin niepełnosprawnego i jego opiekuna, który musiał zrezygnować z pracy, by poświęcić się opiece nad nim, nie przekroczy nawet o złotówkę sześciuset dwudziestu trzech zł. Jeśli będzie wyższy, na wsparcie państwa nie ma szans. Swoistym kuriozum prawnym jest to, że osoby te miały przyznane świadczenia opiekuńcze na stałe, na mocy decyzji administracyjnych. Nowelizacja ustawy decyzje te po prostu unieważniła. W lipcu rzecznik praw obywatelskich profesor Irena Lipowicz złożyła wniosek do Trybunału Konstytucyjnego o stwierdzenie, czy takie przepisy nie łamią konstytucji. Wniosek czeka na rozpatrzenie przez sędziów trybunału.
Pracownik bez problemu konwersuje z dzwoniącym na infolinię klientem. Doradza, tłumaczy, jednocześnie wyławiając informacje z tekstu, który słyszy w słuchawkach. Nie może skorzystać ze skryptu na ekranie monitora, bo go nie widzi. Jest jedną z przeszkolonych osób, które chętnie podejmą pracę w obsłudze klienta w Wirtualnym Contact Center. Państwowy Fundusz Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych wraz z partnerami — Polskim Związkiem Niewidomych i Towarzystwem Opieki nad Ociemniałymi (TOnO) — po raz trzeci prowadzi rekrutację do przedsięwzięcia „Wsparcie osób niewidomych na rynku pracy”. Towarzystwo Opieki nad Ociemniałymi w Laskach przygotowało m.in. profesjonalne stanowisko pracy przyjazne dla osób niewidomych i niedowidzących do świadczenia usług typu contact center, np. telesprzedaży czy obsługi punktów informacyjnych. Teraz szuka firm chętnych do współpracy, bo system Wirtualne Contact Center (WCC) jest przeznaczony dla takich, które nie chcą organizować własnego contact center i ponosić kosztów zakupu sprzętu i oprogramowania, natomiast chciałyby realizować kampanie telemarketingowe z wykorzystaniem własnych pracowników i wirtualnej platformy. Przystępując do programu, firma powinna jedynie zapewnić informację o produkcie, bazę potencjalnych klientów i dostęp do sieci telekomunikacyjnej. W zamian może zyskać nawet 100 zaangażowanych pracowników z własnym sprzętem, oprogramowaniem i odpowiednio przeszkolonych. W Polsce każdy pracodawca, który ma co najmniej 25 pracowników (25 etatów), powinien osiągnąć 6-procentowy wskaźnik zatrudnienia osób niepełnosprawnych. Zatrudniając osobę niepełnosprawną, można uzyskać dofinansowanie do jej wynagrodzenia (75 procent kosztów brutto). Dzięki Wirtualnemu Contact Center osoba z dysfunkcją wzroku może wykonywać pracę bezpośrednio z domu albo innego miejsca wskazanego przez pracodawcę. Na początek pracownik jest zatrudniany na trzymiesięczny staż opłacany w ramach „Wsparcia osób niewidomych na rynku pracy”. Daje to szansę pracodawcy i pracownikowi, by przekonać się do siebie i do nowych obowiązków. Praca telemarketera jest wyczerpująca psychicznie i nie każdy może ją wykonywać. Z Wirtualnego Contact Center skorzystała już m.in. firma Estel, sprzedająca kasy fiskalne i produkująca rolki papieru, na których wybijane są paragony. Niewidomi pracują w niej jako telesprzedawcy już od dwóch lat.
Wojewódzkie ośrodki ruchu drogowego (WORD) nie są organami administracji publicznej, w związku z czym nie mają obowiązku zapewniania usług tłumacza języka migowego podczas egzaminu na prawo jazdy – wyjaśnia Biuro Pełnomocnika Rządu ds. Osób Niepełnosprawnych. W komunikacie na swojej stronie internetowej biuro wyjaśnia, że obowiązek zapewnienia usług tłumacza języka migowego spoczywa na organach administracji publicznej. - Organami administracji publicznej są ministrowie, centralne organy administracji rządowej, wojewodowie, działające w ich lub we własnym imieniu inne terenowe organy administracji rządowej (zespolonej i niezespolonej), organy jednostek samorządu terytorialnego oraz organy i podmioty wymienione w art. 1 pkt 2 tej ustawy – wyjaśnia pełnomocnik w komunikacie. Mówi o tym Kodeks postępowania administracyjnego (Dz. U. z 2000 r. Nr 98, poz. 1071, z późn. zm.) w art. 5 § 2 pkt 3 ustawy z dnia 14 czerwca 1960 r. Pisaliśmy niedawno o tym, że nowe regulacje utrudniają osobom z dysfunkcją słuchu zdawanie egzaminu na prawo jazdy. Tomasz Matuszewski z warszawskiego WORD-u podkreślał wtedy, że konieczna jest zmiana rozporządzenia, bo utrudnia ono zdawanie egzaminu osobom także z innymi rodzajami niepełnosprawności, np. porażeniem mózgowym. „Zgodnie z § 18 ust. 2 pkt 3 rozporządzenia Ministra Transportu, Budownictwa i Gospodarki Morskiej z dnia 13 lipca 2012 r. w sprawie egzaminowania osób ubiegających się o uprawnienia do kierowania pojazdami, szkolenia, egzaminowania i uzyskiwania uprawnień przez egzaminatorów oraz wzorów dokumentów stosowanych w tych sprawach (Dz. U. z 2012 r. poz. 995), w sali egzaminacyjnej może przebywać tłumacz języka migowego lub tłumacz systemu językowo-migowego, jednak nie dłużej niż do czasu rozpoczęcia testu. Zgodnie z § 18 ust. 4 pkt 6 przedmiotowego rozporządzenia, na placu manewrowym oraz w pojeździe egzaminacyjnym może przebywać tłumacz języka migowego lub tłumacz systemu językowo-migowego. Obecność tłumacza na egzaminie państwowym zapewnia osoba egzaminowana” – przypomina pełnomocnik rządu ds. osób niepełnosprawnych. Osoby niepełnosprawne mogą ubiegać się o dofinansowanie ze środków PFRON usług tłumacza języka migowego lub tłumacza przewodnika (również podczas egzaminu na prawo jazdy), jeżeli jest to uzasadnione potrzebami wynikającymi z niepełnosprawności.
Data opublikowania dokumentu: 2013-08-01, 14.49 Źródło: http://www.niepelnosprawni.pl/ledge/x/170131?utm_source=biuletyn&utm_medium=email&utm_campaign=02.08.2013
Zmniejszenie liczby kart parkingowych nawet o 60 proc. - to cel modyfikacji w przepisach o karcie parkingowej. Sejmowa podkomisja, zajmująca się projektem nowych zasad ich przyznawania, 23 lipca br. jednomyślnie przyjęła wypracowane wcześniej zmiany. Projekt rozpatrywany będzie przez Komisję Polityki Społecznej i Rodziny oraz Komisję Infrastruktury w ostatnim tygodniu sierpnia. O nowych zasadach wydawania kart parkingowych i postępach legislacyjnych w tym obszarze informowaliśmy już wielokrotnie, ostatnio miesiąc temu. Co się zmieni? Kartę będą mogły dostać osoby ze znacznym i umiarkowanym stopniem niepełnosprawności oraz dzieci. W orzeczeniu o umiarkowanym stopniu konieczny będzie symbol niepełnosprawności 05-R (ruch), 10-N (neurologia) lub 04-0 (wzrok). Karta dla placówki rehabilitacyjnej bądź zajmującej się osobami z niepełnosprawnością będzie wiązała się z konkretnym samochodem i wydana będzie na 3 lata, a dla indywidualnej osoby na czas ważności orzeczenia, nie dłużej jednak niż na 5 lat. Karty będą zewidencjonowane w centralnym rejestrze wraz z numerem, datą ważności i danymi osoby lub placówki. Za nieuprawnione posługiwanie się kartą będzie można zapłacić nawet 2 tys. grzywny.
Eliminacja nadużyć Celem planowanych zmian jest eliminacja nadużyć, kiedy to na tzw. kopertach parkują osoby, które co prawda posiadają kartę, ale nie są uprawnione do korzystania z niej. Obecnie prawdopodobnie ok. 40 proc. z 650 tys. kart jest nieważnych. Liczba dokumentów wskutek nowych przepisów może zmniejszyć się nawet o 60 proc.
23 lipca podkomisja zaakceptowała osiem poprawek w ustawie prawo o ruchu drogowym i innych ustawach pod kątem przepisów wydawania kart parkingowych. Zaakceptowane poprawki dotyczyły m.in. miejsca umieszczania karty parkingowej za przednią szybą pojazdu lub jego przedniej części (np. w przypadku motocykla), wydawania karty po uiszczeniu opłaty ewidencyjnej czy określeniu, kiedy karta traci ważność. Przyjęto także możliwość transmisji danych z centralnej ewidencji z wykorzystaniem urządzeń teletransmisji. Wątpliwości Marka Wójcika, przedstawiciela Związku Powiatów Polskich dotyczyły tego, czy taka możliwość będzie w pełni chronić osoby ubezwłasnowolnione. – Nie można tego przepisu oderwać od prawa cywilnego, dlatego też wydaje się, że nieuzasadniona jest taka obawa w tej kwestii – zaznaczył przedstawiciel sejmowego Biura Legislacyjnego. Mimo wszystko, zgodnie z sugestią przewodniczącego podkomisji, posła Sławomira Piechoty, takie pytanie zostanie skierowane z sekretariatu podkomisji do Biura Analiz Sejmowych.
„Koperty” także na drogach wewnętrznych Inną istotną kwestią, dyskutowaną na posiedzeniu podkomisji, było zagwarantowanie miejsc do parkowania dla posiadaczy kart oraz sposób wyznaczania „kopert” w strefie płatnego parkowania i poza nią. Projekt zakłada, że w zależności od wielkości parkingu musi tam być proporcjonalna liczba „kopert”. - Nasze pytanie dotyczy przede wszystkim tego, czy chodzi o wyznaczanie miejsc w strefach płatnego parkowania. Poza nimi zarządcy dróg publicznych nie mają obowiązku wyznaczania miejsc parkowania – zwrócił uwagę Jarosław Waszkiewicz z Ministerstwa Transportu, Budownictwa i Gospodarki Morskiej. Zgodnie z prawem, ministerstwo nie może też nakazać np. właścicielowi prywatnemu wyznaczania takich miejsc. Poseł Piechota podkreślił, że chodzi o wyznaczanie miejsc zarówno w strefach płatnego parkowania, jak i poza nimi. – Obecne przepisy nie regulują wyodrębniania „kopert” na drogach wewnętrznych, w związku z czym proponujemy najprostsze rozwiązanie, by w ustawie uwzględnić także zarządców odpowiedzialnych za dany teren – wskazał przedstawiciel Biura Legislacyjnego. Ostatecznie podkomisja przyjęła obecną propozycję z założeniem, że ewentualne uwagi zgłoszone na piśmie zostaną rozpatrzone na sierpniowym posiedzeniu Komisji. Aktualnie projekt zakłada, że na parkingach, na których parkować może więcej niż 5 samochodów, muszą znaleźć się „koperty”. Przy liczbie miejsc parkingowych od 6 do 15 musi być przynajmniej jedna, a co najmniej dwa miejsca powinno być, gdy liczba miejsc parkingowych wynosi od 16 do 40. Gdy jest ich od 41 do 100, na parkingu powinny być chociaż trzy „koperty”, a jeśli miejsc jest więcej niż 100, powinno być ich nie mniej niż 3 proc. ogółu stanowisk parkowania. Ustawa ma wejść w życie 1 lipca 2014 r., od września 2014 r. wszedłby w życie obowiązek wyznaczania miejsc parkingowych dla posiadaczy karty, a od 4 stycznia 2016 r. zaczęłaby funkcjonować centralna ewidencja dokumentów.
Data opublikowania dokumentu: 2013-07-24, 11.00 Źródło: http://www.niepelnosprawni.pl/ledge/x/169843?utm_source=biuletyn&utm_medium=email&utm_campaign=25.07.2013
Postulat realnego edukowania uczniów z dysfunkcją słuchu w polskim języku migowym (PJM) będzie przedmiotem obrad Rady Ministrów – obiecał na ostatnim spotkaniu w MEN Tadeusz Sławecki, wiceminister resortu. To kolejny krok w staraniach o to, by uczniowie niesłyszący mogli uczyć się w naturalnym dla siebie języku. Obecnie nauczyciele najczęściej posługują się systemem języko-migowym (SJM), opierającym się na języku polskim, którego nie znają osoby z dysfunkcją słuchu. Podręczniki także pisane są w tym języku. W Krajowym Programie Działań na rzecz Równego Traktowania na lata 2013-2016 nie uwzględniono działań mających na celu opracowanie i wdrożenie systemu nauczania języka polskiego jako języka obcego oraz Polskiego Języka Migowego głuchych uczniów. Jeszcze w maju br. minister Tadeusz Sławecki wyjaśniał w piśmie do pełnomocnika rządu ds. równego traktowania, że uczniowie z orzeczeniem o potrzebie kształcenia specjalnego mają indywidualny program edukacyjno-terapeutyczny dostosowany do ich potrzeb. Według MEN szkoły, zgodnie z obowiązującymi przepisami, mogą organizować nauczanie PJM w ramach zajęć rewalidacyjnych lub godzin do dyspozycji dyrektora placówki. To jednak zakłada dowolność dyrekcji w tym zakresie. Na spotkaniu w MEN z ministrem Sławeckim przedstawiciele Polskiego Związku Głuchych przekonywali o kluczowej roli znajomości języka migowego dla nauki języka polskiego. Dr Mariusz Sak z Zespołu Naukowego PZG zwrócił uwagę na to, że nauka języka migowego nie stoi w sprzeczności z nauką mowy oraz wskazał, że zaniedbania wczesnej interwencji skutkują problemami w edukacji na poziomie szkolnym. Postulaty PZG popierali obecni na spotkaniu przedstawiciele rzecznika praw obywatelskich. Wcześniej RPO w swoim wystąpieniu do pełnomocnika rządu ds. równego traktowania pisała: „Konwencja nakłada na państwo obowiązek ułatwiania nauki języka migowego i zapewnienia, że edukacja osób głuchych będzie prowadzona w najodpowiedniejszym języku i przy pomocy sposobów i środków komunikacji najodpowiedniejszych dla jednostki oraz w środowisku, które maksymalizuje rozwój edukacyjny i społeczny”.
Edukacja i rehabilitacja Według zaproszonego przez MEN prof. Henryka Skarżyńskiego edukacja w języku migowym nie jest jednak potrzebna. – Obecnie wszystkie dzieci można wyleczyć z głuchoty i właściwie nie można w dzisiejszych czasach w ogóle mówić o osobach głuchych gdyż są jedynie słabosłyszący – mówił szef Międzynarodowego Centrum Słuchu i Mowy w Kajetanach. Równocześnie zadeklarował, że rodzice wszystkich dzieci – pacjentów Centrum w Kajetanach – będą otrzymywali materiały przygotowane przez Polski Związek Głuchych na temat różnych sposobów edukacji i rehabilitacji. - Osoby głuche nie chcą niczego więcej poza równym traktowaniem i zapewnieniem im takich samych możliwości edukacyjnych. Nie wymagają oni "specjalnej opieki" i nie należy traktować ich jak osoby "specjalnej troski", należy raczej dążyć do zapewnienia im pełnej informacji i możliwości wyboru drogi edukacyjnej – mówiła Anna Błaszczak z Biura RPO. Minister Sławecki zapowiedział kontynuację rozmów o edukacji dwujęzycznej uczniów głuchych wraz z przedstawicielami Akademii Pedagogiki Specjalnej oraz innych uczelni wyższych. Obecnie w szkołach uczy się około 2500 dzieci głuchych, które chodzą do 656 placówek: przedszkoli, szkół podstawowych, gimnazjów, szkół średnich i szkół policealnych.
Data opublikowania dokumentu: 2013-08-09, 10.33 Źródło: http://www.niepelnosprawni.pl/ledge/x/170408?utm_source=biuletyn&utm_medium=email&utm_campaign=09.08.2013
„440 km po zmianę”: Kobiecość mimo niepełnosprawności Autor: Beata Rędziak, Źródło: inf. własna
Wierzą w siłę kobiecego wsparcia, chcą otwarcie rozmawiać o niepełnosprawności, oswoić ją i pokazać kobiety z niepełnosprawnością w przestrzeni publicznej. Dlatego zdecydowały się na wspólny projekt „440 km po zmianę”. Pomysłodawczyni akcji Sylwia Nikko-Biernacka, krakowska fotografka i założycielka Fundacji Machina Fotografika, zaprosiła do projektu 7 ambasadorek, kobiet z niepełnosprawnością ruchową: Monikę Kuszyńską, Agnieszkę Harasim, Annę Rutz, Justynę Wysocką, Joannę Chałupę, Joannę Pawlik i Monikę Jankowską-Rangelov. Dzięki projektowi Urszula Kosmal-Krauze po amputacji nogi, 62-letnia podopieczna Fundacji Jaśka Meli „Poza Horyzonty”, dostanie nową protezę. Sylwia Nikko-Biernacka w okresie od 26 lipca do 28 sierpnia chce pokonać 440 km brzegiem Bałtyku: od Szczecina do nadmorskich Piasków. – Zastanawiałam się, jak połączyć działalność Fundacji z działalnością społeczną. Pamiętam z dzieciństwa wspomnienie spotkania z niepełnosprawną kobietą, współpracuję też z Fundacją Jaśka Meli, która jest partnerem tej akcji. Stąd pomysł właśnie na takie działanie – mówi Biernacka. W ubiegłym roku przemierzyła tę samą trasę.
Energiczna i kobieca – Urszula już dostała protezę. Projekt jest na półmetku i dotychczas jestem bardzo zadowolona, cieszę się małymi rzeczami – mówi Biernacka. 9 sierpnia, kiedy rozmawiamy, ma do przejścia 24 km do Łeby. Kolejne spotkanie z ambasadorką projektu Agnieszką Harasim odbędzie się 16 sierpnia na Helu. Są to spotkania otwarte, organizowane w miejscach przy plażach, gdzie jest dużo ludzi. – Każdy może przyjść na nasze spotkanie; prezentujemy tam ambasadorkę i mówimy o problemie niepełnosprawności – mówi inicjatorka projektu.- Dzięki nowej, profesjonalnej protezie będę mogła spełnić swoje marzenia o byciu jak najdłużej energiczną osobą, zdrową, spędzającą aktywnie czas z wnukami. Zawsze lubiłam podróżować. Znowu wsiądę do samochodu, może – jak finanse pozwolą – pojadę pozwiedzać Polskę – cieszy się Urszula Kosmal-Krauze.
Projekt ma na celu pokazanie m.in. kobiecości w niepełnosprawności. – Zostałam ambasadorką projektu „440 km”, ponieważ chcę promować wizerunek kobiet z niepełnosprawnością jako kobiet – a nie istot bezpłciowych, często traktowanych jak dzieci. Kobiet, które są atrakcyjne, aktywnie działają i spędzają czas wolny w przestrzeni publicznej – mówi Anna Rutz.
Dla Moniki Kuszyńskiej z kolei najważniejsza jest w tej kampanii zmiana świadomości i rzeczywistości na lepszą. – Lubię mocne akcenty, niewątpliwie jest nim ta akcja – mówi wokalistka.
- Projekt nie kończy się tylko przejściem 440 kilometrów. Mamy w planie sesję artmodową z ambasadorkami, warsztaty rozwojowe i założenie strony internetowej, dzięki której kobiety będą mogły wymieniać się doświadczeniem i rozmawiać – planuje Biernacka. Patronat honorowy nad projektem objęła senator Helena Hatka. Listem poparcia wsparła żona prezydenta Anna Komorowska.
Data opublikowania dokumentu: 2013-08-12, 16.13 Źródło: http://www.niepelnosprawni.pl/ledge/x/170532?utm_source=biuletyn&utm_medium=email&utm_campaign=14.08.2013
Wojciech Bielawa22.08.2013 , aktualizacja: 22.08.2013 11:30
Niepełnosprawni pracownicy z firmy ochroniarskiej Cortex stracili pracę w lutym. Teraz walczą o zaległe pensje w sądzie. W kolejce po zdefraudowane pieniądze czekają również ZUS i PFRON. Agencja Cortex od 2002 roku zatrudniała niepełnosprawnych do ochrony osób i mienia. Ochroniarze Cortexu pracowali przede wszystkim w galeriach handlowych, sklepach oraz przy strzeżeniu placów budów. Spółka jako zakład pracy chronionej otrzymywała od Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych dofinansowanie na zatrudnienie. Kwoty nie były małe - w 2004 roku ponad dwieście tysięcy złotych, w 2007 już ponad pół miliona. Największe dofinansowanie - ponad półtora miliona złotych - firma otrzymała dwa lata temu. Łącznie przez 9 lat Cortex wyciągnął z PFRON ponad 7,2 mln zł. Strumień z pieniędzmi został zakręcony w listopadzie ubiegłego roku. - Firma nie otrzymała miesięcznego dofinansowania do wynagrodzeń pracowników niepełnosprawnych z uwagi na fakt, iż znajdowała się w trudnej sytuacji ekonomicznej. Zgodnie z prawem pomoc ze środków Funduszu nie może zostać udzielona pracodawcy znajdującemu się w kryzysie - tłumaczy Ewa Balicka-Sawiak, rzecznik prasowy PFRON. - Firma odwołała się od naszej decyzji, ale minister pracy i polityki społecznej utrzymał ją w mocy. Od tego okresu firma nie występowała już z wnioskami o wypłatę dofinansowania. Brak środków z funduszu spowodował, że prezes Cortexu Zdzisław Wróblewski rozesłał do pracowników pismo z informacją o możliwych opóźnieniach w wypłatach pensji. - Dostaliśmy list 19 stycznia, ale pieniędzy nie dostawaliśmy już od listopada. To był jednak tylko pretekst, żeby nam nie płacić. Firma dostawała przecież cały czas pieniądze od kontrahentów. Pieniędzy brakowało, ponieważ prezes żył ponad stan - mówi pan Janusz, jeden z pracowników Cortexu. Nie chce podawać nazwiska. Był zatrudniony od 2009 r. Odszedł w lutym, podobnie jak zdecydowana większość spośród około stu pracowników. Wygrał już sprawę w sądzie pracy i czeka na spłatę zaległości - w sumie kilku tysięcy złotych. To jednak nie koniec problemów byłych pracowników. - Dostałem pismo z ZUS, że w poprzednich latach prezes nie odprowadzał składek na ubezpieczenie. A przecież dostawał na ten cel pieniądze z funduszu. Okradł nas - mówi oburzony pan Janusz. - Boję się, że przez to nie dostanę renty. Cortex nie opłacił pracowniczych składek na ubezpieczenia społeczne za okres od lutego do czerwca 2011 roku oraz za styczeń i luty 2012 r. Na koncie ZUS brakuje też składek na ubezpieczenia zdrowotne od marca do czerwca 2011 roku i za styczeń 2012 r. Zakład uspokaja. - Obowiązek opłacania składek na ubezpieczenie społeczne i zdrowotne za zatrudnionych pracowników leży po stronie pracodawcy. Pracownicy, którzy byli zgłoszeni do ubezpieczenia, a za których pracodawca nie odprowadził składek, nie poniosą żadnych konsekwencji. Nie powinni mieć obaw, że z powodu zaległości ZUS nie przyzna im należnych świadczeń, na przykład rent - Alina Szałkowska, rzecznik prasowy ZUS w Bydgoszczy. - Firma będzie musiała zapłacić zaległe składki wraz z odsetkami. Jeżeli nie zapłaci, zaległości zostaną ściągnięte w drodze egzekucji. Pieniądze od firmy będzie chciał również odzyskać PFRON. - Wszczęliśmy postępowanie administracyjne w sprawie zwrotu środków wypłaconych firmie za okres, w którym firma nie opłaciła składek - mówi rzecznik Funduszu. Z prezesem agencji ochrony nie udało nam się skontaktować od poniedziałku. Firmowy telefon jest wyłączony, a siedziba Cortexu przy ul. Powstańców Wielkopolskich była wczoraj zamknięta.
Narodowy Fundusz Zdrowia zapowiedział kontrolę w Wojewódzkim Centrum Medycznym w Opolu w związku z prowokacją dziennikarzy portalu internetowego. Dziennikarz, podszywając się pod pracownika biura poselskiego, znacząco przyspieszył termin zabiegów rehabilitacyjnych. W ubiegłym tygodniu dziennikarz portalu 24opole.pl, podszywając się pod asystenta jednego z opolskich posłów, zadzwonił do Wojewódzkiego Centrum Medycznego w Opolu. W rejestracji poinformowano go, że zabieg „pole magnetyczne" (stosuje sie w rehabilitacji osób po urazach, w leczeniu bólu i innych chorób) jest realizowany na bieżąco, natomiast na „interdyn" (prądy interferencyjne stosowane w zabiegach leczniczych i rehabilitacyjnych) miejsc w tym roku już nie ma; można co najwyżej skorzystać od 16 grudnia br., ale to będzie tylko osiem zabiegów. Gdy dziennikarz powiedział, że dzwoni z biura poselskiego, okazało się, że wizyta jest możliwa już za pięć dni. Na zabieg prądu interferencyjnego pacjenci w województwie opolskim muszą średnio czekać po kilka miesięcy. - Opolski Oddział Wojewódzki Narodowego Funduszu Zdrowia zwróci się do Wojewódzkiego Centrum Medycznego w Opolu o wyjaśnienie zaistniałej sytuacji w celu podjęcia ewentualnych działań - zapowiedziała zastępca dyrektora opolskiego oddziału NFZ Grażyna Kowcun. Dyrektor WCM w Opolu Marek Piskozub na razie nie chce się odnosić do tej sytuacji, ponieważ dopiero wrócił z urlopu. Świadczenia powinny być udzielane według kolejności zgłoszeń. Jeśli nie mogą być wykonywane na bieżąco, to dana jednostka ma obowiązek wskazać pacjentowi termin wykonania i wpisać go na listę oczekujących - co jest ustawowym obowiązkiem świadczeniodawców. Mówi o tym ustawa o świadczeniach opieki zdrowotnej finansowanych ze środków publicznych. Incydentskrytykował również Roman Kolek, wicemarszałek województwa opolskiego, który odpowiada za służbę zdrowia. - Może być mi tylko wstyd, że taka sytuacja miała miejsce. O kolejności pomocy medycznej powinny decydować względy medyczne, a nie siła nazwiska czy funkcja. Jako społeczeństwo wiemy, że parlamentarzyści mają swoje przywileje, jeśli chodzi o opiekę zdrowotną w Warszawie i takie sytuacje tutaj, lokalnie, nie powinny mieć miejsca. Kolejka obowiązuje wszystkich - powiedział Kolek.
Data opublikowania dokumentu: 2013-08-20, 10.20 Źródło: http://www.niepelnosprawni.pl/ledge/x/170779
15 sierpnia 2013 r. prezes Rady Ministrów Donald Tusk przyjął rezygnację dra Wojciecha Skiby z pełnienia funkcji prezesa zarządu Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych. Wojciech Skiba złożył rezygnację w czerwcu br. Decyzja podyktowana była względami rodzinnymi - czytamy na stronie PFRON. 16 sierpnia 2013 r. premier powierzył pełnienie tych obowiązków Jackowi Brzezińskiemu, dotychczasowemu zastępcy prezesa ds. finansowych. Jacek Brzeziński jest absolwentem Wydziału Nauk Społecznych Uniwersytetu Wrocławskiego. Ukończył również trzy kierunki studiów podyplomowych w Szkole Głównej Handlowej w Warszawie oraz studia doktoranckie w Instytucie Nauk Prawnych PAN. Wcześniej był przewodniczącym komitetów sterujących projektami finansowanymi ze środków Europejskiego Funduszu Społecznego w zakresie dofinansowania rynku pracy osób niepełnosprawnych. Jest autorem licznych publikacji dotyczących problematyki prawnej i samorządowej w wydawnictwach ogólnopolskich: „Wspólnota”, „Nowe Zeszyty Samorządowe”, „Samorząd Terytorialny” i „Finanse Komunalne”.
Konkurs na objęcie stanowiska prezesa PFRON zostanie ogłoszony przez Radę Nadzorczą PFRON.
Data opublikowania dokumentu: 2013-08-19, 10.55 Źródło: http://www.niepelnosprawni.pl/ledge/x/170733?utm_source=biuletyn&utm_medium=email&utm_campaign=22.08.2013
Kwota dotacji do Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych z budżetu państwa nie zmieni się, a Fundusz najprawdopodobniej zachowa osobowość prawną – mówił Jacek Brzeziński, p.o. prezesa zarządu Funduszu na posiedzeniu Rady Konsultacyjnej Społecznej przy zarządzie PFRON, które 20 sierpnia odbyło się w Warszawie. Prezes Brzeziński zwrócił uwagę na rolę Konsultacyjnej Rady Społecznej jako kolegialnego ciała doradczego przy zarządzie PFRON, które może poruszać się w obszarach, w których zarząd Funduszu ma możliwości działania. - Są to przede wszystkim sprawy dotyczące wewnętrznego funkcjonowania Funduszu, jego wewnętrznych procedur, zasad, obiegu dokumentów i podziału środków pomiędzy poszczególne zadania – mówił prezes Brzeziński. – Kwestie systemowe poruszane są na wielu spotkaniach i w różnych gremiach, w których uczestniczymy pełnomocnik rządu ds. osób niepełnosprawnych Jarosław Duda i ja. Słyszę postulaty, które i dzisiaj, i na poprzednim posiedzeniu naszej Rady były stawiane. Z częścią z nich należy się zgodzić, bo one są w pewien sposób w środowisku wypracowane. Ale też nie ukrywamy, że te nasze posiedzenia nie rozwiążą ich, ponieważ zarząd PFRON formalnie nie zajmuje się tymi sprawami. Możemy dyskutować, przekazywać wypracowane stanowiska, ale nasze działania określone są w ustawie o rehabilitacji – podkreślił. Prezes Brzeziński zwrócił uwagę na fakt, że Fundusz działa na pograniczu wielu sfer, jak np. edukacja czy służba zdrowia (czyli procedury medyczne). - To jest nasz dylemat: gdzie jest granica finansowania przez nas działań – zaznaczył prezes PFRON. – Tam, gdzie te granice są czytelne, wszystko jest w porządku, natomiast tam, gdzie inne instytucje nie przeznaczają środków finansowych, tam Fundusz w miarę swoich możliwości stara się działać.
Dotacja do PFRON z budżetu państwa nie zmieni się Jacek Brzeziński poinformował także, że w zeszłym tygodniu zarząd PFRON podjął uchwałę dotyczącą przedłużenia dwóch projektów planów finansowych i złożył je do ministra finansów, z uwzględnieniem sytuacji prawnej, jaka dziś obowiązuje.- Pewne propozycje mogą być uwzględnione w ustawach okołobudżetowych, a więc w tych rozwiązaniach, które mogą być zapisane równolegle z ustawą budżetową; taki alternatywny projekt przedłożyliśmy – zaznaczył prezes Brzeziński. – To skutkuje sytuacją, że ogłaszając konkurs będziemy zaznaczać, iż jest on w pewien sposób warunkowy, czyli będzie uzależniony od ostatecznego kształtu planu finansowego Funduszu, w tym przeznaczenia środków na realizację zadań w ramach art. 36 Ustawy o rehabilitacji. Artykuł ten mówi o zadaniach z zakresu rehabilitacji zawodowej i społecznej, realizowanych na zlecenie i ze środków PFRON przez organizacje pozarządowe. Prezes Brzeziński powiedział, że prognoza planu finansowego Funduszu obejmuje okres do 2017 r. włącznie.- W tym planie pokazujemy redystrybucję środków do samorządów, pokazujemy środki na zadania dla organizacji pozarządowych, ale również pokazujemy wpływy i wypłaty na rzecz pracodawców – mówił prezes Brzeziński. – Ze wstępnych informacji wynika, że wysokość dotacji z budżetu państwa będzie na poziomie dotychczasowym, więc to jest constans, stały element – powiedział i dodał: – Mówię kwotowo, nie procentowo.
Funkcjonowanie Funduszu ewolucyjne Prezes przyznał, że trudno jest określić, jak będą się kształtować wpłaty na PFRON, gdyż w przeprowadzanych symulacjach bierze się zawsze pod uwagę kwartał pół roku wstecz. - Jednak na podstawie bieżących wpłat od pracodawców i wypłat na zatrudnienie osób niepełnosprawnych wiemy, jak te środki się kształtują i jak mogą zmieniać się w trakcie roku – zaznaczył. – Nie chcę wyrażać jakiegoś optymizmu z tego względu, że jak się powie, że jest optymistycznie, to później człowiek jest łapany za słówka i mówi mu się, że obiecał coś, a nie dotrzymał słowa. Nie mogę się więc wypowiedzieć, w jakiej wersji parlament będzie przyjmował ustawę budżetową, która przez rząd jeszcze nie jest złożona.
Prezes PFRON przyznał także, że trudno jest mu w tej chwili mówić na temat nowych rozwiązań w Ustawie o rehabilitacji. - Starania zarządu PFRON są takie, aby Fundusz funkcjonował w sposób ewolucyjny – podkreślił. – Kluczowe dla zarządu jest patrzenie na funkcje, role i zadania reprezentowane przez podmioty współpracujące z nim, jak samorządy, pracodawcy czy organizacje pozarządowe.
PFRON wciąż z osobowością prawną - Jeśli chodzi o trwałość Funduszu, to w ciągu ostatniego miesiąca dwu- lub trzykrotnie z ust parlamentarzystów i ministrów słyszałem potwierdzenie wcześniejszych słów, że w najbliższym okresie, myślę, że do końca tego roku kalendarzowego, być może zostaną wprowadzone rozwiązania legislacyjne, które spowodują utrwalenie działania Funduszu w tej postaci, w jakiej jest, a więc podmiotu prawnego z osobowością prawną, który dalej będzie mógł realizować politykę państwa w zakresie osób niepełnosprawnych – zapewnił prezes Brzeziński. – To kreowanie polityki jest trochę poza Funduszem, mamy w tym swój udział oczywiście, ale nie jesteśmy decydującym podmiotem sfery publicznej, który ma na to wpływ – podsumował.
20 sierpnia odbyło się drugie posiedzenie Społecznej Rady Konsultacyjnej przy zarządzie PFRON. Składa się ona z przedstawicieli organizacji zrzeszających osoby niepełnosprawne lub działających na ich rzecz. Jej zadaniem jest opiniowanie istniejących i projektowanych rozwiązań programowych lub proceduralnych oraz zgłaszanie nowych inicjatyw. Pełni ona funkcję doradczą dla zarządu PFRON. Na stronie www.pfron.org.pl można oglądać transmisje na żywo z posiedzeń Rady bądź, w późniejszym czasie, retransmisje.
Data opublikowania dokumentu: 2013-08-21, 15.56 Źródło: http://www.niepelnosprawni.pl/ledge/x/170875?utm_source=biuletyn&utm_medium=email&utm_campaign=22.08.2013
Mam 30 lat i jestem magistrem administracji, ukończyłem Wyższą Szkołę Menedżerską w Warszawie. Szukam pracy, niestety bezskutecznie, bo niektórych pracodawców już na wstępie odstrasza fakt, że mam zespół Aspergera. Nie wiedzą, że zatrudniając mnie, mogliby poprawić wizerunek firmy, ale i zyskać specjalistę do zadań, które przerastają możliwości przeciętnego pracownika. Zespół Aspergera zdiagnozowano u mnie dopiero w 2010 roku, ale od zawsze miałem trudności z kontaktami społecznymi i odczuwałem większe kłopoty z odnalezieniem się w pewnych sytuacjach międzyludzkich. Sprawiało to, że odrzucało mnie środowisko szkolne, traktując jako dziwaka czy też osobę, z której można się pośmiać albo jej dokuczyć. Długo nie mogłem znaleźć środowiska, które by mnie akceptowało. Na pewien czas udało mi się to osiągnąć dopiero na studiach. Gdy zwracałem uwagę na takie rzeczy, które inni pomijali, a czasem uciążliwie się o nie dopytywałem, budziłem zdziwienie, a nawet irytację, nie mogąc uzyskać satysfakcjonującej odpowiedzi. Na szczęście z tego wyrosłem. Diagnoza, którą uzyskałem w Fundacji SYNAPSIS, pozwoliła mnie i mojej rodzinie zrozumieć własną odmienność i do pewnego stopnia ją zaakceptować, a ponadto skorzystać z różnych form wsparcia. Dzięki Fundacji SYNAPSIS zostałem włączony w projekt duńskiej Fundacji Specialisterne („Specjaliści”), działającej od niedawna w Polsce, która – mam nadzieję – pomoże mi zdobyć doświadczenie zawodowe i zatrudnienie.
Na początek staż Nie będzie to mój pierwszy kontakt z pracą biurową. W zeszłym roku odbyłem półroczny staż w jednym z warszawskich urzędów skarbowych. Zorganizował go urząd pracy i nie był przeznaczony dla osób z jakąkolwiek niepełnosprawnością. W tym przypadku nikt nie wiedział o moim zespole Aspergera. Na szczęście udało mi się tam jakoś dopasować do środowiska, a osoby, które mnie otaczały, zdawały się akceptować to, że czasem, chociaż starałem się, by było to jak najrzadziej, zachowywałem się w sposób być może dla nich dziwny, odmienny, chociaż dla mnie całkiem naturalny. Doceniono tam moją pracowitość, odpowiedzialność i sumienność oraz odporność na obłożenie dużą ilością pracy. Niestety, nie zatrudniono mnie ze względu na brak etatów. Podobnie przyjaznej atmosfery pracy spodziewam się doświadczyć także w nowej pracy, którą właśnie zaczynam. Będę tam pracownikiem biurowym. Przed podjęciem stażu wziąłem udział w specjalnym programie przygotowującym jego uczestników, a także oceniającym umiejętności i predyspozycje, organizowanym wspólnie przez Specialisterne i SYNAPSIS. Program podzielony był na dwie części: na zajęcia z trenerem IT oraz z trenerem pracy. Na zajęciach IT przypominaliśmy sobie funkcje MS Excel i MS Word, a także uczyliśmy się nieznanych nam wcześniej funkcji tych programów. Mieliśmy też zajęcia z ochrony danych osobowych, języka HTML, sprawdzano naszą spostrzegawczość i koncentrację, uczyliśmy się, jak pisać pisma służbowe. Zajęcia z trenerem pracy wyrabiały naszą świadomość zawodową, a poprzez naukę pisania CV, listów motywacyjnych i wyszukiwania ogłoszeń przygotowywały do efektywnego poruszania się po rynku pracy. Profesjonalne trenerki IT oraz pracy sprawiły, że zajęcia były bardzo interesujące, a wiedza, którą zdobyłem, łatwo utrwaliła się w mojej głowie.
Pasje i zainteresowania Moje zainteresowania związane są głównie z kolejnictwem, a trwa to już od wczesnego dzieciństwa. Czytam wiele publikacji dotyczących kolei, interesuję się jej historią, rozwojem linii kolejowych w Polsce czy też powstawaniem konstrukcji lokomotyw. Kolei poświęciłem nawet swoją pracę licencjacką. Ponadto buduję i kolekcjonuję modele kolejowe, a w planach mam budowę własnej makiety kolejowej. Czasem fotografuję pociągi, a żadne moje wakacje nie mogą się obyć bez wycieczki kolejką wąskotorową bądź wyjazdu na pobliską stację. Oprócz tego słucham dużo muzyki, głównie rocka. Lubię grać w gry komputerowe, ale staram się nie spędzać zbyt dużo czasu przed ekranem. Ostatnio w moim życiu pojawił się dodatkowy element. Fundacja SYNAPSIS zaproponowała mi udział w zajęciach organizowanych dla nieco młodszych osób z zespołem Aspergera. Jako wolontariusz miałem być asystentem terapeutów, łącznikiem pomiędzy nimi a uczestnikami zajęć. Początkowo miałem pewne obawy, wydawało mi się, że nie jest to dla mnie, jednak już po pierwszym dniu byłem bardzo zadowolony z tego, że zdecydowałem się na udział. Z czasem zacząłem dostrzegać, jak rozwijały się moje zdolności komunikacyjne, organizacyjne, a także, ile radości dawał mi udział w tych zajęciach. Zawdzięczam to zarówno zgranej ekipie terapeutów, jak i sympatycznym uczestnikom zajęć. Obydwie grupy pozwoliły mi odczuć, że jestem ich częścią. Jaka szkoda, że już się to skończyło, ale w przyszłości pragnąłbym wziąć udział w czymś podobnym.
Już nie pamiętam, od kiedy interesuję się koleją. Ale wiem jedno – to pasja na całe życie - mówi p. Jacek.
To właśnie te zajęcia były jedną z przyczyn, które sprawiły, że postanowiłem opowiedzieć o swoim zespole Aspergera, a także włączyć się w akcje, których przesłaniem byłoby przekonywanie innych, że ludzie tacy jak ja są wartościowi i powinni być pożądani przez pracodawców.
Cierpliwi pracownicy Kim są osoby z zespołem Aspergera, jakie mają potrzeby, a jakie mocne strony? Chociaż mają mniejsze lub większe problemy z komunikacją, rozumieniem myśli czy też emocji innych ludzi, to posiadają pewne cenne w pracy umiejętności. Najcenniejszymi mogą być: dokładność, staranność, a także uczciwość i absolutne skupienie na wykonywanej pracy. Błędy czy też niezgodność z przedstawionym nam wcześniej wzorcem zauważamy dość szybko i rzecz jasna – je eliminujemy. Większość z nas nie ma zastrzeżeń, jeśli musimy wykonywać powtarzalne, żmudne dla większości zadania. Chociaż na pewno znajdą się i tacy, którzy po jakimś czasie będą poszukiwali nowych wyzwań czy zadań. Będą zainteresowani dalszym rozwojem zawodowym, zmianą stanowiska pracy czy awansem.
Jeśli chodzi o mnie, to w zasadzie odpowiada mi praca w biurze, z dokumentami. Nie mam nic przeciwko pracy z innymi osobami, aczkolwiek miałbym pewne obawy, gdybym musiał często stykać się z ludźmi z zewnątrz swojego zakładu pracy. Wcześniej wspomniany wolontariat pokazał mi, że, mógłbym – gdyby zaszła taka potrzeba – dzielić się swoją wiedzą z innymi, prowadząc na przykład szkolenia. Osoby z zespołem Aspergera do dobrego wykonywania pracy mogą potrzebować odpowiednio przystosowanego stanowiska, takiego, które eliminuje pewne nieprzyjemne czy też rozpraszające bodźce. Niektórych z nas będzie irytował na przykład szum, na który inni nie zwracają uwagi, albo też głośne rozmowy, zbyt jasne oświetlenie, nazbyt duża liczba osób w pokoju czy też fakt, że często ktoś wchodzi lub wychodzi. Inni z kolei będą mogli pracować w dowolnych warunkach i nic nie będzie w stanie ich rozproszyć czy też zdenerwować. Osoby z zespołem Aspergera mogą być naprawdę świetnymi pracownikami. Trzeba im tylko dać szansę i zaufać.
Czas na akceptowanie odmienności Moje doświadczenie we współpracy z pracownikami i stażystami fundacji Specialisterne w Polsce już od pierwszych miesięcy pokazało, że ich walory jako pracowników są takie same jak w Danii i 12 innych krajach, w których nasza fundacja działa od wielu lat. Przykładna sumienność, prawdomówność i rzetelność przy wykonywaniu obowiązków są ich niezaprzeczalnymi atutami dla pracodawców. Warto więc podjąć wysiłek w kierunku zmiany nastawienia polskiego społeczeństwa i akceptowania odmienności nie jako niepełnosprawności, ale innego sposobu myślenia, który można wykorzystać z pożytkiem dla nas wszystkich. Razem zmieniajmy świat. Sławomir Ulankiewicz, prezes Zarządu Specialisterne Polska
Data opublikowania dokumentu: 2013-08-13, 13.11 Źródło: http://www.niepelnosprawni.pl/ledge/x/170577?utm_source=biuletyn&utm_medium=email&utm_campaign=14.08.2013
Autor: Piotr Stanisławski, Źródło: Integracja 3/2013
Stres w pracy, lęk przed powrotem do niej oraz mobbing nieobce są także pracownikom z niepełnosprawnością. Jak się przed tymi problemami chronić, jak sobie z nimi radzić i jak im zapobiegać? Oto kilka porad.
Praca pozwala na przebywanie z ludźmi i kontakt z nimi, co wzmacnia poczucie własnej wartości oraz przydatności. To także szansa na nowe doświadczenia i samodzielność, powód do wyjścia z domu, możliwość realizacji planów, marzeń i nauka zarządzania swoim czasem. Praca daje ruch i stałą aktywność, a siedzenie w domu z pilotem do telewizora w ręku jest jej przeciwieństwem. Wtedy człowiek odsuwa się od ludzi, staje się aspołeczny, pogłębia się w nim poziom niepewności co do funkcjonowania w społeczeństwie i nasila się stres, czy da sobie radę w życiu. Szukanie pracy, poszerzanie kompetencji i kwalifikacji, udział w szkoleniach i kursach – nawet gdy doświadcza się trudności z jej znalezieniem – utrzymuje człowieka w aktywności. Gdy jednak nie udaje się znaleźć pracy przez dłuższy czas, mogą pojawić się frustracja i zniechęcenie. Zanim jednak dojdzie do rezygnacji, warto spotkać się z kompetentnym doradcą zawodowym. Okazać się bowiem może, że popełniamy błędy w sposobie poszukiwania pracy. Niektórzy doradcy zawodowi uważają, że jeśli ktoś szuka pracy przez trzy miesiące i jej nie znajduje, to trzeba się przyjrzeć jego metodom. Indywidualne spotkanie z doradcą może być kluczowe dla odniesienia sukcesu. Warto szukać ich w organizacjach pozarządowych zajmujących się aktywizacją zawodową osób z niepełnosprawnością. Wiele cennych informacji na ten temat znajduje się w artykule "Pomocy, chcę pracować!".
Gdy zdarzy się wypadek... Niestety, w pracy może zdarzyć się też wypadek. Spotkać on może każdego – osobę z niepełnosprawnością i pełnosprawną, choć cierpienie i poczucie bólu bywa większe u osoby z niepełnosprawnością, bo z jej perspektywy, zdarzyło się kolejne nieszczęście. Jeśli jednak dzięki rehabilitacji stan zdrowia osoby poszkodowanej poprawia się, będzie jej znacznie łatwiej odbudować motywację do powrotu do pracy. Nierzadko osoba, która uległa wypadkowi i w jego wyniku utraciła częściową sprawność, boi się wrócić do pracy. Lęk jest jeszcze większy, jeśli do wypadku doszło z jej winy. Odbudowanie motywacji do powrotu do pracy jest niekiedy możliwe wyłącznie po spotkaniach z psychologiem. – Z jakichś powodów człowiek wcześniej pracował, więc jeśli wypadek tych powodów nie usunął, to po nim nadal można pracować – zapewnia Anna Zbyszyńska, psycholog Centrum Integracja w Warszawie. – Osoba z niepełnosprawnością wie, jak funkcjonowała, zanim podjęła pracę, musi więc wiedzieć, co straci, kiedy do niej nie wróci. I odpowiedzieć sobie na pytanie: czy chce znowu tak żyć i funkcjonować jak w czasie, gdy nie pracowała? Strach przed powrotem do pracy może być także związany z miejscem wypadku. Wydaje się niekiedy, że powrót tam, gdzie doszło do wypadku, przywoła złe wspomnienia. U niektórych osób lęk może wywołać też przekonanie, że miejsce wypadku lub zakład, w którym pracowały, są dla nich pechowe i gdy tam wrócą, znowu może je spotkać coś złego. Niekiedy boją się też powrotu do zawodu, jaki wykonywali, analogicznie jak ludzie po wypadku samochodowym, którzy zarzekają się, że „więcej nie siądą za kierownicą”. Podczas rozmowy z psychologiem warto więc upewnić się, czy nadal tkwi się w tym lęku. Na szczęście nie trwa on długo i nie wszystkich dotyczy. Powody powrotu do pracy są najczęściej takie same jak podczas decyzji o podjęciu zatrudnienia – potrzeba realizacji zawodowej, pozyskania środków finansowych oraz kontaktu z innymi ludźmi. W przypadku osoby z niepełnosprawnością powrót do pracy pozwala jej utrzymać także aktywność społeczną i „uchronić” się przed izolacją. Jak pokazują wszelkie badania, izolacja i wykluczenie społeczne dotyka najczęściej te osoby z niepełnosprawnością, które nie są aktywne zawodowo. Wsparcia psychologicznego często potrzebuje także rodzina ofiary wypadku w pracy. Wiele instytucji, fundacji, a także część zakładów pracy proponuje taką pomoc dla bliskich, i warto z niej skorzystać. Rodzina może bowiem żyć traumą ofiary i w niewielkim stopniu – bądź niewłaściwie – wspierać ją w decyzji powrotu do pracy oraz radzeniu sobie z traumatycznym wydarzeniem. A najbliżsi muszą wiedzieć, że rodzina w okresie powypadkowym ma olbrzymi wpływ na kondycję psychiczną osoby, która uległa wypadkowi.
Gdy dopadnie cię stres... Pracownicy z niepełnosprawnością narażeni są na stres w pracy tak jak wszyscy inni. Część przyczyn pokrywa się, inne się różnią i mają charakter indywidualny. Najczęstsze to: przeciążenie liczbą zadań, zbyt trudna praca, jej monotonność, brak wiedzy, za co się odpowiada albo zbyt duża odpowiedzialność, brak wsparcia od przełożonych i współpracowników, ponadto niebezpieczne warunki pracy, lęk przed zwolnieniem, presja na coraz lepsze wyniki, rywalizacja, zła organizacja pracy, brak kontroli nad nią, nieumiejętność zarządzania czasem albo pojawiające się konflikty. U osoby z niepełnosprawnością czynnikiem stresogennym może być dodatkowo choroba, mniejsza sprawność i obawa, że nie poradzi sobie z powierzonymi zadaniami. Powtarzające się i długo trwające sytuacje stresowe w pracy wpływają destrukcyjnie na organizm i psychikę. Praktycznie przedstawiciel każdego zawodu narażony jest w mniejszym lub większym stopniu na stres, ale według badań OBOP z 2011 roku najbardziej narażeni są: lekarze, nauczyciele, policjanci, strażacy, kierowcy taksówek i samochodów ciężarowych, piloci, saperzy, prawnicy, giełdowi maklerzy oraz dziennikarze. Warto przy tym wiedzieć, że istnieją dwa rodzaje stresu – stres pozytywny i negatywny. Ten pierwszy motywuje i mobilizuje do działania, pomaga w koncentracji, daje energię i sprawia, że podejmujemy wyzwania. Stres negatywny paraliżuje, uniemożliwia konstruktywne działanie, a do tego często towarzyszy mu reakcja ucieczkowa. Najlepszym sposobem radzenia sobie z sytuacjami stresowymi jest skupienie się na zapobieganiu czynnikom stresogennym. Gdy jednak stres się pojawia, należy ustalić przyczynę, która go wywołuje, zdefiniować działania, które go wyeliminują, a na końcu je wprowadzić. Jeśli na przykład stresujemy się dlatego, że nie udaje się na czas wykonać powierzonych zadań, rozwiązaniem może okazać się zmiana organizacji pracy i zwiększenie umiejętności zarządzania czasem. W radzeniu sobie ze stresem pomóc może także stosowanie zachowań asertywnych, zwiększenie umiejętności interpersonalnych, negocjacyjnych i mediacyjnych. – Jeśli czujemy, że stres w pracy jest znacznie większy w porównaniu z innymi codziennymi sytuacjami, to najważniejsze jest ustalenie jego źródła – mówi Anna Zbyszyńska. – Często jesteśmy w stanie zrobić to sami i nawet wybrać technikę relaksacyjną, która najlepiej pomaga się odstresować. Człowiek ma doskonałą intuicję i sam wie, co go relaksuje: muzyka, filiżanka herbaty czy kilka ćwiczeń oddechowych. Trzeba jednak najpierw uświadomić sobie, że dana sytuacja jest stresogenna. Niestety, wiele osób odczuwającychstres w pracy nie radzi sobie z silnymi negatywnymi emocjami, jakie mu towarzyszą i próbują je stłumić, co tylko sprawia, że żyją w ciągłym napięciu i rozdrażnieniu. Inne nie potrafią tych emocji kontrolować i stają się agresywne wobec współpracowników. Doraźnie pomóc może chwila medytacji, gimnastyka, głębokie oddychanie, wspomniana muzyka czy herbata, albo krótki spacer. Najbardziej efektywne będzie jednak „spotkanie się” z własnymi emocjami w sytuacji stresowej i zdefiniowanie, jaka sytuacja lub zachowanie je powodują. Głośne ich nazwanie, powiedzenie drugiej osobie, jakie emocje wywołuje jej działanie czy zachowanie i jakie są tego konsekwencje, może znacząco pomóc i zmniejszyć intensywność stresu.
Gdy dojdzie do mobbingu... W pracy zdarzają się także sytuacje naganne, zwane mobbingiem. Najczęściej występuje on w relacjach pracodawca – pracownik lub pracownik – pracownik. Zgodnie z Art. 94 (3) § 2 Kodeksu pracy mobbingiem jest „działanie lub zachowanie dotyczące pracownika lub skierowane przeciwko pracownikowi, polegające na uporczywym i długotrwałym nękaniu lub zastraszaniu pracownika, wywołujące u niego zaniżoną ocenę przydatności zawodowej, powodujące lub mające na celu poniżenie lub ośmieszenie pracownika, izolowanie go lub wyeliminowanie z zespołu współpracowników”. Aby takie zachowania nazwać mobbingiem, muszą się powtarzać wielokrotnie, systematycznie i przez dłuższy czas. Najczęstsze zachowania osoby mobbingującej to: uniemożliwianie swobodnego wypowiedzenia się pracownikowi (np. przerywanie, ośmieszanie, krytykowanie), zakazywanie kontaktu z innymi, obniżanie reputacji pracownika (np. ośmieszanie, rozsiewanie plotek na jego temat, sugerowanie choroby psychicznej), podważanie pozycji zawodowej czy wywieranie negatywnego wpływu na zdrowie (np. kierowanie do prac niebezpiecznych). – W konsekwencji trwających działań mobbingowych pracownik może przyjąć postawę zamknięcia i wycofania, aż po rezygnację z pracy – ostrzega Anna Zbyszyńska. Skargę na mobbing składa się zawsze do pracodawcy. Powinien niezwłocznie powołać komisję antymobbingową składającą się z przedstawicieli pracodawcy i pracowników, która wyjaśni, czy skarga jest uzasadniona, oraz podjąć decyzję, w jaki sposób ukarać osobę, która stosowała mobbing. Jeśli w wyniku mobbingu pracownik doznał rozstroju zdrowia i zostało to poświadczone opinią lekarską, może ubiegać się na drodze powództwa (przed sądem pracy) zadośćuczynienia pieniężnego za doznaną krzywdę. Jeżeli natomiast wskutek mobbingu rozwiązał umowę o pracę, ma prawo dochodzić od pracodawcy odszkodowania w wysokości nie niższej od minimalnego wynagrodzenia za pracę. W trakcie postępowania sądowego to jednak pracownik musi wykazać, że były wobec niego stosowane praktyki mobbingowe. Największą wartość będą zatem miały zeznania świadków. Jeśli doświadcza się mobbingu w pracy, należy notować wszystkie szykany, miejsce, czas oraz okoliczności im towarzyszące i zbierać wszelką dokumentację, która potwierdzi stosowanie takich praktyk. Trzeba też porozmawiać na ten temat z pracownikami, przełożonymi, rodziną oraz przedstawicielami związków zawodowych. Jeśli to możliwe, nie należy spotykać się z mobberem sam na sam, ale zabierać kogoś ze sobą. Trzeba szukać też możliwości mediacji, ale przede wszystkim pamiętać, że nie jest się odpowiedzialnym i winnym za zachowanie osób stosujących mobbing i nie można mieć z tego powodu wyrzutów sumienia.
Materiał przygotowany na zlecenie ZUS
Data opublikowania dokumentu: 2013-08-22, 10.00 Źródło: http://www.niepelnosprawni.pl/ledge/x/170870
Sejmowe komisje: infrastruktury oraz polityki społecznej i rodziny przyjęły na wspólnym posiedzeniu 28 sierpnia sprawozdanie podkomisji dotyczące projektu zmiany ustawy prawo o ruchu drogowym w zakresie nowych zasad wydawania kart parkingowych. Celem planowanych zmian jest eliminacja nadużyć, czyli sytuacji, gdy na tzw. kopertach parkują osoby co prawda posiadające kartę, ale nieuprawnione do tego. Obecnie prawdopodobnie ok. 40 proc. z 650 tys. kart jest nieważnych. Sprawozdanie z prac nad zmianami w wydawaniu kart parkingowych przedstawił poseł Sławomir Piechota (PO), przewodniczący podkomisji, która zajmowała się wypracowaniem tego projektu. Kartę będą mogły dostać osoby ze znacznym i umiarkowanym stopniem niepełnosprawności oraz mające znaczny problem z poruszaniem się. Będą mogły otrzymać ją także niepełnosprawne dzieci. Karta dla placówki rehabilitacyjnej bądź zajmującej się osobami z niepełnosprawnością ma być związana z konkretnym samochodem i wydawana na 3 lata, a dla indywidualnej osoby – na czas ważności orzeczenia, nie dłużej jednak niż na 5 lat. Karty będą zewidencjonowane w centralnym rejestrze wraz z numerem, datą ważności i danymi osoby lub placówki. Za nieuprawnione posługiwanie się kartą będziemy mogli zapłacić nawet 2 tys. grzywny. - Na parkingach i drogach musi być minimalna rezerwacja liczby miejsc parkingowych. Obecnie obowiązujące karty stracą ważność 30 listopada 2014 r. – mówił poseł Piechota.
Co najmniej trzy miejsca na dużym parkingu Kwestia zagwarantowania odpowiedniej liczby miejsc parkingowych dla osób z niepełnosprawnością wywołała żywą dyskusję na posiedzeniu Komisji. Nowela ustawy zakłada, że na parkingach, na których parkować może więcej niż 5 samochodów, muszą znaleźć się „koperty”. Przy liczbie miejsc parkingowych od 6 do 15 musi być przynajmniej jedno takie stanowisko, a gdy miejsc jest od 16 do 40 – co najmniej dwa. Gdy liczba miejsc na parkingu wynosi od 41 do 100, na parkingu powinny być chociaż trzy „koperty”, a jeśli miejsc jest więcej niż 100, koperty powinny stanowić nie mniej niż 3 proc. - Wprowadzamy nową regulację, niefunkcjonującą dotąd w polskich przepisach, natrafiamy na zagadnienia dotychczas nierozwiązane, kierując się doświadczeniem innych krajów. Obecnie liczba miejsc parkingowych nie jest określona zasadami, to zależy od wrażliwości zarządców terenów. pytanie czy zostawić dowolność praktyki czy wprowadzić minimalne liczby miejsc – mówił poseł Piechota. Zasadniczo z tą argumentacją zgadzał się poseł Adam Abramowicz (PiS), jego wątpliwości budziła jednak nieproporcjonalność w wyznaczaniu miejsc parkingowych. – Jeśli miejsc na parkingu jest 41 i mają być 3 koperty, a jeśli jest ich 101 i też mają być trzy, to jest jakaś niekonsekwencja w wyznaczaniu tej reguły – mówił. Problemem jest też definicja samego pojęcia parkingu, gdyż ustawodawstwo posługuje się nim, ale go nie definiuje. Wyznaczanie miejsc parkingowych obecnie zależy od dobrej woli danych zarządców dróg. Definicję miejsca, które jest parkingiem, należałoby uregulować w prawie budowlanym. – Przyznajemy, że w związku z przerwą wakacyjną nie zatrzymaliśmy się na tym problemie, ale obiecujemy, że to nadrobimy i uregulujemy te kwestie – obiecał Jarosław Waszkiewcz, dyrektor Departamentu Dróg i Autostrad w Ministerstwie Transportu, Budownictwa i Gospodarki Wodnej. Komisje przyjęły obecne propozycje zmian, jednak Ministerstwo Transportu ma przedstawić pomysły na uregulowanie tych kwestii w drugim czytaniu projektu. Brak konkretnego stanowiska ministerstwa w tej sprawie był powodem zaproponowania przez posła Krzysztofa Tchórzewskiego (PiS) przesunięcia wejścia w życie zmian dotyczących obowiązku wyznaczania miejsc parkingowych dla posiadaczy kart – z 1 września 2014 r. na rok następny. Propozycja ta jednak nie zyskała poparcia w głosowaniu, więc termin 1 września 2014 r. został zachowany na wejście w życie tych zobowiązań. Ustawa ma wejść w życie 1 lipca 2014 r., a 4 stycznia 2016 r. zacznie funkcjonować centralna ewidencja kart.
Ujednolicenie oznakowania Krzysztof Kosiński, zastępca dyrektora Biura Pełnomocnika Rządu ds. Osób Niepełnosprawnych, zgłosił rozszerzenie delegacji ministra właściwego ds. zabezpieczenia społecznego o dwa punkty: wyznaczenie wzoru wniosku o wydanie karty parkingowej oraz trybu postępowania ws. wydania i zwrotu karty parkingowej, by ta procedura była jednolita w całym kraju, dla wszystkich powiatowych zespołów, które będą wydawać te dokumenty. W związku z brakiem dokładnych wytycznych tego rozszerzenia, zgodnie z sugestią Biura Legislacyjnego Sejmu przyjęto propozycję zgłoszenia jej w drugim czytaniu projektu.Ministerstwo Spraw Zagranicznych ma wydać swoją opinię na temat projektu ustawy do 13 września br. Komisje przyjęły także pozytywnie wniosek posła Piechoty dotyczący zgłoszenia do ministra infrastruktury dezyderatu, którego istotą będzie propozycja ujednolicenia oznakowania miejsc parkingowych na niebiesko oraz sygnalizacji świetlnej przy przejściach dla pieszych z myślą o osobach niewidomych. Na wniosek poseł Magdaleny Kochan (PO) rozszerzono dezyderatę o kwestię wydłużenia czasu na przejście przez pasy. - Podkreślam, że sprawy ujęte w dezyderacie są nie mniej ważne dla osób z niepełnosprawnością na co dzień niż te dyskutowane w ustawie Prawo o ruchu drogowym. Obecny chaos utrudnia tym osobom codzienne funkcjonowanie – podkreślił poseł Marek Plura (PO).
Data opublikowania dokumentu: 2013-08-29, 11.59 Źródło: http://www.niepelnosprawni.pl/ledge/x/171140?utm_source=biuletyn&utm_medium=email&utm_campaign=29.08.2013
Czy osoby, które od urodzenia nie widzą, mogą mieć sny? Okazuje się, że tak, jednak widzą w nich zupełnie co innego niż my.
Tommy Edison, niewidomy od urodzenia, prowadzi w internecie show „The Tommy Edison Experience”, w którym odpowiada na pytania dotyczące swojej przypadłości. W jednym z odcinków postanowił opisać swoje marzenia senne. - Ponieważ nigdy w życiu niczego nie widziałem, myślę, że moja podświadomość nie ma pojęcia jak to jest widzieć. - wyjaśnił Tommy Edison. Tłumaczył, że w swoich snach niczego nie widzi, jednak potrafi je szczegółowo opisać. Mimo że nie jest on w stanie oglądać obrazów, po przebudzeniu pamięta wszystkie zapachy, dźwięki, smaki, a nawet dotyk, którego doświadczył we śnie.
Jeśli bliżej zastanowić się nad tym, co osoby widzące zapamiętują ze swoich snów, okazuje się, że mogą one opisać obrazy, które wygenerował ich mózg, jednak ciężko jest im sobie przypomnieć zapachy, czy smaki. Jak wynika z wypowiedzi Edisona, osoby niewidome od urodzenia nie mają problemu z zapamiętaniem doznań smakowych czy zapachowych. Sama treść snów jednak jest podobna u każdego człowieka. Tommy zauważa, że jego sny są równie chaotyczne i nielogiczne, jak u osób widzących. Często w marzeniach sennych zdarza mu się, że np. w jednej chwili jest dorosłym człowiekiem, a już w następnej jest siedemnastolatkiem.
Wiek ma znaczenie Jednak nie każdy niewidomy śni tak samo. Grupa amerykańskich psychologów postanowiła zbadać, czy osoby, które straciły wzrok w różnym wieku, mogą śnić podobnie do ludzi widzących. Poprosili 15 takich ochotników o nagrywanie relacji ze swoich snów, zaraz po przebudzeniu przez dwa miesiące. W ten sposób zebrali aż 327 różnych opowiadań do przeanalizowania. Można by przypuszczać, że w marzeniach sennych ochotników, którzy nigdy nie widzieli, nie powinny pojawiać się obrazy. Podczas badań jednak okazało się, że niektóre ślepe od urodzenia osoby, mogły czasem widzieć we śnie. Dodatkowo naukowcy wykazali, że jeśli ktoś stracił wzrok w wieku 5 lat lub później to jego mózg potrafi wygenerować obraz świata w czasie snu. U takich osób pojawiają się również marzenia senne stworzone jedynie z zapachów, dźwięków i smaków.
Nakręćmy film! Nie tylko naukowcy interesują się tym jak śnią osoby niewidome. Jeden ze studentów Gdyńskiej Szkoły Filmowej - Filip Jacobson, postanowił nakręcić film pt. „Niewidome sny”, pokazujący, jak wyglądają marzenia senne tych osób. W tym celu zaapelował do niewidomych Polaków o to, aby zgłaszali się do niego i opowiedzieli o swoich snach. Ten młody reżyser ma nadzieję oddać za pomocą obrazu to jak świat odbierają osoby ślepe od urodzenia. Ciekawi go w szczególności sposób w jaki ochotnicy będą opowiadać swoje historie i jakim słownictwem się posłużą. Produkcja zapowiada się bardzo obiecująco.
Urzędnicy zdecydowali, że niepełnosprawna mieszkanka Chorzowa, która chciała odpracować swój dług, razem z sześcioletnią córką ma się wynieść z zadłużonego mieszkania do lokalu socjalnego bez gazu i toalety. Kobieta boi się, że nie poradzi sobie w takich warunkach. 41-letnia Aurelia Kłosek ma dwa tygodnie na opuszczenie mieszkania. w bloku przy ul. Gwareckiej. Kobieta przyznaje, że zadłużyła mieszkanie na kilkadziesiąt tysięcy, bo przez dwa lata nie płaciła czynszu. - Wiem, że postąpiłam źle, ale chyba każdy ma w życiu takie momenty, kiedy sobie nie radzi. Nie miał mi kto pomóc, zostałam z dzieckiem, a żyć jakoś musiałam. Od roku płacę czynsz regularnie, ale dług został. Nie stać mnie, żeby go spłacić, więc łatwiej byłoby mi go odpracować. Przecież proszę tylko o szansę, a nie o umorzenie - mówi Kłosek.
Urzędnicy: Eksmisja aktualna W zamian za mieszkanie przy Gwareckiej pani Aurelia i jej sześcioletnia córka otrzymały lokal na pierwszym piętrze kamienicy przy ul. 3 Maja. Bez gazu, z piecem na węgiel i toaletą na korytarzu. - Znam tę okolicę, sami pijacy tam mieszkają, nie wyobrażam sobie, żeby moja córka miała się tam wychowywać. Poza tym jestem niepełnosprawna, czeka mnie kolejna operacja kręgosłupa i staram się o przyznanie najwyższego stopnia niepełnosprawności. Jak mam tam mieszkać? - pyta kobieta. Zdaniem urzędników, obecne mieszkanie również nie jest przystosowane do potrzeb osoby niepełnosprawnej, więc nie widzą problemu przenosin do budynku socjalnego. - Nie ma przepisów, które regulowałyby kwestię eksmisji osób niepełnosprawnych. Jeśli lokatorka będzie musiała poruszać się na wózku, to przystosujemy budynek - mówi Karaś.
Jest samochód., telewizor, komputer... Urzędnicy, podejmując ostateczną decyzją, brali pod uwagę dochody chorzowianki i to, co ma w swoim mieszkaniu. - Mieszkanie jest dobrze wyposażone we wszystkie niezbędne sprzęty, w tym w telewizor, komputer z drukarką i sprzęt nagłaśniający. Jest też samochód, Opel. Vectra z 1993 roku - wyliczają urzędnicy. - Samochód ma 20 lat, a sprzęt, o którym mowa, dziecko. dostało od chrzestnych. Czy miałam to wszystko znieść do piwnicy przed urzędniczą kontrolą? Nie, bo jestem uczciwa - mówi pani Aurelia. - Prezydent deklarował wcześniej chęć pomocy. Pani Aurelia została poproszona o przesłanie dokumentacji lekarskiej na potwierdzenie, że nie udaje swojej choroby. Dzięki temu miała otrzymać szansę - mówi radny Jacek Nowak, który spotykał się z rodziną. - To nie są osoby patologiczne, tylko normalni ludzie, którzy potrzebują pomocy. Prezydent może oczywiście poprzez sądy i komorników usiłować wyegzekwować zaległości, ale przy niewielkich dochodach pani Aurelii może to być mało skuteczne. W interesie miasta i tej rodziny jest więc odpracowanie długu. Miasto będzie miało większe szanse na odzyskanie pieniędzy, a rodzina pozostanie w swoim mieszkaniu - uważa Nowak, który deklaruje, że jeszcze raz porozmawia z prezydentem. - Wieloletnie zaległości lokatorka wciąż będzie mogła odpracować - kwituje rzecznik miasta. Tyle że mieszkając już z córką w lokalu socjalnym.
Prawie 60 mln zł będzie kosztować budowa Podkarpackiego Systemu Informacji Medycznej (PSIM), dzięki któremu mieszkańcy będą m.in. mogli zarejestrować się do lekarza przez internet. Z kolei lekarze będą mieli dostęp do historii choroby pacjenta. Jak poinformował Urząd Marszałkowski w Rzeszowie, system wybuduje firma Asseco Poland, której oferta okazała się najkorzystniejsza w przetargu. Umowa zakłada m.in. wyposażenie ośmiu szpitali wojewódzkich w sprzęt komputerowy, infrastrukturę sieciową, urządzenia do diagnostyki i radiologii. W ramach projektu powstanie też Regionalne Centrum Informacji Medycznej, dzięki któremu lekarze i pacjenci będą mieli dostęp do danych i usług medycznych w czasie rzeczywistym. Możliwe będzie m.in. sprawdzanie online dostępności specjalistów w danej placówce oraz zapisanie się na wizytę przez internet. Jak poinformował PAP zastępca dyrektora departamentu społeczeństwa informacyjnego w podkarpackim urzędzie marszałkowskim Konrad Łoboda, poprzez RCIM z systemem zintegrowanych zostanie kolejnych 19 szpitali powiatowych plus szpital MSW w Rzeszowie. System, który ma zacząć działać za rok, obejmie łącznie 28 szpitali na Podkarpaciu. Inwestycja będzie w 85 proc. dofinansowana z funduszy unijnych z Regionalnego Programu Operacyjnego Województwa Podkarpackiego.
Data opublikowania dokumentu: 2013-09-17, 10.11 Źródło: http://www.niepelnosprawni.pl/ledge/x/171981
Panie pośle, ma pan jeszcze czas, żeby być ambasadorem kolejnego projektu? Jest on związany z pracą dla osób niepełnosprawnych. Fakt, że pan się w niego zaangażował mnie nie dziwi, szczególnie, że rynek pracy w ogóle jest trudny. Ale projekt też łatwy nie jest... Ale niezwykle potrzebny. I czasu w zupełności mi wystarczy, aby zająć się także tym projektem. Bo praca w życiu człowieka jest tą z wartości, która udowadnia, jak wielką i pozytywną zmianę jesteśmy w stanie wnieść w obraz świata i samego siebie. W życiu osoby niepełnosprawnej widać jeszcze wyraźniej, że praca służy nie tylko jako źródło utrzymania, ale jest także źródłem prawdziwej satysfakcji, pozytywnej samooceny, dobrych relacji społecznych, jest takim paszportem do normalnego życia. Pan sam zna wagę tego "paszportu" do aktywnego życia. Wiem też, że nie urażę pana pytaniem: czym dla niepełnosprawnego jest praca? Człowiek czuje się wtedy po prostu w pełni sprawny. A mogę też zapewnić, że pracownik niepełnosprawny to najczęściej osoba wnosząca w działalność swego pracodawcy nie tylko wszystkie swoje talenty, ale także niezwykłe przywiązanie do firmy i lojalność, co w dobie kryzysu ma niebagatelne znaczenie dla przedsiębiorstw walczących o miejsce na rynku. Naturalnie największe szanse na zatrudnienie i najlepsze warunki pracy mają ci, którzy dopasują swoje kwalifikacje do potrzeb pracodawców, a te zmieniają się tak, jak zmienia się rzeczywistość wokół nas.
Zmienia się na korzyść? Dawno minęły czasy, gdy pracowało się w jednej firmie, przy tej samej maszynie, aż do emerytury. Dziś mamy czas na zmiany i choć to niełatwe, by tworzyć swój zawodowy świat na nowo, to warto wykorzystać tę konieczność i trud do tego, by zmiana ta była zmianą na lepsze - a raczej na najlepsze! Z tego też powodu warto dobrze wiedzieć, co i kto na rynku pracy ma największe wzięcie.
Jest pan ambasadorem projektu, więc pan pewnie wie... Na pewno będą to zawsze zawody wykorzystujące najnowsze technologie, ale wdrożenie się w ich stosowanie często budzi obawy przyszłych pracowników. Obawiamy się tego, czego nie znamy, czego nie spróbowaliśmy. Często przed korzystną zmianą, przed poprawą losu powstrzymują nas schematy myślenia, które tkwią w naszych głowach. Kiedy skończyłem liceum pod koniec lat osiemdziesiątych, doradca zawodowy powiedział mi: lubisz książki, więc może poślemy cię… na kurs introligatora. Dziś to może śmieszyć, ale wtedy taka była oferta dla osób niepełnosprawnych, albo raczej taki był schemat myślenia o naszych możliwościach.
A jak jest dzisiaj? Lepiej czy po prostu inaczej? Dziś niepełnosprawność nie jest już przeszkodą w zdobywaniu najlepiej płatnych zawodów. Mamy wsparcie nie tylko na studiach, czy w innych szkołach, ale dostępnych jest też wiele nowatorskich szkoleń. Wciąż jednak, aby z nich skorzystać, trzeba łamać schemat myślenia o sobie, trzeba uwierzyć we własne możliwości i we własną szansę. To kłopot każdego, niezależnie od niepełnosprawności.
Jakby pan przekonał nieprzekonanych? Schematyczne myślenie czasem nas zaślepia i nie dostrzegamy prawdy. Ja na przykład, jeszcze niedawno, gdy słyszałem "spawacz", widziałem w wyobraźni silnego faceta podwieszonego gdzieś wysoko u kadłuba statku w portowej stoczni. Dopiero niedawno poznałem chłopaka na wózku, który świetnie spawa w swoim warsztacie, precyzyjnie wykonując "kosmetyczne", ale bardzo trudne spawania. Nie dał się uwięzić schematom własnego myślenia i dzięki temu wykonuje bardzo ciekawą i bardzo dobrze płatną pracę. Nie każdy będzie spawaczem, ale każdy może dać sobie szansę na pozytywną zmianę, na lepsze, ciekawsze życie.
Radzi pan, żeby się nie bać? Pewnie, że tak... Trzymam kciuki za odważnych! (EKT)
Śladem białej laski po internecie. Nietypowa akcja na rzecz osób niewidomych Autor: Beata Rędziak, Źródło: inf. własna
Nietypowy sposób na wsparcie programu zakupu psów przewodników dla osób z dysfunkcją wzroku znalazła serbska organizacja pozarządowa White Cane (Biała Laska). Organizacja zaprojektowała specjalne wygaszacze ekranów komputerowych, które uaktywniają się na głównych serbskich witrynach internetowych. Osobę wchodzącą na dany portal zaskakiwał czarny ekran, po którym poruszała się biała laska. Dodatkowo odbiorca słyszał niewyraźną mowę, dźwięki oraz stukot przemieszczającej się białej laski. Celem takiego działania było sprawienie, by internauta przez jedną minutę poczuł się jak osoba niewidoma; w ten niecodzienny sposób organizacja zwracała uwagę Serbów na problemy osób z dysfunkcją wzroku. Kampania „Web Blackout” (Zaciemnienie sieci) trwała przez miesiąc. Odbiorcy jej działań mogli dokonać wpłaty na zakup psów przewodników. Zachęcało ich do tego hasło: „Dla ciebie łatwo jest uciec z ciemności. Dla niektórych osób jest to niemożliwe. Wesprzyj akcję zakupu psów przewodników dla osób niewidomych".
Data opublikowania dokumentu: 2013-09-10, 10.02 Źródło: http://www.niepelnosprawni.pl/ledge/x/171650
Z różnych badań wynika, że Polacy uwielbiają buszować po internecie. Jednocześnie ciągle trochę się go boją, jak choćby zakupów przez sieć. Wystarczy jednak zachować zdrowy rozsądek, a korzyści – szczególnie dla internautów z niepełnosprawnością – mogą być naprawdę duże. I będą to korzyści pod wieloma względami: finansowym, zdrowotnym czy edukacyjnym. Strach przed płatnościami w internecie można bardzo łatwo pokonać, bo wystarczy przestrzegać kilku prostych zasad, by ryzyko straty pieniędzy gwałtownie spadło. Podobnie jest z nauką przez sieć – ciągle traktujemy e-learning jako ciekawostkę, coraz szerzej obecną w naszym życiu, ale jakąś taką mało poważną metodę nauczania na odległość. To błąd. Kraje cyfrowo bardziej zaawansowane od nas już wykorzystują naukę przez internet na ogromną skalę, gdyż to oszczędność pieniędzy i czasu dla wszystkich.
Jak uczyć się przez internet Dla osób z niepełnosprawnością nauka na odległość to ogromne ułatwienie i niekiedy klucz do sukcesu zawodowego i osobistego. Trzeba sobie jednak uczciwie powiedzieć, że edukacja przez internet jest w Polsce jeszcze w powijakach, choć z drugiej strony z każdym rokiem sprawy wyglądają coraz lepiej. Choć nie da się ukończyć jednego etapu nauki (semestru, roku czy całego toku studiów) tylko dzięki sieci, niemniej jednak nie da się także przejść edukacji, zupełnie nie korzystając z internetu. Większość szkół i uczelni podaje niezbędne dla uczniów informacje przez sieć, łącznie z wirtualnym dziennikiem (czy indeksem). Część nauczycieli i wykładowców zamieszcza w internecie informacje dla uczniów i studentów w formie mejli, wpisów na Facebooku czy innych portalach społecznościowych. Co prawda nie można jeszcze zdać poważnego egzaminu przez sieć, ale różne testy i sprawdziany kwalifikujące (np. na konkretny poziom nauki języka) zaczynają być standardem. Jeśli stoimy dopiero przed wyborem np. uczelni, to powinniśmy koniecznie zadać szczegółowe pytania dotyczące e-learningu (www.wazp.pl). Zupełnym minimum jest możliwość swobodnego kontaktowania się z uczelnią i poszczególnymi wykładowcami via sieć, sprawdzanie planów wszelkich typów zajęć i ocen, wspomaganie dodatkowymi materiałami z wykładów, otrzymywanie i rozwiązywanie ćwiczeń przez internet. Uczelnie powinny już także bez większego problemu zaoferować swobodne zapisywanie się na poszczególnewykłady i kursy przez wykorzystanie jakiejś automatycznej platformy. Oczywiście są już także świetne przykłady studiowania niemal on line – umożliwia to np. OKNO na Politechnice Warszawskiej (www.okno.pw.edu.pl). W taki sposób studiują dziś przyszli informatycy i teleinformatycy.
Drugą grupą osób, która może skorzystać na edukacji via sieć są kursanci. W Polsce mamy teraz niewątpliwie boom na wszelkie możliwe kursy podnoszące kwalifikacje – czy to zawodowe, czy zwiększające w jakiejś mierze kompetencje osobiste, ale prawdziwa eksplozja tego typu szkolenia się jest jeszcze chyba przed nami. To metoda nauki wprost wymarzona dla e-learningu. Nie tylko dla ludzi z niepełnosprawnością. Wystarczy sobie wyobrazić, że część zajęć pracownik odbywa przez sieć. Spadają koszty takiego szkolenia – bo więcej pracodawców i pracowników będzie na nie stać. Nie trzeba wynajmować sali, gdyżegzamin również może się odbyć przed komputerami. Cząstkowe sprawdzanie wiedzy i wykonywanie ćwiczeń staje się powoli standardem. Z oczywistych powodów niektóre kursy nie będą całkowicie wirtualne. O ile na kursie samochodowym egzamin teoretyczny i ćwiczenia można odbyć przed ekranem komputera, o tyle w końcu do samochodu trzeba wsiąść osobiście (choć i to może się zmienić, jeśli upowszechnią się symulacje wirtualne).
Jak nie stracić pieniędzy Zakupy w internecie rosną w Polsce lawinowo i jest to chyba jedyna forma zakupów, która ma w nosie majaczące na horyzoncie spowolnienie gospodarcze. Tym bardziej osoba, która jeszcze nie ma specjalnej biegłości w zakupach on line, powinna wykazać się daleko idącą ostrożnością. Nie powinno to się jednak objawiać histerycznym strachem przez zakupami w sieci, bo korzyści – szczególnie dla osób mających problemy z poruszaniem się, są ogromne (www.jakkupowac.pl).
Najpierw sprawdźmy rzecz najbardziej trywialną, o której mało kto pamięta, czyli to, gdzie sklep mieści się fizycznie i czy można skontaktować się z obsługą przez telefon lub osobiście. Jeśli takiego adresu nie ma lub nie można go w łatwy sposób odszukać, to znaczy, że coś jest nie w porządku. Sprawdźmy regulamin, a jeśli są tam bardzo restrykcyjne zapisy, poszukajmy innego sklepu.
Sprawdzajmy też od razu, jaka jest procedura zakupu i ewentualnie zwrotu towaru – to bardzo ważne. Przed samym zakupem porównajmy ceny danego produktu w różnych sklepach za pośrednictwem wyspecjalizowanych stron (www.ceneo.pl). Zasada jest prosta – im droższy produkt, tym większe wahania cen, a przy zakupach np. w sklepach elektronicznych można zaoszczędzić naprawdę spore pieniądze.
Warto sprawdzić, jak dokonuje się płatności i kto je obsługuje – i wybierać tylko te sklepy, w których płatność gwarantują renomowani pośrednicy transakcji bankowych. W żadnym razie nie może być sytuacji, że podaje się dane swojej karty kredytowej za pośrednictwem prostego formularza sklepowego (zazwyczaj przy wpisywaniu danych karty kredytowej powinniśmy być przekierowywani na stronę pośrednika bankowego) albo tym bardziej za pośrednictwem mejla.
Dobre sklepy pozwalają klientom pozostawić komentarz po zakupach – jeśli nie można tego zrobić, to być może sklep obawia się negatywnych opinii? Warto też sprawdzić, jak długo trzeba będzie czekać na produkt; jeśli sklep wysyła przesyłki po tygodniu, to może należy zamówić produkty w innym. Obowiązkowe jest też czytanie wszelkich wyświetlających się komunikatów – zdarza się bowiem, że sklep chce wykorzystać nasze dane do celów reklamowych albo przekazać je innym firmom. Możemy się na to nie zgodzić – jeśli nie ma możliwości powiedzenia „nie”, to sklep narusza prawo (www.opineo.pl).
Jest jeszcze jedna kwestia, którą trzeba sprawdzić. Mianowicie, jak dostarczana będzie przesyłka. Są trzy typowe drogi: najwygodniejsza, ale i najdroższa to tzw. za pobraniem, gdy płaci się listonoszowi po dostarczeniu przesyłki do domu. Druga możliwość to dostawa kurierem (płatność podczas składania zamówienia), a trzecia – dostarczenie przesyłki do paczkomatu; na razie tylko w dużych miastach (www.pinia.pl)).
Jak dbać o zdrowie Internet jest niezwykle cennym źródłem najróżniejszych porad, w tym oczywiście tych dotyczących zdrowia i dobrego samopoczucia (www.milionkobiet.pl/zdrowie). Jak w każdym przypadku, a w przypadku zdrowia szczególnie, powinniśmy zachować zdrowy rozsądek. Po pierwsze, nie wszystkie informacje o dbaniu o zdrowie są zgodne z prawdą lub najnowszymi badaniami. Korzystajmy przede wszystkim z dużych i znanych portali poradnikowych – to zmniejszy ryzyko trafienia na błędne informacje. Po drugie, nigdy nie stawiajmy sobie sami diagnozy (www.mp.pl).
Przy drobnych dolegliwościach możemy spokojnie zastosować kurację, o której wyczytamy w zaufanym miejscu w sieci (www.ilekarze.pl/porady). W żadnym wypadku nie sugerujmy się poradami dotyczącymi poważniejszych schorzeń – zawsze diagnozę musi postawić lekarz po badaniach. Lekarze przyznają, że jest z nami pewien kłopot. Przychodzimy na wizytę zbyt późno, często gdy choroba jest już zaawansowana i zazwyczaj mamy przygotowaną diagnozę, a zdarza się, że i metodę leczenia. Często przerywamy też zaleconą kurację, gdy tylko poczujemy się lepiej. Ma to nierzadko związek z przeglądaniem w internecie informacji o chorobach i ich leczeniu. Warto analizować w sieci porady dotyczące dbania o dobre samopoczucie. Nie chodzi tylko o zdobywanie informacji o kolejnych nowych suplementach diety, ale przede wszystkim o stylu życia, złych i dobrych nawykach. Pod tym względem internet jest absolutnie niezastąpiony. Różne badania wskazują, że Polacy mają dość przeciętną wiedzę na tematy zdrowotne. A nawet mając pewną wiedzę, bardzo często ją ignorują, szczególnie jeśli chodzi o diety (www.portalzdrowia.pl).
Dobre adresy • pl.wikipedia.org/wiki/E-learning – Co to jest e-learning • portal.uw.edu.pl/web/come-community/ – Uniwersytet Warszawski, Centrum Edukacji Multimedialnej • www.nokaut.pl – Porównywarka cen • www.federacja-konsumentow.org.pl – Federacja Konsumentów • forumprawne.org/prawa-konsumenta – Forum prawne – porady konsumenckie • ec.europa.eu/healtheu – Portal o zdrowiu Unii Europejskiej • zwierciadlo.pl/kategoria/zdrowie - Porady zdrowotne i dla dobrego samopoczucia
Data opublikowania dokumentu: 2013-01-29, 10.54 Źródło: http://www.niepelnosprawni.pl/ledge/x/160154?utm_source=biuletyn&utm_medium=email&utm_campaign=01.02.2013
Data dodania: 2013-07-07 09:00:03▪ Ostatnia aktualizacja: 2013-07-07 10:15:46 Magda Hejda
Pomoc ludzi czasami zależy od ich kaprysu. Teraz jestem niezależny. Do pracy, urzędu, na spotkania chodzę z psem. Nazywa się Buddy, pieszczotliwie mówię do niego Badyl. Badyl dał mi poczucie wolności. Z psem przemieszczam się znacznie szybciej i bezpieczniej. Różnica między poruszaniem się przy pomocy białej laski albo psa przewodnika jest taka jakby z hulajnogi przesiąść się do porsche. Badi jest labradorem. Miał osiem miesięcy, kiedy zaczął naukę w ośrodku w Pile, który szkoli psy dla Polskiego Związku Niewidomych. Spędził tam rok, a potem trenowaliśmy już razem. Dostałem psa wyszkolonego, ale na początku nie było łatwo. Nie wracał, gdy go wołałem, powarkiwał na nadjeżdżający tramwaj. Kiedy chciałem wsiąść do autobusu, często prowadził mnie do przegubu zamiast do drzwi. W ramach szlifowania umiejętności psa chodziliśmy raz w tygodniu na treningi dla właścicieli psów i dużo pracowaliśmy w domu. Miałem wielką satysfakcję, kiedy na zakończenie szkolenia okazało się, że mój Buddy, pies osoby niewidomej, najlepiej wykonuje wszystkie komendy. Zawsze był we mnie wielki głód pracy z psem. Od dziecka marzyłem o psie. Z Robertem, moim kolegą, którego znam od "zerówki", robiliśmy psy z modeliny i wszystkiego co było pod ręką. Każdy pluszak dla nas był psem.
Stresująca praca Przewodnik osoby niewidomej to najtrudniejszy psi zawód. Ta praca bardzo obciąża nie tylko fizycznie, ale też psychicznie. Pies cały czas musi mieć niesamowicie wytężoną uwagę, żeby po drodze zaobserwować wszystkie przeszkody na ziemi, takie jak słupki, zaparkowane samochody, kosze, reklamy i te, które czyhają wysoko, jak gałęzie, rusztowania. Musi je na czas ominąć albo zasygnalizować problem i od razu reagować na polecenia człowieka. Musi odszukać drzwi, przejścia dla pieszych, schody, przystanki, wyjście z budynku, albo tramwaju, znaleźć wolne miejsce do siedzenia. Pies codziennie musi radzić sobie z dużym stresem. W czasie pracy nie ma mowy nawet o chwilowym rozproszeniu, bo to może kosztować zdrowie albo życie przyjaciela. Dlatego pies przewodnik szybciej się starzeje. Badyl pracował bardzo aktywnie sześć i pół roku, potem zaczęły się problemy zdrowotne, zmiany zwyrodnieniowe kręgosłupa. Mimo to Badyl nadal chciał pracować. Ale coraz bardziej męczył się. Zrozumiałem, że powoli nadchodzi czas na jego emeryturę. Stopniowo ograniczaliśmy pracę.
Trudna decyzja Musiałem podjąć decyzję, co dalej? Badyl to przewodnik, ale przede wszystkim przyjaciel. Byliśmy nierozłączni w domu i w pracy, dał mi pewność siebie i niezależność. Kiedy łapy zaczęły mu odmawiać posłuszeństwa, musiał zostawać w domu, przy dobrej opiece może dożyje kilkunastu lat. Nie mogę mieć dwóch psów. Jeśli zostałby ze mną, znów byłbym zdany wyłącznie na białą laskę. To dla mnie bardzo trudne, ale postanowiłem, że znajdę mu dom, do którego sam chciałbym trafić. Rozpuściłem wici, okazało się, że moja rodzina chce przygarnąć starszego psa ze schroniska. Na szczęście zdecydowali się na Badyla. Zaczęliśmy odwiedzać jego nową rodzinę, zostawał u nich coraz dłużej i częściej. Bardzo się polubili. Teraz Badylek mieszka z nimi, ale nadal często u mnie bywa.
Od szczeniaka Następczynią Badyla jest owczarek niemiecki Angie. Wybrałem ją sam i postanowiłem wyszkolić od szczeniaka. Gdy skończyła 4 miesiące, dostała szczenięce szorki. To uprząż, w której pies pracuje, w przypadku dorosłego psa przewodnika osoby niewidomej do szorek przymocowany jest jeszcze sztywny uchwyt, zwany pałąkiem, dzięki któremu czworonóg bezpiecznie prowadzi człowieka. Musieliśmy razem chodzić do pracy. Angie miała zaledwie 4,5 miesiąca, kiedy zaczęła rozpoznawać trasę z przystanku autobusowego do pracy. W szkoleniu pomaga nam Samanta Stępień. Jest jeszcze bardzo młodą osobą, ale ma fenomenalne podejście do psów, z tym po prostu trzeba się urodzić. Samanta nie stosuje jednej sztancy, bo uważa, że do każdego psa trzeba znaleźć inny klucz. Teraz Angie ma osiem miesięcy i już omija przeszkody, doprowadza mnie do różnych wskazanych miejsc, w tym do schodów. Z pomocą Samanty uporała się z problemem ruchomych schodów. Szkolenie psa przewodnika jest kosztowne. Jeśli ktoś może wesprzeć edukację Angie, prosimy o wpłaty na subkonto udostępnione przez Fundację Ari Ari: 52 1560 0013 2367 1015 6241 0002, z dopiskiem "Angie".
"Nie przeszkadzaj!" Pies przewodnik często budzi podziw: "Patrzcie no, jaki on mądry!" Wiadomo, że jest łagodny i wiele osób mimowolnie chce go pogłaskać albo przynajmniej czule do niego zagadać. Dla pracującego zwierzaka takie rozproszenie to dodatkowy problem. Dla osoby niewidomej realne zagrożenie, bo pies zdekoncentrowany może nie zauważyć przeszkody i wtedy o wypadek nietrudno. Na początku, gdy pojawił się u mnie Buddy, ciągle musiałem ludziom tłumaczyć, że pies wykonuje naprawdę ciężką pracę i nie wolno mu przeszkadzać. Badyl na pałąku szorek nosił napis "Nie przeszkadzaj! Pracuję". Teraz coraz więcej osób rozumie, że psa przewodnika po prostu trzeba zostawić w spokoju. Jeśli ma na sobie szorki, to pracuje, nawet gdy jedziemy autobusem, a on po prostu leży obok na podłodze. Chociaż wydaje się, że w tym momencie nic nie robi, on jest w pracy. Dostał komendę leżeć i w tej pozycji jest bezpieczny. Może kiedyś uda się nam dotrzeć do mediów z kampanią informacyjną na ten temat. Większa świadomość ludzi może ułatwić psom pracę i zaoszczędzić im niepotrzebnego stresu.
Bez przeszkód Chcę innym osobom z niepełnosprawnością wzroku otwierać drzwi do niezależnego funkcjonowania. Dlatego z Kamilą Przygodą, która kilka lat temu straciła wzrok, powołaliśmy Fundację "Bez Przeszkód". To było w grudniu 2011r. W logotypie fundacji jest pies przewodnik. Niedawno, w ramach projektu bydgoskiej Fundacji Ari Ari, byłem w Gruzji. Szkolenia, które prowadziliśmy, mają choć trochę poprawić sytuację osób niewidomych na terenie Kaukazu. Praca z psem to moja pasja. Chciałbym w przyszłości mieć wpływ na standardy szkolenia psów dla osób niewidomych w Polsce.
Rząd zakłada, że do 2015 r. rodzice opiekujący się dziećmi z niepełnosprawnością uzyskają świadczenia w wysokości minimalnej pensji krajowej. Równocześnie wysokość tych świadczeń będzie uzależniona od stopnia niesamodzielności dziecka, który oceniony zostanie według skali Barthel. Skala Barthel to międzynarodowa skala powszechnie stosowana w ocenie sprawności chorego, a co za tym idzie – jego zapotrzebowania na opiekę. Taki formularz oceny wypełniają np. pielęgniarki środowiskowe, by pacjent mógł uzyskać skierowanie do opieki długoterminowej. – Na skalę Barthel składa się dziesięć czynności dnia codziennego, takich jak np. spożywanie posiłków, poruszanie się, ubieranie, rozbieranie, higiena osobista, korzystanie z toalety czy kontrolowanie czynności fizjologicznych. Ocenia się zdolność chorego do samodzielnego ich wykonywania – wyjaśnia Elżbieta Szwałkiewicz, konsultant krajowy w dziedzinie pielęgniarstwa przewlekle chorych i niepełnosprawnych. Przede wszystkim chodzi o zdiagnozowanie, jakie czynności i w jakim stopniu chory może wykonać samodzielnie, z czyjąś pomocą lub w ogóle. – W skali Barthel można uzyskać 100 pkt. Są trzy przedziały oceny: uzyskanie od 0 do 20 pkt oznacza całkowitą niesamodzielność, od 20 do 80 pkt oznacza, że w jakimś stopniu pacjent potrzebuje pomocy innych, a ocena w granicy 80 do 100 pkt oznacza, że przy niewielkiej pomocy chory może funkcjonować samodzielnie – mówi Szwałkiewicz. Uzyskanie 40 pkt w skali Barthel lub mniejszej ich liczby powoduje zakwalifikowanie chorego do opieki długoterminowej – oznacza to bowiem, że wymaga on stałej opieki. Skala Barthel została wprowadzona w Polsce rozporządzeniem ministra zdrowia z 23 grudnia 2010 r. w sprawie świadczeń gwarantowanych z zakresu świadczeń pielęgnacyjnych i opiekuńczych w ramach opieki długoterminowej.
Data opublikowania dokumentu: 2013-09-19, 10.39 Źródło: http://www.niepelnosprawni.pl/ledge/x/172076
"Niewidzialna wystawa", która otwiera oczy. Doświadcz świata, w jakim żyją niewidomi
Wyobraź sobie, że całkowicie gaśnie światło… Tak zaczyna się podróż do świata w którym zmysł wzroku jest całkowicie zbędny. Niewidzialne, choć zupełnie realne przeżycia gwarantuje nam "Niewidzialna wystawa". – Było kilka sytuacji, że ludzie nie mogli pójść dalej i trzeba było ich wyprowadzić do światła – relacjonuje dyrektor wystawy Małgorzata Szumowska Rzadko kiedy wystawa daje nam możliwość poznania tego, z czym spotykamy się na co dzień. Przedmioty codziennego użytku, pomoce naukowe, gry, a później… całkowita ciemność i pomieszczenia imitujące scenerie z życia wzięte. Jak się jednak okazuje, wystawa, której nie możemy zobaczyć daje nam coś, zabierając jeden ze zmysłów. Wystawa która pokazuje samo życie, narodziła się także w realnym świecie. Pomysł przybył do nas z Węgier. W pewnym małżeństwie wydarzyła się tragedia, która skutkowała utratą wzroku przez młodego mężczyznę. Jego żona nie chciała, aby dzieliła ich tak ogromna przepaść w postrzeganiu świata. Postanowiła wyciemnić całe mieszkanie, tak aby znaleźć się w takiej samej sytuacji jak jej życiowy partner. Historia tego małżeństwa stała się inspiracją dla twórców pierwszej "Niewidzialnej wystawy". "Wystawa matka" działa na Węgrzech już od przeszło czterech lat. W Polsce "Niewidzialną wystawę" można oglądać już od blisko roku, lecz jak mówi jej dyrektor Małgorzata Szumowska – jest ciągle w fazie rozpędu. Nie wszyscy są w stanie to wytrzymać Wystawa składa się z dwóch części – widzialnej i niewidzialnej. Pierwsza część zwiedzania nieco bardziej przypomina tradycyjną wystawę. – Pokazujemy przedmioty codziennego użytku, z których korzystają niewidomi i słabo widzący – mówi dyrektor zarządzająca wystawą, Małgorzata Szumowska. Podczas części widocznej zwiedzający ogląda przedmioty informatyczne, zabawki, zapoznaje się z alfabetem Braille'a oraz wieloma innymi. Poznanie tych przedmiotów sprawia, że ludzie są zdumieni i zaskoczeni. Jest to jednak jedynie preludium przed tym, co jest kluczowym elementem wystawy – świat ciemności. Druga część wystawy przenosi nas w całkowite ciemności. Przez ponad godzinę znajdujemy się w takim świecie, jak postrzegają go niewidomi. – Osoby, które wchodzą do nas po raz pierwszy, są całkowicie zszokowane – mówi dyrektor ekspozycji. Podróż po świecie osób niewidomych zaczyna się w tak zwanej strefie zero. – Panuje tam ciemność absolutna. W tym pomieszczeniu nie ma nic. Służy temu, aby się oswoić z nowym środowiskiem – tłumaczy Małgorzata Szumowska. To moment, kiedy pary zaczynają trzymać się za ręce. – To błąd. Nasi niewidomi przewodnicy ostrzegają, że do życia bez zmysłu wzroku potrzebne są dwie wolne ręce. Mija parę chwil, zanim zwiedzający stają się samodzielni – mówi dyrektor wystawy. Przewodnicy już na początku muszą być bardzo wyczuleni na wszelkie sygnały od zwiedzających, którzy nie zawsze są w stanie poradzić sobie z ciemnościami. – Zdarzają się przypadki swego rodzaju klaustrofobii, którą trzeba oswoić. Było kilka sytuacji, że ludzie nie byli w stanie pójść dalej. Pomimo szczerych chęci, musieli przerwać zwiedzanie i byli wyprowadzani do światła – opowiada Szumowska. Niewidomi przewodnicy są specjalnie szkoleni, aby pomagać osobom, które sobie nie radzą. – To niezwykłe doświadczenie. W realnym życiu to my, ludzie zdrowi, pomagamy osobom niewidomym i słabo widzącym. Jak się okazuje, sami nie jesteśmy w stanie obejście bez ich pomocy w świecie ciemności – zauważa Małgorzata Szumowska.
Ciemność otwiera zdrowym oczy – Pomieszczenia, które odwiedzają nasi goście są odwzorowaniem scen z realnego życia. Nie będę zdradzała co w nich znajdziemy, bo zepsułabym całą niespodziankę – mówi dyrektor projektu. "Niewidzialną wystawę" odwiedziło już 17 tysięcy osób, które przez godzinę swojego życia postrzegały świat tak, jak niewidomi. Wszyscy odwiedzający mają na początku trochę strachu. O dziwo, mniej od dorosłych boją się dzieci. Zdecydowanie bardziej entuzjastycznie przyjmują ciemne środowisko. Dla dzieci to wielka przygoda, choć często początkowo niezrozumiała. Wystawa przyciąga wielu niewidomych i słabowidzących, którzy przyprowadzają swoich znajomych oraz rodziny. – Dla niewidomych jest to bardzo ważne. Rodziny dopiero po wizycie u nas są w stanie zrozumieć, co tak naprawdę czują ich bliscy i to każdego dnia. Nie chcemy aby ktokolwiek wychodził z naszego muzeum zdołowany. Celem wystawy jest to, aby każdy zrozumiał, że osoba niewidoma jest taka sama jak my. Jedyne czym się różni, to sposób odkrywania świata – podsumowuje Małgorzata Szumowska.
Adres wystawy: Al. Jerozolimskie 123 a, 02-017 Warszawa Źródło: http://natemat.pl/34227,niewidzialna-wystawa-ktora-otwiera-oczy-doswiadcz-swiata-w-jakim-zyja-niewidomi
O podskórnie odczuwanej potrzebie kontaktu z osobami z niepełnosprawnością, spotykania „inności” i oswajania się z nią, ale też o zwykłej pomocy, której można i należy udzielić drugiemu człowiekowi, mówi portalowi Niepelnosprawni.pl Zbigniew Zamachowski. Beata Rędziak: Już kolejny raz angażuje się Pan w takie przedsięwzięcia jak integracyjny Yes’t Festival, w którym biorą udział muzycy amatorzy, również ci z niepełnosprawnością. Dlaczego to jest dla Pana istotne? Zbigniew Zamachowski: Wciąż nie umiem na to pytanie udzielić rzeczowej odpowiedzi; po prostu wiem, czuję, że takie rzeczy powinno się robić. Uczestniczę w nich odkąd pamiętam, np. w Festiwalu Zaczarowanej Piosenki, któremu patronuje Ania Dymna, ponieważ uważam, że należy sobie pomagać. Należy się też oswajać z pewną „innością”. Czuję, że jestem to winien.
Ale skąd właśnie ta powinność, skąd u Pana przekonanie, że powinniśmy oswajać się z „innością”? Przecież wielu ludzi nie widzi jej wokół siebie. - No może właśnie dlatego, że wielu ludzi nie widzi. Może im właśnie trzeba zwracać uwagę, że jednak są ludzie, którzy mają kłopot taki czy inny i trzeba im w tym kłopocie jakoś pomóc. Myślę, że też nie tylko dlatego, że jest cały szereg rzeczy, które to powodują. Zawsze byłem otwarty na tego typu działania, jeśli tylko mogłem, zawsze się w nie angażowałem i było to dla mnie oczywiste. Nie potrafię na to pytanie udzielić żadnej innej odpowiedzi. Wiem, że tak trzeba, tak mnie wychowano.
Czy miał Pan doświadczenie spotkania osób z niepełnosprawnością w swoim bliskim otoczeniu, w rodzinie, wśród przyjaciół? - Nie, właśnie nie. Dla mnie ta przygoda, jeśli możemy tak to określić, zaczęła się, kiedy dostałem zaproszenie do nagrania teledysku od Wojtka Retza – to jest fantastyczny terapeuta, który prowadzi terapię także muzyką. Po raz pierwszy nagraliśmy piosenkę i teledysk z Edytą Jungowską i to było dla mnie niezwykłe doświadczenie. To był pierwszy raz, kiedy spotkałem się tak blisko z ludźmi z niepełnosprawnością. Otworzyło mi to oczy na zupełnie inny rodzaj kontaktu z drugim człowiekiem. Z jednej strony to było trudne, a jednocześnie dojmujące doświadczenie, bo oni w sposób naturalny szukali kontaktu dotykowego, namacalnego. Pewnie zazwyczaj mamy taką granicę, za którą nie dopuszczamy innych, a tam ta granica nie istniała. To było dla mnie bardzo mocne, ciekawe przeżycie – właśnie to przełamywanie psychicznej bariery przed takim rodzajem kontaktu.
W filmie „Cześć, Tereska” zagrał Pan dozorcę Edzia poruszającego się na wózku. Jakie to doświadczenie wcielić się w taką rolę? Jakie towarzyszyły temu emocje? - Wydawałoby się, że to nic prostszego: usiąść na wózku i operować prawym i lewym kołem, ale okazało się, że to nie jest takie proste, jeśli ma wyjść wiarygodnie; połowa ciała od pasa w dół miała być bezwładna. Miałem fantastycznego trenera, który trenował tenisa z osobami z niepełnosprawnością. Dostałem wózek, który zabrałem do domu i tam ćwiczyłem. W filmie była scena, podczas której jadę na jednym kółku - to nie było proste do wykonania. W dodatku musiałem jechać, wioząc małą Tereskę. W związku z tym w domu trenowałem to i sam, i ze swoimi dziećmi - i parę razy udało nam się przewrócić podczas tej ekwilibrystyki. Przyznaję, że ta rola – jedyna do tej pory, w której cały czas grałem na wózku – była bardzo ciekawym przeżyciem dla mnie. Trzeba gdzieś w głowie wyłączyć tę dolną część ciała i to daje się zrobić. Trenowałem akrobatykę, świadomość ciała mam w związku z tym dość dobrze opanowaną i myślę, że to też mi pomagało w zagraniu tej roli.
Czy spotyka Pan w teatrze, kinie lub filmie ludzi z niepełnosprawnością? - Oczywiście, że tak. Z wieloma znam się od lat, głównie ze względu na udział w Festiwalu Zaczarowanej Piosenki, bo oni tam rokrocznie przyjeżdżają. Dzięki temu znam wiele osób z niepełnosprawnością. Zabieram też swoje dzieciaki i też nie umiem odpowiedzieć dlaczego, ale chcę, żeby one miały kontakt z osobami niepełnosprawnymi. Moja najmłodsza córka, 12-letnia Bronka, która od wielu lat aktywnie uczestniczy w Festiwalu, nie ma z tym najmniejszego kłopotu.
A czy widzi Pan osoby z niepełnosprawnością na deskach teatru, w kinie, filmie. Czy jest tam dla nich miejsce? - To faktycznie jest problem; pamiętam młodego człowieka na wózku, który próbował zdawać do szkoły aktorskiej w Łodzi i z tego, co wiem, nie dostał się tam. I jakkolwiek to brzmi, chyba tak powinno być, dlatego że zakres ewentualnych ról, które mógłby otrzymywać, byłby mocno ograniczony.
Ale być może w tym też jest jakaś wartość? - Być może. Za to bardzo wielu ludzi z niepełnosprawnością, i starszych, i młodszych, występuje na estradzie. Właśnie na Yes’t Festivalu był młody mężczyzna, który wcześniej występował na Festiwalu Zaczarowanej Piosenki. Spotkaliśmy się więc po raz kolejny, zresztą znamy się już od wielu lat.
Data opublikowania dokumentu: 2013-09-26, 12.15 Źródło: http://www.niepelnosprawni.pl/ledge/x/172380?utm_source=biuletyn&utm_medium=email&utm_campaign=26.09.2013
Co kilka miesięcy słyszymy w mediach, że Polacy nie czytają. Właściwie niczego, a książek w szczególności. Internet zdaje się jednak temu przeczyć – książka, a właściwie jej nowe wcielenie, przeżywa tam swoją drugą młodość. W sieci ludzie o książkach piszą, dyskutują na ich temat i rozmawiają z autorami. Z badań nad czytelnictwem w Polsce wyłania się ponury obraz statystycznego Kowalskiego, który właściwie nie czyta. Jakby tego było mało, okazało się, że młodzi ludzie, którzy choćby z racji tego, że uczęszczają jeszcze do szkoły i powinni pochłaniać powieści, podręczniki i dodatkowe opracowania, także czytają niewiele, a zdarzają się przypadki zdania matury bez przeczytania nawet połowy lektur obowiązujących podczas nauki w szkole średniej. Ciekawostką – trochę szokującą – jest badanie, z którego wynika, że jeśli młodzież już coś czyta, to nie jest w stanie skupić się i zrozumieć treści dłuższej niż trzystronicowa (pokolenie SMS?). Przy wtórnym analfabetyzmie trudno więc mówić o doznaniach estetycznych czy emocjonalnych pochodzących z lektury powieści – chociaż, kto wie, może to wielka szansa dla poezji? Na szczęście nie wszystko stracone. Portal prawdę ci powie Kto jest zatwardziałym przeciwnikiem czytania i nie rozbudził w sobie w odpowiednim wieku tej potrzeby szczególnych doznań, jaką jest zanurzanie się w innych światach, ten będzie pewnie omijać strony poświęcone lekturze i książkom. Miłośnicy „odlotu” w rzeczywistość zmyśloną lub bazującą na prawdziwej historii dzięki internetowi znajdą się w bibliotece, o jakiej pewnie myśleli twórcy serialu „Star Trek”. Zanim wybierzemy się do istniejącej w świecie realnym biblioteki lub księgarni (choć to ostatnie jest już tylko dodatkową przyjemnością, a nie koniecznością), naprawdę warto zajrzeć do sieci. Po pierwsze, po to by z dziesiątków tysięcy tytułów wchodzących na rynek każdego roku wybrać świadomie i ze spokojem te, które naprawdę mogą zaciekawić. Po drugie, by jednak rzucić okiem na to, co mają na ich temat do powiedzenia inni. Nierzadko okaże się, że intrygująca nota wydawcy na okładce (i w internecie) skrywa taką sobie książeczkę, która w rzeczywistości może bardziej rozczarować, niż zaskoczyć wspaniałym językiem, na którym akurat nam zależy, albo treścią, której... nie będzie i po trzech stronach rzucimy książkę w kąt, żałując pieniędzy, które wydaliśmy. Jest jeszcze jeden powód, być może najważniejszy. Dzięki portalom i blogom literackim dowiemy się o istnieniu niezwykłych książek, które bez reklamy dosłownie podbijają czytelniczy rynek, a w świecie realnym o nich cicho! Zapoznawanie się z księgarską ofertą najlepiej zacząć od jednego z dużych portali. Niezwykle popularnym i – trzeba to powiedzieć – bardzo dobrze zorganizowanym jest lubimyczytac.pl. To ogromny portal o książkach: z recenzjami, konkursami i - przede wszystkim - komentarzami internautów. Każdy, kto się zarejestruje, może wypowiadać się na temat dowolnej książki i odpowiadać na komentarze innych czytelników. Polemiki, dyskusje, narzekania i zachwyty to „chleb powszedni” na tego typu portalach. Lubimyczytac.pl żyje własnym życiem, a właściwie życiem czytelników, i oferuje m.in. wywiady z autorami, do których pytania ułożyli internauci, konkursy, wiadomości z rynku czytelniczego i - oczywiście - rankingi. Bardzo ciekawym pomysłem są biblioteczki użytkowników. Wpisujemy w nie tytuły książek, które przeczytaliśmy, na które czekamy i które rekomendujemy innym. Najciekawsze jest jednak przeszukiwanie „półek” z książkami. Mamy szansę na odszukanie zapomnianych już tytułów albo na przypomnienie sobie tych powieści, które kiedyś obiecaliśmy sobie przeczytać. Portal ma także aplikację na smartfony – zatem czekając na pociąg czy autobus można kontynuować swoje wypady do świata książek. Oczywiście wymianę informacji i szybki rzut oka na nowości ułatwia także fanpage na Facebooku.
Mniej znaczy więcej Innym sposobem na dotarcie do interesujących książek jest przeglądanie wortali tematycznych. Przykładem niech będzie Portalkryminalny.pl. Jest on naprawdę nieocenionym źródłem informacji o thrillerach i powieściach z dreszczykiem. Nie jest tak rozbudowany jak portale o książkach, ale dzięki temu szybko możemy zorientować się, co nowego dzieje się w interesującym nas gatunku, a niemal wszędzie dzieje dużo i szybko! Nowości i zapowiedzi pomogą błyskawicznie sprawdzić, czy nie przeoczyliśmy czegoś niezwykłego albo czym właśnie zachwycił się świat. Ciekawym działem są „patronaty”. To książki, które z jakichś powodów portal nam szczególnie poleca. Podobny dział ma zresztą wspomniany wcześniej serwis lubimyczytac.pl – jeśli dana strona lub portal są godne zaufania, to zazwyczaj za swoje rekomendacje ręczą. A to już coś, jeśli weźmiemy pod uwagę gigantyczną liczbę tytułów wprowadzanych każdego miesiąca na rynek. Jeśli szukamy pozycji naprawdę niszowych, to najwygodniej będzie zajrzeć na strony poświęcone nie tyle samym książkom, co konkretnemu tematowi. Ciekawym przypadkiem są strony z informacjami dotyczącymi Japonii, np. Japonia-online.pl. Wśród mnóstwa działów, dotyczących m.in. kultury, edukacji, życia codziennego w Japonii, są także wiadomości z rynku księgarskiego. Wydawcy bardzo dbają, by w takich tematycznych czy nawet niszowych wortalach się znaleźć. W końcu trafiają do ludzi, którzy są bardzo zainteresowani danym tematem i jeśli nawet nie kupią książki, to z pewnością powiedzą o niej znajomym. Na stronach tematycznych wypowiadają się ludzie, którzy w danej kwestii zazwyczaj wiedzą dużo więcej niż przeciętny Kowalski. Ich recenzja może być więc o wiele cenniejsza, przede wszystkim merytorycznie. Są jednak książki, które specjaliście czy fanowi o dużej wiedzy mogą się wydać bardzo powierzchowne, ale laikowi w zupełności wystarczą. Jak zwykle więc przy czytaniu opinii innych osób potrzebne są rozsądek i zasada złotego środka.
Blogosfera To już prawdziwa siła napędowa nowoczesnego rynku książki. Co prawda nikt nie zmierzył, ile dodatkowo zarobił lub stracił ze względu na opinie zamieszczane na blogach, ale znane są przypadki całkowicie nowych zjawisk wykreowanych przez blogosferę. Przykładem niech będzie legendarny "Cień wiatru" Zafona, na który jako pierwsi uwagę zwrócili właśnie blogerzy. Z blogerami jest jednak nieco trudniej niż z prowadzącymi portale o książkach. Po pierwsze, każdy bloger kieruje się swoim gustem, po drugie, zbudowanie sobie listy wiarygodnych i sensownie piszących blogerów jest bardzo czasochłonne i wymaga sporej pracy. Nie ma się też co oszukiwać – duża liczba blogów właściwie nie nadaje się do czytania: a to ze względu na grafomaństwo autora, a to na błędy, które potrafią uniemożliwić lekturę tekstu. Sporo blogerów myli też recenzję ze streszczeniem. Niemniej blogi są bardzo ważnym i ciekawym miejscem dyskusji o książkach. Podobnie wortale, blogi można z grubsza podzielić na gatunki, choć nigdy nie będzie to podział klarowny, ponieważ autorzy, co zrozumiałe, zainteresowani są zazwyczaj różną tematyką. Przykład dobrze prowadzonego bloga to krytycznymokiem.blogspot.com, którego autor - po przeczytaniu danej książki - przedstawia ciekawe wnioski z lektury. Oczywiście świadomie dobiera takie książki, w których chodzi o coś większego. Mniej ascetyczną formę ma blog www.kreatywa.net, na którym autorka opisuje swoje przeżycia z różnymi książkami i formami literackimi (są nawet książki kulinarne). Lektura bloga jest równie przyjemna jak lektura książki.
Co jest reklamą? Przeglądając wszelkie strony dotyczące książek, trudno nie zadać sobie pytania, na ile to wszystko jest sterowane przez wydawców. W końcu czasami widać jak na dłoni, że rzecz, akcja jest jakoś koordynowana. Teorie spiskowe możemy śmiało odłożyć na bok. Konkurencja wśród wydawców, portali, miejsc w sieci zajmujących się książkami jest tak ogromna, że tzw. wciskanie czytelnikom kitu nie przejdzie niezauważone. Wydawcy wykupują reklamy na portalach i stronach, tak samo jak to się dzieje w „zwyczajnych” mediach. Przesyłają także egzemplarze do recenzji. Ale także ta forma jest „bezpieczna”; redakcje portali mają dostęp do tak dużej liczby nowych tytułów, że naciski wydawców - jeśli się zdarzają – zupełnie nie działają. Podobnie rzecz ma się z blogerami. Oczywiście po otrzymaniu książki bloger może poczuć coś w rodzaju zobowiązania, ale dobrym blogerom to się właściwie nie zdarza – autor bloga musi dbać o swoją markę. Poza tym działa tu mechanizm doboru książek. Jeśli blogera nie interesuje historia, to przesłanie mu książki historycznej po prostu nie ma sensu, bo albo jej w ogóle nie przeczyta, albo go ona nie zaciekawi.
"Skacze ze spadochronem, lata na paralotni i nie przejmuje się tym, że nie widzi". Roman Roczeń przełamuje stereotypy
Roman Roczeń ma niesamowity talent. Należy niewątpliwie do czołówki polskich muzyków szantowych. Jednak robi coś więcej, nie tylko śpiewa i wydaje płyty. Organizuje rejsy "Zobaczyć morze", w których biorą udział ludzie ludzie niewidomi. Ludzie, tacy jak on. Roman Roczeń od lat jest znany w środowisku żeglarskim. Jego mocny głos i charakterystyczna gra na gitarze pozwala odkryć wiele szant na nowo. Poznawanie jego twórczości zaczyna się z reguły od kilku piosenek na YouTube. Później przychodzi czas na płytę. Przedtem jednak obowiązkowa Wikipedia, która mówi: "Roman Roczeń (właściwe imię Romuald) ur. 13 lipca 1963 roku w Szczytnie – niewidomy pieśniarz i gitarzysta".
"Śpiewał o morzu, ale chciał też to morze zobaczyć" "Niewidomy? Nie wiedziałem" – to częsta reakcja. Bo i ta informacja byłaby zupełnie nieistotna, gdyby nie druga ważna, jeśli nie ważniejsza, sfera działalności Roczenia. To rejsy "Zobaczyć morze", podczas których obok pełnosprawnych członków załogi, na jachcie służą niewidomi. Pierwszy taki rejs muzyk zorganizował już w 2006 roku.
– Roman śpiewał o morzu, ale chciał też to morze zobaczyć, poczuć. No i tak przy różnych okazjach przymilał się do żeglarzy – relacjonuje kapitan Janusz Zbierajewski, który dowodził "Zawiszą Czarnym" podczas kolejnych edycji "Zobaczyć Morze". – Znajomi mówili, że go zabiorą, ale nigdy nie dzwonili. W końcu Romek spotkał Marka Szurawskiego, który po kilku miesiącach rzeczywiście oddzwonił i zaproponował mu udział w rejsie. To tam się poznaliśmy. Ja musiałem nauczyć Roczenia morza, on mnie obchodzenia się z niewidomymi. Później płynęliśmy razem jeszcze kilka razy – mówi żeglarz.
Żyje tak, jakby nie był niewidomy Dodaje, że Roczeń stara się żyć tak, jakby nie był niewidomy. – Skacze ze spadochronem, lata na paralotni i nie przejmuje się takimi rzeczami jak to, że nie widzi – mówi kpt. Zbierajewski. Opisuje też wyprawę, na którą Roczeń zabrał żonę i 2-letniego syna. Dziecko było "prowadzane na smyczy", by nie wypadło z pokładu. Pewnego razu, prowadząc syna, niewidomy Roczeń powiedział "Uważaj Marcinku, masz przed sobą wysoki próg". Z uwagi na to, że musiał się nauczyć wszystkiego na pamięć znał "Zawiszę Czarnego" lepiej niż większość załogi. – Po tym rejsie przyszedł do mnie i powiedział, że chciałby zaciągnąć na pokład więcej - jak to mówił - "ślepaków" – opisuje rozmówca naTemat. Z góry odrzucono pomysł, by na początek zabrać tylko kilka osób niewidomych. – Zaczęłoby się litowanie i nic by nie wyszło z tego rejsu. Dlatego stwierdziliśmy z Romkiem, że niewidomych musi być tylu, by widzący nie mogli się nad nimi litować, musieli wziąć do normalnej pracy – tłumaczy kpt. Zbierajewski. – Koledzy gratulowali mi odwagi, a to żadna odwaga. Człowiek boi się po prostu tego, czego nie zna. Ja poznałem i wiem, że niewidomi sobie świetnie radzą – zapewnia.
Pierwszy taki rejs na świecie Jednak początki były ciężkie - to był pierwszy taki rejs w Polsce. Dlatego Roczeń ze Zbierajewskim postanowili poszukać pomocy za granicą. Zajrzeli w internet z nadzieją, że będą mogli się na kimś wzorować. Jednak okazało się, że "Zobaczyć morze" jest przełomem na skalę światową. Wszystko musieli więc wymyślić sami. Najpierw przygotowali dla nowych załogantów swoistą instrukcję obsługi. Zaprzyjaźnieni elektronicy wyposażyli GPS w system odczytujący pozycję jachtu. Udało się. Podczas siedmiu lat rejsów przez pokład "Zawiszy Czarnego" przewinęło się około 200 niewidomych i ociemniałych. Już podczas drugiej edycji po trzech dniach zapisów na liście było dwukrotnie więcej chętnych niż wolnych miejsc. O jednej z niewidomych uczestniczek rejsu opowiada film dokumentalny "Morze twoimi oczami" w reżyserii Lecha Mikulskiego. Jednak pierwszy rejs zakończył się tragicznym akcentem. Roman Roczeń miał wypadek. – To był najgłupszy wypadek na świecie. Już po rejsie załoga czekała w na samolot. Grupka siedziała na rufie i Roman postanowił coś zagrać. Poszedł po gitarę i idąc potknął się po prostu. To mogło się zdarzyć w domu i skończyć zbiciem nosa. Ale Roman potknął się metr od schodów w dół – relacjonuje kpt. Zbierajewski. Przez nieszczęśliwy zbieg okoliczności pieśniarz złamał kręgosłup. Ponad dwa lata trwała walka o powrót do aktywności. Przyjaciele ze środowiska szantowego wydali trzy płytową składankę "Zobaczyć morze". Zorganizowali też w warszawskiej Stodole koncerty, podczas których zbierano pieniądze na rehabilitację Romana Roczenia i leczenie Ireneusza Wójcickiego z EKT Gdynia. Wspomagany przez rodzinę i znajomych, walczył o doszedł do zdrowia. Wydał płytę "W przerwie" i dowiódł, że znowu jest doskonałej formie. Jego silny, charakterystyczny głos wyśpiewał słowa szant i utworów poezji śpiewanej.
"Pokazaliście mi jak żyć. Dziękuję" Roczeń postanowił pomóc innym niewidomym nie tylko przez rejsy "Zobaczyć morze", ale także przez aktywność społeczną, a nawet polityczną. W 2010 roku wystartował do Rady Warszawy. – Romana miałem okazję obserwować podczas kilku akcji, które organizowaliśmy podczas kampanii wyborczej. Dał się poznać jako niezwykle pracowity, inteligentny człowiek, który wkłada serce we wszystko co robi – mówi naTemat Waldemar "Major" Frydrych, szef komitetu "Gamonie i Krasnoludki". – Stara się działać tak, żeby nie zwracać uwagi na swoją niepełnosprawność. To naprawdę wspaniały człowiek – kończy Frydrych. Co prawda Roman Roczeń nie dostał się do Rady Warszawy, ale nie zniechęciło go to do dalszej działalności. W 2011 roku wypuścił swoją trzecią płytę - "Krainę Mayo". Właśnie powinien trwać drugi etap tegorocznego "Zobaczyć morze". Jednak po awarii "Zawiszy" rejs został przerwany. Mimo tego ponad tydzień, jaki kolejna załoga spędziła na morzu, jest dla nich wielkim przeżyciem. – W jednym z rejsów brała udział kobieta, która po stracie wzroku przez 6 lat nie wychodziła z mieszkania. Pierwszego dnia siedziała na pokładzie przerażona, drugiego zaczęła chodzić i poznawać jacht, trzeciego stanęła za sterem "Zawiszy". Gdy wróciła do domu przysłała nam SMS: "Pokazaliście mi jak żyć. Dziękuję". I to chyba najlepiej pokazuje, ile dla ludzi znaczy to, co robi Romek – mówi kapitan Zbierajewski.
Niepunktualność rozpoczynania wyznaczonych na wokandzie rozpraw oraz bariery architektoniczne dla osób starszych i niepełnosprawnych to problemy, z jakimi często muszą zmagać się obywatele w polskich sądach - wynika z przedstawionego w środę 4 października raportu. Wyniki monitoringu Court Watch Polska zaprezentowano w środę w siedzibie Fundacji Batorego w Warszawie. W ramach trwającego rok - od lipca 2012 do lipca 2013 r. - projektu 450 wolontariuszy (głównie studentów) odwiedziło 131 sądów w Polsce, w których obserwowali blisko siedem tysięcy rozpraw i posiedzeń sądowych. Największą grupą odwiedzonych sądów - ponad 90 - stanowiły sądy rejonowe. Jest to już trzeci tego typu raport. Monitoring wykazał, że spośród obserwowanych posiedzeń 55 proc. rozpoczęło się punktualnie, zaś 45 proc. z opóźnieniem. Tylko w 22 proc. opóźnień sędzia wyjaśnił jego powody i przeprosił. Część opóźnień była spowodowana przedłużeniem się poprzedniej sprawy na wokandzie, ale - jak zaznaczono w raporcie - "z tegorocznych danych wynika, że posiedzenia otwierające wokandę bywają opóźnione nawet częściej niż te, które odbywają się w ciągu dnia". "Spóźnienia nie dotykają wszystkich sądów w sposób jednakowy. Różnice mogą być naprawdę duże i to nawet w obrębie jednego miasta lub w obrębie grupy sądów tego samego typu (...). Ogólnie potwierdza się wzorzec, że spóźnienia są większą bolączką w dużych miastach: Warszawie, Krakowie, Gdańsku" - zaznaczono w raporcie. Autorzy raportu odnotowali jednak, że sytuacja nieco się poprawiła - w zeszłorocznym raporcie odnotowano, że tylko 46 proc. obserwowanych wówczas rozpraw rozpoczęło się punktualnie. "W przypadku sądów monitorowanych od dłuższego czasu w 13 odnotowaliśmy spadek odsetka rozpraw opóźnionych, a jedynie w czterech nastąpił wzrost opóźnień" - wskazano.
Temida niedostępna "Osobna kwestia to bariery architektoniczne występujące po wejściu do budynku: schody w połączeniu z brakiem windy, wąskie korytarze, masywne i trudne do otworzenia drzwi. Problemy te występują najczęściej w sądach w mniejszych miejscowościach" - zaznaczyli autorzy raportu. Obserwatorzy odnotowali takie bariery w 55 proc. budynków sądów w miastach do 100 tys. mieszkańców, 39 proc. - w miastach w przedziale 100-400 tys. mieszkańców i 20 proc. – w miastach powyżej 400 tys. mieszkańców. Pierwsza Rzecznik Praw Obywatelskich i była sędzia Trybunału Konstytucyjnego prof. Ewa Łętowska podkreśliła, że osoba idąca do sądu jest obywatelem i ma prawo do obywatelskiego traktowania. - Sprowadza się to do tego, że - o tyle, o ile można - powinno być przyjaźnie, asertywnie, niezłośliwie i przede wszystkim komunikatywnie - powiedziała. Sędzia Sądu Najwyższego Katarzyna Gonera z Krajowej Rady Sądownictwa oceniła, że w wielu krajach Europy - w tym w Polsce - występuje problem zaufania do sądów. - Nasze procedury są trudne i skomplikowane, a co gorsze - zawierające pułapki. Jeżeli ze strony sędziego nie padnie światło, to można się pogubić - zaznaczyła. - Poprawa sytuacji wcale nie musi wymagać rewolucji. (...) Perspektywa obywatelska w sądach powinna wyrażać się w trzech cechach, które musi reprezentować wymiar sprawiedliwości. Chodzi o: przyjazność, otwartość i ukierunkowanie na rozwiązywanie problemów - mówił z kolei wiceminister sprawiedliwości Jerzy Kozdroń. Poinformował także, że do dialogu między środowiskiem sędziów, obywatelami a ministerstwem może przyczynić się powołanie przy resorcie opiniodawczej Rady do spraw Strategii i Modernizacji Wymiaru Sprawiedliwości. W jej skład mają wejść przedstawiciele: KRS, sądów, organizacji sędziowskich i obywatelskich. W zeszłym roku do polskich sądów wpłynęło ponad 14 mln spraw - cywilnych było 8 mln 277 tys., karnych i wykroczeniowych 2 mln 650 tys., gospodarczych 1 mln 445 tys., rodzinnych 1 mln 347 tys., z zakresu ubezpieczeń społecznych 201 tys. oraz pracy 120 tys. W porównaniu z rokiem 2011 do sądów wpłynęło łącznie o 456 tys. spraw więcej. Tendencja wzrostowa utrzymuje się od kilku lat.
Data opublikowania dokumentu: 2013-10-04, 11.56 Źródło: http://www.niepelnosprawni.pl/ledge/x/172839
Pies przewodnik i jego niesamowite umiejętności. "Nie może bać się policjanta, ani zakonnicy"
Potrafi odnaleźć wolne miejsce w autobusie, wskazać ławkę i pomóc ominąć przeszkodę. Nie goni też za ptakami i nie szczeka na inne psy. Jego codzienna, ciężka praca bardzo pomaga niewidomemu opiekunowi. O tym, jak wygląda życie psa przewodnika opowiada nam Irena Semmler z Fundacji na rzecz Osób Niewidomych Labrador - Pies Przewodnik. Jak wygląda los psa przewodnika, który pomaga niewidomym w ich codziennym życiu? Pies przewodnik to dla osób niewidomych ogromna pomoc. Umieją prowadzić swojego pana, pomagać mu ominąć przeszkodę, odnajdywać przejścia dla pieszych lub ławki. Miałem ostatnio okazję zobaczyć jego "pracę" na ulicach Warszawy i byłem pod niesamowitym wrażeniem. Jak to możliwe, że zwierzę potrafi tak wiele? To wszystko kwestia ciężkiego treningu, który trwa około dwóch lat. Psa uczy się po prostu w tym czasie wszystkich przydatnych później umiejętności. W naszej fundacji stosujemy oczywiście tylko pozytywne metody treningowe, oparte na nagrodach. Nie ma mowy o przemocy wobec zwierzęcia.
Jak wygląda taki dwuletni proces szkolenia? Najpierw szczenięta, potencjalni kandydaci na psa przewodnika, oddawane są zaraz po narodzinach do rodzin zastępczych, gdzie uczą się życia w mieście. Przyszły przewodnik nie może bać się tramwajów, samochodów, odgłosu karetki czy tłumu ludzi dookoła. Po pół roku poddawany jest wstępnemu testowi pod kątem przydatności do roli przewodnika, a po roku przechodzi decydujący test i zostaje skierowany na właściwe szkolenie. Trwa ono przez 8 miesięcy.
Na czym polegają testy, o których pani wspomniała? Czym musi się wyróżniać pies, aby mógł zostać przewodnikiem?
Te wstępne testy opierają się na ocenie tego, jak pies zachowuje się w nieznanym miejscu. Instruktor zawozi go np. na dworzec kolejowy i ocenia, czy szczeniak jest pewny siebie, czy nie ogląda się za innymi psami, nie goni ptaków. Absolutnie dyskwalifikują również wszelkie objawy agresji. Zwraca się też uwagę na to, czy pies nie boi się nietypowo ubranych ludzi, np. policjanta lub zakonnicy.
Co potrafi zrobić pies, który przejdzie szkolenie w państwa Fundacji?
Ponieważ jesteśmy członkiem europejskich i światowych federacji skupiających instytucje tresujące psy-przewodników, trzymamy się międzynarodowych standardów. Wyszkolony u nas pies potrafi prowadzić niewidomego środkiem chodnika i skręcać w odpowiednim momencie. Zawsze zatrzymuje się też przy krawężniku lub schodach, dzięki czemu jego pan dowiaduje się z wyprzedzeniem, że przed nim znajduje się przeszkoda, którą trzeba pokonać. To są podstawowe umiejętności – w dalszej części szkolenia psa uczy się odnajdywania drzwi, wejść, ławek i przejść dla pieszych. Ale nieprawdziwą jest opinia, że psy potrafią rozróżniać kolory sygnalizacji świetlnej (śmiech).
Czy są jakieś rasy psów, które szczególnie dobrze sprawdzają się w roli przewodników?
80% przewodników w Polsce to labradory. Jest też trochę golden retrieverów i owczarków niemieckich. Słyszałam też o dwóch chesapeake retrieverach, ale to chyba dopiero pierwsze próby tresowania ich do roli przewodników. Ale w innych krajach szkoli się także mniej popularne w Polsce rasy. We Francji są to np. border collie, a w Szwajcarii pudle królewskie.
Dlaczego jedne rasy nadają się do tej roli bardziej, a inne mniej?
Popularne w Polsce labradory to psy myśliwskie, o świetnej pamięci, które bardzo szybko się uczą. A np. dalmatyńczyka nie da się nauczyć prawie niczego. Z kolei owczarki niemieckie, które mają predyspozycje do bycia przewodnikami, nie nadają się, bo w naszym kraju ich pogłowie jest bardzo “zepsute”. Zaletą labradorów jest także to, że dobrze znoszą częste zmiany opiekunów, co jest regułą w polskim systemie szkolenia psów przewodników.
Dlaczego tak to wygląda?
W tej chwili nie ma w Polsce państwowej szkoły tresującej psy przewodników. Kiedyś funkcjonowała policyjna placówka w Mławie, gdzie szkolone owczarki niemieckie znajdowały się niemal od urodzenia. Teraz, o ile wiem, są w Polsce tylko trzy ośrodki szkolące psy-przewodników, jeden komercyjny i dwa (a w tym nasz) non-profit.
A skąd biorą państwo psy, które potem są szkolone w Fundacji?
Kupujemy je w hodowlach, mamy też własną sukę hodowlaną. Czasami hodowcy przekazują je też nam za darmo. Ale nie przyjmujemy zwierząt, które chcą nam oddać osoby prywatne, co zdarza się dość często. Pies przewodnik musi być dokładnie wyselekcjonowany, dlatego bazujemy na zaufanych hodowlach. Swoją drogą o to, że tak wiele osób chce się pozbyć swoich labradorów, mam trochę pretensji do mediów.
Dlaczego?
Media zrobiły dużo złego promując wizerunek labradora jako psa idealnego – łagodnego i mądrego. Za dużo pisało się o tej rasie, psy występowały w reklamach, itd. Dlatego teraz ludzie oczekują, że labrador właściwie zaraz po urodzeniu powinien umieć zapalać światło. Gdy ich pupil nie spełnia oczekiwań, porzucają go. Tymczasem musimy pamiętać, że labrador to pies jak każdy inny i ułożenie go wymaga lat ciężkiej pracy.
A czy po ciężkiej pracy, jaką jest służenie niewidomym, psy-przewodnicy mają szansę na odpoczynek?
Oczywiście, nasze labradory pracują maksymalnie 6 lat. Po dwóch latach szkolenia i okresie spędzonym z niewidomymi, czyli kiedy mają 8 lat, przechodzą na emeryturę, tak jak ludzie. Takie duże psy, jak labradory, szybko się starzeją. Dziesięcioletni psiak jest już staruszkiem, który zasługuje na odpoczynek, bo pomoc niewidomemu to dla psa naprawdę ciężka praca. Weźmy chociaż pod uwagę nienaturalny, jednostajny sposób, w jaki pies chodzi prowadząc swojego pana. To może odbić się na zdrowiu zwierzęcia. W wieku 8 lat naprawdę trzeba mu dać spokój – taki pies albo zostaje ze swoim panem, ale już nie pracuje, albo trafia do rodziny zastępczej, gdzie dożywa swoich dni.
Jak ocenia pani system szkolenia psów w Polsce? Jakie są problemy? Czy państwo wspiera takie organizacje, jak wasza?
Utrzymujemy się z 1%, jako organizacja pożytku publicznego, a także z darowizn. Nie korzystamy ze wsparcia państwowego. Jeśli zaś chodzi o globalną sytuację, to z pewnością szkół psów przewodników jest zbyt mało. Niestety problemem jest też nastawienie samych niewidomych, którzy często nie chcą skorzystać z pomocy psa przewodnika, lub nie mają świadomości, że w ogóle jest taka możliwość. W dużej mierze wciąż bazują przede wszystkim na pomocy innych osób, ale z drugiej strony młodsze osoby niewidome bardzo chcą się usamodzielniać i coraz liczniej zgłaszają się do nas.
Spacer po mieście z niewidomym Sebastianem Grzywaczem i jego psem. "Wyprosili nas tylko raz..."
Po tym, jak Sebastiana Grzywacza i jego partnerki Doroty nie wpuszczono do restauracji Blue Cactus z psami przewodnikami, w internecie rozpętała się burza. Ale okazuje się, że Polska do niewidomych jest całkiem nieźle przystosowana. A oni sami doskonale sobie radzą. Chodzą do kina, teatru, cieszą się życiem i sobą. - Nie jestem niepełnosprawny, mam tylko pewne ograniczenie. Pracuję, biegam, chodzę do kina, używam smartfonów i komputera – opowiada mi Grzywacz.
Sytuacja z Blue Cactusem wywołała dyskusję o sytuacji niepełnosprawnych, szczególnie niewidomych. Na restaurację posypały się gromy za to, że robiła problemy osobom z psami-przewodnikami. Sebastian Grzywacz na wspomnienie tej sytuacji jednak nie zgrzyta zębami, nie ma pretensji do całego świata. Nawet mówi o tym z uśmiechem. - Nie zranili mnie, nie skrzywdzili, nie oczekuję żadnych przeprosin. Chodzi tylko o to, żeby następnym razem byli świadomi jakie jest prawo, żeby wpuścili takich ludzi – mówi mi o sytuacji z Blue Cactusem. Prawo bowiem jest takie, że osoby z psami przewodnikami mogą wejść do każdego lokalu gastronomicznego – i knajpa ma obowiązek ich przyjąć. Zawsze. Sebastian i Dorota więcej do Blue Cactusa już nie pójdą, bo sytuacją byli zażenowani – tak samo jak jej nagłośnieniem. Jak podkreślają, w oświadczeniu wydanym przez restaurację opis sytuacji był nie do końca prawdziwy, ale nie mają zamiaru drzeć o to kotów – bo oni, jako tako, nie ucierpieli. Chcą pokazać, że pies przewodnik to nie jest wielka, groźna bestia.
Jak wszyscy inni ludzie Spotykamy się w lokalu Fundacji Inicjatyw Psycho-Edukacyjnych PO-MOCNI. Sebastian tam pracuje, Dorota – jego partnerka – udziela się jako wolontariusz. Ona na co dzień jest office managarem w biurze prawnym. Oboje zadbani, schludni, niesamowicie serdeczni i pogodni. W oczy rzucają się ich psy: czarny Pako i rudy Rol. Rolek. Oba bardzo duże – nawet dla mnie, a mierzę dwa metry wzrostu – i po prostu piękne. Lśniąca, krótka sierść, imponująca budowa i widoczna z kilometra absolutna wierność. Zarówno Pako jak i Rolek są bardzo przyjazne – nie łaszą się, ale nie są w ogóle agresywne. Jedziemy moim autem na zajęcia z dziećmi autystycznymi, którymi zajmuje się fundacja PO-MOCNI – a psy stanowią jeden z elementów ich edukacji. Oba psy, mimo mojej nieco rozpraszającej dla nich obecności, są niesamowicie posłuszne i doskonale wytresowane. - One nas prowadzą przez życie. Od nich zależy nasze życie i zdrowie. To jest symbioza, one są bardzo przywiązane emocjonalnie. Z człowiekiem komunikują się wzrokowo, widzą emocje na twarzy. W ten sposób odczytują, jaki mamy humor – wyjaśnia Sebastian. Wsiadamy do samochodu. Po drodze rozmawiamy o tym, jak to jest być niewidomym w Polsce.
"Chciałem umrzeć" Sebastian kiedyś widział. Wzrok stracił 6 lat temu, w 2007 roku. - To był wypadek motocyklowy. Miałem dobry kask, który cały popękał, wziął na siebie całe uderzenie. Odkleiła mi się rogówka, przestałem widzieć. Dzięki temu dzisiaj w ogóle żyję – wspomina. Gdyby nie kask, zamiast być niewidomym, prawdopobonie nie przeżyłby wypadku. Pierwsze cztery miesiące były dla niego kompletnym szokiem. - Chciałem umrzeć, dosłownie. Zastanawiałem się co zrobić, żeby popełnić samobójstwo. Po 4 miesiącach zacząłem się zbierać. Pomogli mi w tym przyjaciele. Jeden z nich, gdy kiedyś poprosiłem o kanapkę, odpowiedział mi: sam sobie zrób. Byłem wtedy oburzony, przecież jestem niewidomy. Było mi wstyd robić kanapki, tak niezdarnie posługiwać się nożem. Potem pomyślałem, że przecież faktycznie mogę to zrobić sam. I tak zacząłem coraz lepiej, normalnie funkcjonować – wspomina Sebastian Grzywacz.
Czerwony w głowie, pomarańczowy "naprawdę" Dojeżdżamy do przedszkola, w którym odbywają się zajęcia dla dzieci. Mała grupa kilku maluchów. Od razu są zafascynowane psami. Pako i Rolek zachowują się tak godnie, jak tylko można: cierpliwie znoszą głaskanie, przytulanie, miętoszenie i wszelkie inne czułości. Zabawa trwa kilkadziesiąt minut. Psy leżą, niemal niewzruszone. Sebastian i Dorota zachęcają dzieci do zabawy. Widać, że wszystkim sprawia to przyjemność. Gdy wychodzimy, dochodzi do zabawnej sytuacji: Sebastian prosi o podanie jego plecaka, pomarańczowego. Plecak jest czerwony – mówi mu znajomy z fundacji. - No widzisz, a powiedziano mi, że będzie pomarańczowy. Ale mi to bez różnicy, dla mnie już zostanie czerwony w głowie – śmieje się Sebastian. Do swojego "ograniczenia" podchodzi z dużym dystansem.
Wszyscy pomagają Wracamy do centrum, by sprawdzić czy w jakimś lokalu odmówią nam wejścia z psami i jak w ogóle porusza się człowiek z psem przewodnikiem po mieście. W końcu nie jest łatwo – samochody, setki ludzi, słupki, krawężniki, schody, progi, śmietniki, ławki. Wszystko to jest potencjalną przeszkodą, którą pies po prostu omija. Rolek jest doskonale wytresowany. Zatrzymuje się przed każdymi schodami, ulicami, bez problemu lawiruje między ludźmi. Jak wyjaśnia mi Sebastian, psów przewodników nie wolno zaczepiać. Dlatego, że to je rozprasza, a wbrew pozorom wcale nie jest tak, że pies raz wytresowany już zawsze będzie wszystko umiał. - Tresurę trzeba podtrzymywać – podkreśla Sebastian. Dorota za wiele dobrze wykonanych zadań i poleceń – na przykład zatrzymanie przed schodami - daje swojemu labradorowi psie przysmaki. Nagród nie można dawać za często, żeby nie spowszedniały. Dwa razy podczas przechadzki po centrum Dorota i Sebastian puszczają psy wolno, żeby pobiegały po trawie – gdy tylko pobiegną za daleko, Sebastian głośno je wzywa. - Trzeba używać tonu głosu, który nie zna sprzeciwu – zaznacza. I faktycznie, jeden-dwa okrzyki wystarczą, żeby psy błyskawicznie przybiegły. Docieramy do pierwszego miejsca – jedna z najmodniejszych restauracji w centrum. Zawsze pełno ludzi. Moi towarzysze wchodzą z psami do środka, ja zostaję na zewnątrz. Kelner, jak widzę przez szybę, przyjmuje ich z uśmiechem. Kilka minut rozmowy i para wychodzi zadowolona. - Nie było żadnego problemu. Można wchodzić z psami. Nigdy tu nie byliśmy, może powinniśmy tu przyjść? - zastanawia się Dorota. Idziemy dalej – z pasażu Wiecha, przez patelnię, do Złotych Tarasów. Podziemiami. Psy prowadzą doskonale – nie zdarza się wpadanie na ludzi czy potykanie. Sebastian do tego ma doskonały zmysł orientacji. Dla mnie to niesamowite patrzeć, jak doskonale Sebastian wie, dokąd iść i jakie polecenia wydawać psu. W lewo, w prawo, naprzód, równaj – Rolek wszystko rozumie. Równaj to znaczy: przybiegnij do mnie i stań u mojego boku. Wchodzimy do Złotych Tarasów. Nieco zdziwiony ochroniarz zbliża się do nas z niezbyt wyraźną miną. Ale szybko dostrzega, że to nie są po prostu ludzie, którzy przyszli paradować po centrum handlowym z psami. Pyta, czy w czymś pomóc. Na temat psów nie rzuca ani słowa.
Psy bardzo odpowiedzialne Ciekawe są reakcje spacerujących po galerii. Niektórzy się dziwią, inni nieco krzywią. Większość jednak patrzy z podziwem na sprawność, z jaką poruszają się zarówno psy, jak i ich właściciele. Bo Sebastian i Dorota idą przed siebie pewnym krokiem, całkiem szybko – nie ma mowy o jakimś przemykaniu bokiem, chyłkiem, skulonych postaciach. Udajemy się do Wedla na gorącą czekoladę. Pracownicy na widok dwóch wielkich psów nie mrugnęli nawet okiem. Pako i Rolek grzecznie się położyły. Potrzebują sporo odpoczywać, bo jak zaznacza Sebastian – ich zadanie jest bardzo męczące. - Te psy są cały czas skupione, a przecież mają mózg mniej rozwinięty, niż ludzie. Ich rola polega nie tylko na tym, by prowadzić, ale też wyczuwają zagrożenia, słuchają poleceń. To dla nich bardzo męczące psychicznie, więc dużo odpoczywają – opowiada Sebastian. Gdy kończymy gorącą czekoladę mówię, że mamy jeszcze iść do urzędu miasta na Nowogrodzkiej i Empiku. Sebastian od razu mówi: - Ja tam często bywam. Nigdy nie miałem problemu. Ani w urzędzie, ani w Empiku. Jak wyjaśnia, przypadek Blue Cactusa był jedynym, kiedy odmówiono im wejścia. - Czasem zdarza się, że np. ochroniarz podejdzie i zwróci uwagę. Ale wtedy wystarczy wyjaśnić, że jest się niewidomym i nikt nie robi problemu. Takie uwagi zazwyczaj wynikają z niewiedzy. Ludzie też wyobrażają sobie niewidomych jako takich niezadbanych, skulonych, z białą laską i w ciemnych okularach. Ja też kiedyś myślałem tak stereotypowo o niewidomych – przyznaje Sebastian.
Niewidomy nawet w kinie Dzisiaj już wie, że ten stereotyp bardzo odbiega od rzeczywistości – Sebastian i Dorota sami mu zaprzeczają. - Człowiek niewidomy może sobie bez problemu poradzić. Ja znalazłem pracę na wolnym rynku, nie pobieram renty. Pracuję, biegam, wychowuję dziecko, jeżdżę na wczasy. Używam smartfona i komputera – obsługuję go skrótami klawiszowymi. Wszystko robię jak normalny człowiek. Nie uważam się za niepełnosprawnego, mam jedynie pewne ograniczenie – opowiada Sebastian. Moi bohaterowie nie mają żadnych problemów z tym, żeby wchodzić gdziekolwiek. Nawet do kina. Brzmi nierealnie? A jednak – to też jest możliwe, tak samo jak spektakle w teatrze. - Wszystko dzięki audio-deskrypcji. Polega ona na tym, że opisy scenografii, bohaterów, ich ubrań, wszystko czego nie widzimy, jest opisane i wplecione między dialogi – wyjaśnia Dorota. Tak samo para chodzi do muzeów. Niedawno byli w Muzeum Narodowym. Tam przewodnicy po prostu opowiadają, co jest np. na obrazie. Sebastian mówi, że niektórym może się to wydawać bez sensu, ale porównuje to do czytania książek. - Kiedy wyobrażasz sobie coś z książki, to masz przed oczami tego obraz, a nie czarne literki na papierze. Tak samo ja po opisie widzę obraz – tłumaczy. Wielokrotnie Sebastian podkreśla, że problemów w Polsce z pomocą dla niewidomych nie ma. Wręcz przeciwnie – jego zdaniem, jest coraz lepiej, nawet coraz więcej stron internetowych fundacji, firm czy instytucji jest przystosowanych dla takich osób. Sebastian i Dorota nie boją się chodzić z psami po mieście, robią to pewnie i sprawnie. Gdy rozstajemy się, Sebastian mówi, że tak jak wszyscy inni, starają się żyć pełnią życia. Pewnie też dlatego, gdy pytam, czy gdzieś ich nie podwieźć, Sebastian mówi z uśmiechem: - Nie, dzięki, pójdziemy już dalej sami. Skoczymy sobie na piwo.
Spacer po mieście z niewidomym Sebastianem Grzywaczem i jego psem. "Wyprosili nas tylko raz..."
Po tym, jak Sebastiana Grzywacza i jego partnerki Doroty nie wpuszczono do restauracji Blue Cactus z psami przewodnikami, w internecie rozpętała się burza. Ale okazuje się, że Polska do niewidomych jest całkiem nieźle przystosowana. A oni sami doskonale sobie radzą. Chodzą do kina, teatru, cieszą się życiem i sobą. - Nie jestem niepełnosprawny, mam tylko pewne ograniczenie. Pracuję, biegam, chodzę do kina, używam smartfonów i komputera – opowiada mi Grzywacz.
Sytuacja z Blue Cactusem wywołała dyskusję o sytuacji niepełnosprawnych, szczególnie niewidomych. Na restaurację posypały się gromy za to, że robiła problemy osobom z psami-przewodnikami. Sebastian Grzywacz na wspomnienie tej sytuacji jednak nie zgrzyta zębami, nie ma pretensji do całego świata. Nawet mówi o tym z uśmiechem. - Nie zranili mnie, nie skrzywdzili, nie oczekuję żadnych przeprosin. Chodzi tylko o to, żeby następnym razem byli świadomi jakie jest prawo, żeby wpuścili takich ludzi – mówi mi o sytuacji z Blue Cactusem. Prawo bowiem jest takie, że osoby z psami przewodnikami mogą wejść do każdego lokalu gastronomicznego – i knajpa ma obowiązek ich przyjąć. Zawsze. Sebastian i Dorota więcej do Blue Cactusa już nie pójdą, bo sytuacją byli zażenowani – tak samo jak jej nagłośnieniem. Jak podkreślają, w oświadczeniu wydanym przez restaurację opis sytuacji był nie do końca prawdziwy, ale nie mają zamiaru drzeć o to kotów – bo oni, jako tako, nie ucierpieli. Chcą pokazać, że pies przewodnik to nie jest wielka, groźna bestia.
Jak wszyscy inni ludzie Spotykamy się w lokalu Fundacji Inicjatyw Psycho-Edukacyjnych PO-MOCNI. Sebastian tam pracuje, Dorota – jego partnerka – udziela się jako wolontariusz. Ona na co dzień jest office managarem w biurze prawnym. Oboje zadbani, schludni, niesamowicie serdeczni i pogodni. W oczy rzucają się ich psy: czarny Pako i rudy Rol. Rolek. Oba bardzo duże – nawet dla mnie, a mierzę dwa metry wzrostu – i po prostu piękne. Lśniąca, krótka sierść, imponująca budowa i widoczna z kilometra absolutna wierność. Zarówno Pako jak i Rolek są bardzo przyjazne – nie łaszą się, ale nie są w ogóle agresywne. Jedziemy moim autem na zajęcia z dziećmi autystycznymi, którymi zajmuje się fundacja PO-MOCNI – a psy stanowią jeden z elementów ich edukacji. Oba psy, mimo mojej nieco rozpraszającej dla nich obecności, są niesamowicie posłuszne i doskonale wytresowane. - One nas prowadzą przez życie. Od nich zależy nasze życie i zdrowie. To jest symbioza, one są bardzo przywiązane emocjonalnie. Z człowiekiem komunikują się wzrokowo, widzą emocje na twarzy. W ten sposób odczytują, jaki mamy humor – wyjaśnia Sebastian. Wsiadamy do samochodu. Po drodze rozmawiamy o tym, jak to jest być niewidomym w Polsce.
"Chciałem umrzeć" Sebastian kiedyś widział. Wzrok stracił 6 lat temu, w 2007 roku. - To był wypadek motocyklowy. Miałem dobry kask, który cały popękał, wziął na siebie całe uderzenie. Odkleiła mi się rogówka, przestałem widzieć. Dzięki temu dzisiaj w ogóle żyję – wspomina. Gdyby nie kask, zamiast być niewidomym, prawdopobonie nie przeżyłby wypadku. Pierwsze cztery miesiące były dla niego kompletnym szokiem. - Chciałem umrzeć, dosłownie. Zastanawiałem się co zrobić, żeby popełnić samobójstwo. Po 4 miesiącach zacząłem się zbierać. Pomogli mi w tym przyjaciele. Jeden z nich, gdy kiedyś poprosiłem o kanapkę, odpowiedział mi: sam sobie zrób. Byłem wtedy oburzony, przecież jestem niewidomy. Było mi wstyd robić kanapki, tak niezdarnie posługiwać się nożem. Potem pomyślałem, że przecież faktycznie mogę to zrobić sam. I tak zacząłem coraz lepiej, normalnie funkcjonować – wspomina Sebastian Grzywacz.
Czerwony w głowie, pomarańczowy "naprawdę" Dojeżdżamy do przedszkola, w którym odbywają się zajęcia dla dzieci. Mała grupa kilku maluchów. Od razu są zafascynowane psami. Pako i Rolek zachowują się tak godnie, jak tylko można: cierpliwie znoszą głaskanie, przytulanie, miętoszenie i wszelkie inne czułości. Zabawa trwa kilkadziesiąt minut. Psy leżą, niemal niewzruszone. Sebastian i Dorota zachęcają dzieci do zabawy. Widać, że wszystkim sprawia to przyjemność. Gdy wychodzimy, dochodzi do zabawnej sytuacji: Sebastian prosi o podanie jego plecaka, pomarańczowego. Plecak jest czerwony – mówi mu znajomy z fundacji. - No widzisz, a powiedziano mi, że będzie pomarańczowy. Ale mi to bez różnicy, dla mnie już zostanie czerwony w głowie – śmieje się Sebastian. Do swojego "ograniczenia" podchodzi z dużym dystansem.
Wszyscy pomagają Wracamy do centrum, by sprawdzić czy w jakimś lokalu odmówią nam wejścia z psami i jak w ogóle porusza się człowiek z psem przewodnikiem po mieście. W końcu nie jest łatwo – samochody, setki ludzi, słupki, krawężniki, schody, progi, śmietniki, ławki. Wszystko to jest potencjalną przeszkodą, którą pies po prostu omija. Rolek jest doskonale wytresowany. Zatrzymuje się przed każdymi schodami, ulicami, bez problemu lawiruje między ludźmi. Jak wyjaśnia mi Sebastian, psów przewodników nie wolno zaczepiać. Dlatego, że to je rozprasza, a wbrew pozorom wcale nie jest tak, że pies raz wytresowany już zawsze będzie wszystko umiał. - Tresurę trzeba podtrzymywać – podkreśla Sebastian. Dorota za wiele dobrze wykonanych zadań i poleceń – na przykład zatrzymanie przed schodami - daje swojemu labradorowi psie przysmaki. Nagród nie można dawać za często, żeby nie spowszedniały. Dwa razy podczas przechadzki po centrum Dorota i Sebastian puszczają psy wolno, żeby pobiegały po trawie – gdy tylko pobiegną za daleko, Sebastian głośno je wzywa. - Trzeba używać tonu głosu, który nie zna sprzeciwu – zaznacza. I faktycznie, jeden-dwa okrzyki wystarczą, żeby psy błyskawicznie przybiegły. Docieramy do pierwszego miejsca – jedna z najmodniejszych restauracji w centrum. Zawsze pełno ludzi. Moi towarzysze wchodzą z psami do środka, ja zostaję na zewnątrz. Kelner, jak widzę przez szybę, przyjmuje ich z uśmiechem. Kilka minut rozmowy i para wychodzi zadowolona. - Nie było żadnego problemu. Można wchodzić z psami. Nigdy tu nie byliśmy, może powinniśmy tu przyjść? - zastanawia się Dorota. Idziemy dalej – z pasażu Wiecha, przez patelnię, do Złotych Tarasów. Podziemiami. Psy prowadzą doskonale – nie zdarza się wpadanie na ludzi czy potykanie. Sebastian do tego ma doskonały zmysł orientacji. Dla mnie to niesamowite patrzeć, jak doskonale Sebastian wie, dokąd iść i jakie polecenia wydawać psu. W lewo, w prawo, naprzód, równaj – Rolek wszystko rozumie. Równaj to znaczy: przybiegnij do mnie i stań u mojego boku. Wchodzimy do Złotych Tarasów. Nieco zdziwiony ochroniarz zbliża się do nas z niezbyt wyraźną miną. Ale szybko dostrzega, że to nie są po prostu ludzie, którzy przyszli paradować po centrum handlowym z psami. Pyta, czy w czymś pomóc. Na temat psów nie rzuca ani słowa.
Psy bardzo odpowiedzialne Ciekawe są reakcje spacerujących po galerii. Niektórzy się dziwią, inni nieco krzywią. Większość jednak patrzy z podziwem na sprawność, z jaką poruszają się zarówno psy, jak i ich właściciele. Bo Sebastian i Dorota idą przed siebie pewnym krokiem, całkiem szybko – nie ma mowy o jakimś przemykaniu bokiem, chyłkiem, skulonych postaciach. Udajemy się do Wedla na gorącą czekoladę. Pracownicy na widok dwóch wielkich psów nie mrugnęli nawet okiem. Pako i Rolek grzecznie się położyły. Potrzebują sporo odpoczywać, bo jak zaznacza Sebastian – ich zadanie jest bardzo męczące. - Te psy są cały czas skupione, a przecież mają mózg mniej rozwinięty, niż ludzie. Ich rola polega nie tylko na tym, by prowadzić, ale też wyczuwają zagrożenia, słuchają poleceń. To dla nich bardzo męczące psychicznie, więc dużo odpoczywają – opowiada Sebastian. Gdy kończymy gorącą czekoladę mówię, że mamy jeszcze iść do urzędu miasta na Nowogrodzkiej i Empiku. Sebastian od razu mówi: - Ja tam często bywam. Nigdy nie miałem problemu. Ani w urzędzie, ani w Empiku. Jak wyjaśnia, przypadek Blue Cactusa był jedynym, kiedy odmówiono im wejścia. - Czasem zdarza się, że np. ochroniarz podejdzie i zwróci uwagę. Ale wtedy wystarczy wyjaśnić, że jest się niewidomym i nikt nie robi problemu. Takie uwagi zazwyczaj wynikają z niewiedzy. Ludzie też wyobrażają sobie niewidomych jako takich niezadbanych, skulonych, z białą laską i w ciemnych okularach. Ja też kiedyś myślałem tak stereotypowo o niewidomych – przyznaje Sebastian.
Niewidomy nawet w kinie Dzisiaj już wie, że ten stereotyp bardzo odbiega od rzeczywistości – Sebastian i Dorota sami mu zaprzeczają. - Człowiek niewidomy może sobie bez problemu poradzić. Ja znalazłem pracę na wolnym rynku, nie pobieram renty. Pracuję, biegam, wychowuję dziecko, jeżdżę na wczasy. Używam smartfona i komputera – obsługuję go skrótami klawiszowymi. Wszystko robię jak normalny człowiek. Nie uważam się za niepełnosprawnego, mam jedynie pewne ograniczenie – opowiada Sebastian. Moi bohaterowie nie mają żadnych problemów z tym, żeby wchodzić gdziekolwiek. Nawet do kina. Brzmi nierealnie? A jednak – to też jest możliwe, tak samo jak spektakle w teatrze. - Wszystko dzięki audio-deskrypcji. Polega ona na tym, że opisy scenografii, bohaterów, ich ubrań, wszystko czego nie widzimy, jest opisane i wplecione między dialogi – wyjaśnia Dorota. Tak samo para chodzi do muzeów. Niedawno byli w Muzeum Narodowym. Tam przewodnicy po prostu opowiadają, co jest np. na obrazie. Sebastian mówi, że niektórym może się to wydawać bez sensu, ale porównuje to do czytania książek. - Kiedy wyobrażasz sobie coś z książki, to masz przed oczami tego obraz, a nie czarne literki na papierze. Tak samo ja po opisie widzę obraz – tłumaczy. Wielokrotnie Sebastian podkreśla, że problemów w Polsce z pomocą dla niewidomych nie ma. Wręcz przeciwnie – jego zdaniem, jest coraz lepiej, nawet coraz więcej stron internetowych fundacji, firm czy instytucji jest przystosowanych dla takich osób. Sebastian i Dorota nie boją się chodzić z psami po mieście, robią to pewnie i sprawnie. Gdy rozstajemy się, Sebastian mówi, że tak jak wszyscy inni, starają się żyć pełnią życia. Pewnie też dlatego, gdy pytam, czy gdzieś ich nie podwieźć, Sebastian mówi z uśmiechem: - Nie, dzięki, pójdziemy już dalej sami. Skoczymy sobie na piwo.
8 października podczas uroczystej gali na Zamku Królewskim w Warszawie wręczono nagrody w XI edycji konkursu „Człowiek Bez Barier”. Zdobywcą tytułu został olsztyński radny i utalentowany muzyk Paweł Ejzenberg. Przyznano także cztery wyróżnienia, które odebrali Halina Mleczko, Krzysztof Kaperczak, Radosław Obuchowicz i Tomasz Szkwara. Nagrodę Publiczności zaś – niemal 1200 głosami – internauci naszego portalu przyznali Bogumile Siedleckiej. Konkurs „Człowiek Bez Barier” po raz kolejny wydobył na światło dzienne ludzi, którzy swoim życiem i działaniem na rzecz innych udowadniają, że niepełnosprawność, nawet bardzo ciężka, nie jest żadną wymówką od aktywności. Wszyscy, którzy znaleźli się w półfinałowej piętnastce, codziennie i bez wielkich słów udowadniają, że bariery istnieją dla tych, którzy nie chcą ich pokonać. Bohaterowie, dziękując za nagrody i wyróżnienia, podkreślali, że nie robią nic wielkiego, ale taka właśnie jest idea tego konkursu. Człowiek Bez Barier swoją codzienną pracą i konsekwentną postawą uczy – także ludzi nieobarczonych niepełnosprawnością – prawdziwie integracyjnego podejścia do życia. Konkurs promuje tę postawę poza najbliższym środowiskiem zwycięzców i wyróżnionych. Gala była w całości tłumaczona na język migowy oraz dostępna w audiodeskrypcji. Na naszym portalu można było oglądać galę na żywo. Uroczystość odbyła się w pięknej sali Zamku Królewskiego w Warszawie.
Deficyt nie opisuje człowieka – Chciałbym powiedzieć, bez żadnej ściemy, że to jest dla mnie wielki zaszczyt, że mogę tutaj z państwem być – przywitał 200 gości prowadzący galę Szymon Hołownia. – Uważam, że określenie „osoba niepełnosprawna” jest dość nieszczęśliwe. Rozumiem, że zostało ono przez kogoś wymyślone z powodów technicznych. A podejrzewam, że wymyślili je ci, którzy żyją w złudzeniu, że są pełnosprawni. Nie ma pełnosprawnych na tym świecie. Wszyscy jesteśmy jakoś niepełnosprawni, każdy ma jakiś deficyt, a ludzie, których dzisiaj zobaczymy, pokazują, że ten deficyt nie opisuje człowieka, że nie stanowi o naszym sensie – zaznaczył. Po tym wstępie chór gospel Sound’n’grace wykonał utwór „True Colors”. W drugiej, właściwej części uroczystości, ze sceny najpierw rozbrzmiały słowa listu honorowej patronki konkursu, małżonki prezydenta RP Anny Komorowskiej. „Konkurs „Człowiek Bez Barier” jest już tradycją. Tegoroczna, jedenasta edycja tylko potwierdza słuszność decyzji o corocznym organizowaniu go. Dotychczasowi laureaci to osoby szczególne, które pokazały, że sukces jest możliwy, udowodniły, że niepełnosprawność nie przeszkadza w realizowaniu zamierzeń i ambicji. (…) Konkurs „Człowiek Bez Barier” stał się jednym z najskuteczniejszych sposobów, by przeciwstawiać się krzywdzącemu obrazowi osób niepełnosprawnych” – usłyszeliśmy podczas wydarzenia. Ambasador Królestwa Wielkiej Brytanii Robin Barnett opowiedział o własnym doświadczeniu niepełnosprawności. – Niepełnosprawność wpływa w różny sposób na różnych ludzi. Moja niepełnosprawność jest stosunkowo niewielka, jednak sprawiła, że dokuczano mi w szkole, i nasiliła tendencję do zamykania się w sobie. To z kolei negatywnie odbiło się na moich umiejętnościach społecznych, szczególnie w odniesieniu do płci pięknej i to w momencie, gdy zaczynało to mieć znaczenie. Co gorsza, sprawiło także, że byłem beznadziejny w sporcie, który kochałem, i pozbawiło mnie możliwości wstąpienia do wojska. Niepełnosprawność ta jednak sprawiła też, że postanowiłem osiągnąć sukces i mieć ciekawe życie. Skupiłem się więc na aktywnościach, w których nie miała ona wielkiego znaczenia. Grałem w tenisa stołowego, sędziowałem mecze krykieta, zacząłem chodzić na zajęcia z improwizacji teatralnej, aby nabrać pewności siebie i poprawić umiejętności społeczne. Specjalnie angażowałem się w działania wymagające publicznych wystąpień, mimo że na początku mnie to przerażało. Co najważniejsze, przekonałem się, że mogę zrealizować swoje marzenia i znalazłem się tutaj jako ambasador brytyjski w Polsce – mówił. Ambasador zwrócił się także bezpośrednio do bohaterów konkursu. – Patrząc na tych wspaniałych ludzi siedzących na tej sali, widzę tak wiele osób, które osiągnęły znacznie więcej niż ja, pokonując o wiele większe przeszkody.
Trzy perspektywy Głos zabrała także przewodnicząca kapituły konkursu prof. Antonina Ostrowska, która opowiedziała o samych jego założeniach. – Idea „Człowieka Bez Barier” zrodziła się w 2003 r., który był Europejskim Rokiem Osób Niepełnosprawnych, i od tego czasu konkurs odbywa się co roku. Wybranie finalnej piątki z licznie zgłoszonych kandydatów nie jest zadaniem łatwym. Od początku uważaliśmy, że kryteria sprowadzają się do trzech podstawowych funkcji, jakie powinien spełniać ten konkurs. Po pierwsze: perspektywa indywidualna, która wymaga widzenia dorobku człowieka, który mimo ograniczeń, jakie niosą ciało i środowisko, jest w stanie pokonać bariery i osiągnąć sukces życiowy, zrealizować marzenia lub swoje ambitne plany. Druga perspektywa to jest próba przekazania tej pozytywnej energii do innych osób niepełnosprawnych, pokazania im, że można i że pasywność wyklucza osoby niepełnosprawne ze społeczeństwa. Trzecia perspektywa to społeczeństwo – musimy pokazywać na forum publicznym, że osoby niepełnosprawne mogą być pełnoprawnymi partnerami osób pełnosprawnych – zaznaczyła profesor. Prezes Integracji Piotr Pawłowski podkreślał pozytywną rolę, jaką może odegrać niepełnosprawność. – W życiu powinniśmy szukać takich okoliczności, które pozwolą nam poradzić sobie z wszelkimi przeciwnościami. I myślę, że konkurs „Człowiek Bez Barier” jest taką właśnie szansą, żeby nie pokazywać niepełnosprawności tylko w kontekście bólu i cierpienia, jak to często robią media – podkreślił.
Docenienie tego, kim jestem Uhonorowani przemówieniami laureaci zostali następnie przedstawieni publiczności w krótkich materiałach filmowych. Najpierw zapoznaliśmy się z sylwetkami czterech wyróżnionych osób: podróżnika i urzędnika warszawskiego Instytutu Dróg i Mostów Krzysztofa Kaperczaka, działaczki społecznej na rzecz społeczności ludzi głuchych Haliny Mleczko, informatyka, podróżnika i świeckiego misjonarza Radosława Obuchowicza i działacza sportowego, sportowca i prezesa Stowarzyszenia SSON Tomasza Szkwary, którzy następnie odebrali statuetki i wygłosili krótkie podziękowania. Zanim ogłoszono zwycięzcę konkursu, poznaliśmy laureatkę Nagrody Publiczności – Bogumiłę Siedlecką, twórczynię popularnego kanału „Anioł na resorach” w serwisie YouTube, poświęconego makijażowi oraz życiu z niepełnosprawnością. – Nie byłoby mnie tutaj, gdyby nie moi rodzice, którzy przez moje 24 lata walczyli o mnie i na pewno dużo dali z siebie, żebym była tutaj dzisiaj. Ale nie byłabym tutaj z tym wyróżnieniem, gdyby nie widzowie mojego kanału YouTube „Anioł na resorach”. Wiem o tym, że ogromna część tych głosów poszła właśnie od nich. Dziękuję za to, że to, co robię, jest zauważone, że taka dziedzina jak makijaż jest też częścią niepełnosprawności. Jasne jest, że kobieta niepełnosprawna może o siebie dbać, może cieszyć się życiem, miłością. Bardzo dziękuję wszystkim, którzy oddali na mnie głos – dziękowała za wyróżnienie laureatka. Jako ostatni nagrodzony został zwycięzca tegorocznej edycji konkursu „Człowiek Bez Barier” – Paweł Ejzenberg. Szymon Hołownia, który jest także jurorem w programie „Mam Talent”, w którym laureat występował i dotarł aż do finału, przyznał: – Pamiętam, jak Paweł pojawił się u nas na scenie i wszyscy byliśmy przejęci, no bo przychodzi osoba niewidoma, ale za chwilę okazało się, że przestaliśmy w ogóle zauważać, że on jest niewidomy, bo jest po prostu znakomitym wokalistą. Dzięki niemu dużo głupich uprzedzeń wyparowało nam z głów. Zwycięzca odebrał statuetkę z rąk pełnomocnika rządu do spraw osób niepełnosprawnych Jarosława Dudy oraz posła Marka Plury i zwrócił się do publiczności w krótkim przemówieniu: – To jest moment wzruszenia, ale również dumy i szczęścia. Chciałem bardzo gorąco podziękować za to, że, mimo iż na tej sali jest wiele osób, które dużo bardziej zasłużyły na ten tytuł, to właśnie ja go otrzymałem. Traktuję to bardziej jako docenienie tego, kim jestem, niż tego, co osiągnąłem, bo są ludzie, którzy mają o wiele więcej niż ja; bardzo dziękuję. Bardzo dziękuję kapitule, bardzo dziękuję Stowarzyszeniu Przyjaciół Integracji, a przede wszystkim tym, którzy sprawili, że z racji tego, że jestem, jaki jestem, mogłem tę nagrodę otrzymać: począwszy od mojej mamy i mojego brata, a skończywszy na mojej żonie Asi, która jest, była i – mam nadzieję – zawsze będzie. Po tych słowach Paweł Ejzenberg zaśpiewał dwa utwory, najpierw „I Can Fly”, z towarzyszeniem chóru Grace’n’Sound, a następnie, razem z żoną, piosenkę, którą wykonał podczas castingu do programu „Mam talent” – „Iris (I Just Want You to Know Who I Am)”.
Paweł Ejzenberg – ma talent! Paweł umie łączyć pasję i pracę. Jako absolwent politologii zdobył mandat radnego swojego rodzinnego miasta – Olsztyna. Sprawuje go trzeci rok. Choć ma bardzo określone poglądy polityczne, jest ceniony za umiar i powściągliwość, które pozwalają mu szukać racjonalnych, przyjaznych ludziom rozwiązań, nawet w dialogu z przeciwnikami politycznymi. Jednak to nie funkcja publiczna przyniosła Pawłowi popularność. Stał się rozpoznawalny w całym kraju dzięki udziałowi w programie „Mam Talent”. W edycji z 2010 r. dotarł aż do finału. Grając i śpiewając, nie tylko przekonał miliony telewidzów, że naprawdę ma talent, ale też zdobył coś znacznie cenniejszego – miłość. Jego (już od roku) żona Joanna właśnie na ekranie zobaczyła go po raz pierwszy. Joanna twierdzi, że Paweł nie jest bardzo wyjątkowy. Przekonuje, z właściwą sobie spontanicznością, że jest on absolutnie zwyczajny. I choć niejeden sceptycznie podszedłby do takiej deklaracji, to właśnie umiejętność zachowania absolutnej normalności jest u Pawła tak ujmująca.
Wyróżnieni w Konkursie „Człowiek bez barier 2013” Krzysztof Kaperczak – społecznik, urzędnik, praktyk Krzysztof Kaperczak jest inżynierem i do wszystkiego, czym się zajmuje, ma podejście praktyczne. Choć dobrze wspomina pracę w Urzędzie Dzielnicy Praga Północ m.st. Warszawy, to przyznaje, że urzędnicy często chowają się za przepisami, by unikać rozstrzygania trudnych spraw. Sam był urzędnikiem i społecznikiem – na każdą sprawę stara się więc spojrzeć z wielu perspektyw. Zawsze usiłuje podejść do tematu „po inżyniersku”, to znaczy znaleźć rozwiązanie sensowne i praktyczne. Kiedy konsultował projekt remontu warszawskiej Starówki, udzielał się na wszystkich etapach realizacji – znali go nawet brukarze układający kostkę na ulicach. Traktowali go jak konkretnego faceta, a nie jak postrzelonego ideologa czy pieniacza. Krzysztof Kaperczak pracuje naukowo i społecznie. Angażuje się już na etapie stanowienia prawa, a potem monitoruje jego wdrażanie. Zabiega o udogodnienia dla osób niepełnosprawnych, zjednując i przekonując ludzi, unika antagonizowania ich. Można się z nim nie zgadzać, ale chyba nie można go nie lubić.
Halina Mleczko – godność i odwaga Pani Halina jest osobą ciepłą, serdeczną, która przy własnoręcznie upieczonym cieście opowiada o wnukach. Jest też odważna, dzielna i zdecydowana, czym zasłużyła sobie na powszechny szacunek w środowisku osób niesłyszących. Kiedy jako dziesięcioletnia dziewczynka straciła słuch, postanowiła, że nigdy nie pozwoli traktować się jak osobę głuchą. Z olbrzymim samozaparciem zdobywała wykształcenie, a potem zabiegała o należne traktowanie osób niesłyszących. Spotykała się nierzadko z ignorancją, brakiem wyobraźni czy wręcz nieprzychylnością, którą po kilkudziesięciu latach trudno nam sobie wyobrazić. Do dziś wspomina, jak jednemu z ważnych decydentów musiała wyjaśniać, że osoby niesłyszącej wcale nie bolą przez całe życie uszy... Anegdotka zdawać się może zabawna, jednak w gruncie rzeczy jest bardzo smutna. Dzisiejsze warunki życia i status osób niepełnosprawnych nie są w pełni satysfakcjonujące. Warto jednak pamiętać, że kiedyś sam postulat ich integracji był dość powszechnie ignorowany. O równe prawa osób niepełnosprawnych trzeba było walczyć wręcz heroicznie. Taką walkę podjęła dziesięcioletnia Halinka Mleczko, która nigdy nie pozwoliła nikomu traktować siebie gorzej od innych...
Radosław Obuchowicz – człowiek z misją Radek pracuje jako informatyk, ale czas wolny spędza znacznie aktywniej niż przed komputerem: nurkuje, jeździ na handbike’u, podróżuje, trenuje innych. Kiedy zdecydował się wyjechać jako wolontariusz na misję do Boliwii, jedynym ograniczeniem był brak czasu – mógł sobie pozwolić jedynie na 3-miesięczny urlop. Żona Radka przekonuje, że jest on całkowicie pozytywnie zakręcony przy wyznaczaniu sobie celów, a jednocześnie w pełni uporządkowany, kiedy zabiera się za ich realizację. Sam Radek mówi, że jest wciąż taternikiem (choć to właśnie podczas wspinaczki doznał złamania kręgosłupa), bo wspinanie się polega na ciągłym znajdowaniu drogi do wyznaczonego celu. Cały czas uczestniczy aktywnie w Salezjańskim Wolontariacie Misyjnym, w ramach którego pojechał do Ameryki Południowej, by tam wraz z żoną popularyzować wiedzę o rehabilitacji. Dzięki swym zdolnościom technicznym udało mu się skonstruować w Boliwii podstawowy zestaw przyrządów rehabilitacyjnych. Radosław Obuchowicz udziela się w ośrodku misyjnym i jest osobą wierzącą, ale jego idolem nie jest Szymon Słupnik. Prowadzi szkolenia dla ratowników medycznych, wolontariuszy oraz rodziców dzieci niepełnosprawnych, uprawia różne dyscypliny sportu, podróżuje. Wciąż jest taternikiem i szuka drogi do osiągnięcia wyznaczonych celów.
Tomasz Szkwara – siedzący byk Trudno słowami opisać temperament, charakter i siłę zawodnika rugby. Zadanie to staje się wręcz niemożliwe, gdy jest to rugby na wózkach, a zawodnikiem jest Tomasz Szkwara. Gdy widzimy go poza boiskiem – w pracy czy na wycieczce z narzeczoną – dostrzegamy od razu ciepły, serdeczny uśmiech, zjednujące sympatię bezpośredniość i szczerość. Ale wystarczy, że Tomasz zaczyna szykować się do gry, na jego twarzy od razu pojawia się zawziętość i wola walki. Tomasz Szkwara ma w sobie bardzo dużo determinacji; dostatecznie dużo, by przyciągać na treningi kolejnych graczy, by organizować turnieje, by rozwijać Stowarzyszenie Sportu Osób Niepełnosprawnych, którego jest prezesem. Choć sam nie gra już w kadrze Polski, to bardzo aktywnie działa na jej rzecz. Upór, którym charakteryzuje się na boisku, jest nie mniej potrzebny pozanim – by zdobywać sponsorów, organizować wyjazdy, noclegi i treningi. Tomasz Szkwara poświęca Stowarzyszeniu Sportu Osób Niepełnosprawnych prawie każdą chwilę, gdy nie jest w pracy. Dlatego narzeczona, chcąc spędzać z nim czas wolny, musi jeździć razem z nim na mecze kadry i na turnieje jego katowickiej drużyny Sitting Bulls (z ang. Siedzące Byki)...
Nagroda Publiczności Bogumiła Siedlecka - Anioł na Resorach Bogumiła Siedlecka nie skończyła jeszcze 25 lat, a w swoim życiu przeżyła więcej niż niejeden człowiek. Chorując na wrodzoną łamliwość kości, większość swojego dzieciństwa spędziła w szpitalach, walcząc o lepsze życie. Do dziś przeszła ponad 200 złamań oraz 18 operacji kości. Porusza się na wózku elektrycznym, dzięki czemu jest bardziej samodzielna. Jako 15-latka wydała w USA książkę "Historia Jednego Marzenia", opublikowaną również w Polsce w 2007 r. Tak zaczęła się aktywność Bogusi. Zdecydowała się iść do liceum w normalnym trybie, a potem na studia. Załatwiła sobie dostosowany akademik, pomoc ludzi i zakomunikowała zszokowanej rodzinie, że zaczyna własne życie. Udało jej się to, żyje normalnie, bez narzekania na swój los, ma narzeczonego. Motywuje też inne osoby z niepełnosprawnością do wzięcia życia we własne ręce i aktywnie je wspiera. Wielu internautów zna Bogusię doskonale jako prowadzącą vloga w serwisie YouTube (Anioł Na Resorach), w którym doradza w kwestiach wizażu i mody (jest po kursie wizażu) oraz publikuje filmiki o życiu aktywnej osoby niepełnosprawnej. Jej kanał na YouTube subskrybuje ponad 10 600 osób, a miesięcznie filmy odtwarzane są ok. 180 tys. razy. Dzięki jej aktywności wielu ludzi dostrzega, że niepełnosprawność nie musi oznaczać nudnego życia, przepełnionego bólem i cierpieniem. Nie powinno więc dziwić, że w głosowaniu na naszym portalu www.niepelnosprawni.pl zdobyła 1191 głosów, czyli ponad 1/5 wszystkich.
O Konkursie „Człowiek bez Barier” „Człowiek bez Barier” to jedyny konkurs organizowany wyłącznie dla osób z niepełnosprawnością. W dziesięciu poprzednich edycjach nagrodzono 22 kobiety i 31 mężczyzn. Każdorazowo spośród nadesłanych zgłoszeń wybiera się 15 kandydatów. Z nich Kapituła Konkursu wyróżnia pięć osób, a jednej z nich nadaje zaszczytny tytuł „Człowieka bez Barier”. Dotychczasowymi laureatami Konkursu zostali: Sławomir Piechota (polityk, poseł na Sejm RP od 2005 r.), Zbigniew Puchalski (prezes Elbląskiej Rady Konsultacyjnej Osób Niepełnosprawnych), Katarzyna Rogowiec (narciarka, paraolimpijka), Paulina Zaleś (piosenkarka), Ewa Nowicka-Rusek (profesor antropologii), Albin Batycki (tenisista, paraolimpijczyk), Piotr Kalinowski (rolnik), Marek Kalbarczyk (biznesmen, konstruktor pierwszego w Polsce syntezatora mowy i założyciel Fundacji „Szansa dla niewidomych”), Beata Wachowiak-Zwara (Pełnomocnik Prezydenta Miasta Gdyni ds. Osób Niepełnosprawnych), Marcin Kornak (założyciel i prezes Stowarzyszenia „Nigdy Więcej”). Każda z tych osób przełamuje bariery, przeciwstawia się stereotypom, pokazując swoją postawą i działaniem, że niepełnosprawność nie musi być ograniczeniem.
Historia Konkursu Konkurs „Człowiek Bez Barier” zainicjował w 2003 r. magazyn „Integracja”, wydawany przez Stowarzyszenie Przyjaciół Integracji, z okazji Europejskiego Roku Osób Niepełnosprawnych. Wydarzenie to było jednym z najważniejszych dla promowania walki ze stereotypowym wizerunkiem ludzi z niepełnosprawnością i służących zmianie ich postrzegania. W 2006 r. osobistym patronatem objęła go Maria Kaczyńska, w ten sposób wyrażając swoje poparcie dla idei „Człowieka bez Barier”. W 2007 r. jury przyznało Jane Cordell, sekretarz Ambasady Brytyjskiej w Warszawie, specjalne wyróżnienie. W 2011 r. formuła konkursu została poszerzona o nagrodę publiczności – otrzymała ją wówczas Anna Wąsik, założycielka stowarzyszenia „Młoda Praga”. W ubiegłym roku, z okazji jubileuszowej, dziesiątej już edycji konkursu, przyznano dodatkową nagrodę specjalną – „Osobowość bez Barier”, której laureatką została Janina Ochojska – założycielka Polskiej Akcji Humanitarnej.
Idea Konkursu Celem Konkursu jest nagradzanie ludzi, których życie zawodowe i społeczne może stać się wzorem postępowania dla innych. Każdego roku wyłania się pięciu laureatów. Są to osoby odnoszące sukcesy w biznesie, uznani artyści, sportowcy lub liderzy społeczności lokalnych. Jeden z laureatów otrzymuje tytuł „Człowieka bez Barier” i statuetkę, a czterej pozostali – równorzędne wyróżnienia.
Nagroda W historię Konkursu wpisała się statuetka „Człowiek bez Barier”. Twórcą pierwszej, wręczonej w 2003 r., był Andrzej Renes, artysta rzeźbiarz, autor m.in. pomników Kardynała Stefana Wyszyńskiego, Stefana Starzyńskiego, statuetek Wiktora i Nagrody Kisiela, zaś tej wręczanej w kolejnych edycjach – Anna Szafrańska. Laureaci Konkursu otrzymują też nagrody pieniężne.
Jury W skład jury tegorocznego konkursu wchodzą: Anna Komorowska – małżonka Prezydenta RP, prof. Irena Lipowicz – Rzecznik Praw Obywatelskich, Jarosław Duda – Pełnomocnik Rządu ds. Osób Niepełnosprawnych, Jacek Brzeziński – p.o. Prezes Zarządu Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych, Teresa Hernik – Dyrektor Biura Pełnomocnika Rządu ds. Osób Niepełnosprawnych, Jadwiga Czartoryska – Prezes Zarządu Fundacji Orange, Iwona Ryniewicz – Prezes Zarządu Fundacji BRE Banku oraz pomysłodawca Konkursu i Prezes Integracji – Piotr Pawłowski.
Patronat honorowy: Małżonka Prezydenta RP Pani Anna Komorowska
Patronat merytoryczny: Rzecznik Praw Obywatelskich prof. Irena Lipowicz Pełnomocnik Rządu ds. Osób Niepełnosprawnych Jarosław Duda
Bogumiła Siedlecka: Spotykam się z "hejtem" w internecie Autor: Rozmawiała: Ada Prochyra
Bogumiła Siedlecka, 24-letnia vlogerka chorująca na wrodzoną łamliwość kości, twórczyni popularnego w serwisie YouTube kanału makijażowego „Anioł na resorach”, została uhonorowana Nagrodą Publiczności w konkursie „Człowiek Bez Barier”. Internauci oddali na nią prawie 1200 głosów. Po uroczystej gali wręczenia nagród zapytaliśmy ją zarówno o jej vloga, jak i z plany na przyszłość, związane z tytułem Człowieka Bez Barier.
Ada Prochyra: Czy czuje się pani jakoś zobowiązana tytułem Człowieka bez barier i nagrodą publiczności?
Bogumiła Siedlecka: Na pewno będę robić to, co robię dalej. Będę dalej działać i pokazywać innym, że trzeba pokonywać swoje bariery. Mój kanał na YouTube „Anioł na resorach” będzie cały czas aktywny. Jestem osobą , która cały czas stawia sobie jakieś wyzwania ,więc myślę, że na tym nie koniec. Ta nagroda pokazała mi, że ludzie, którzy oglądają mój kanał, są ze mną i naprawdę mnie doceniają. To było ponad 1100 głosów. To ogromna liczba. Sądze, że każdy z tych głosów jest potwierdzeniem, że muszę robić dalej to, co robię. To taki gwóźdź do budowania mojego życia. Na pewno jest to duże wyróżnienie.
Czy wie Pani, kim są Pani widzowie? Jest to przekrój społeczeństwa czy ma pani jakąś wierną grupę dziewczyn z niepełnosprawnością?
Widzowie, którzy mnie oglądają, są przeróżni. Jest to grupa zarówno osób sprawnych, jak i niepełnosprawnych. Ja jestem dosyć unikatowym egzemplarzem z tego względu, że jestem osobą niepełnosprawną. I nagle pojawiają się dziewczyny, kobiety niepełnosprawne, które poza – że tak powiem – obszarem anonimowości ujawniają się i mówią: „Słuchaj, ja też jestem niepełnosprawna i to, co robisz, pokazuje, że naprawdę warto być aktywnym”. Ale działa to też w drugą stronę. Piszą do mnie osoby pełnosprawne i mówią, że nie doceniały swojego życia. Ja – według stereotypu – powinnam narzekać, a ludzie widzą coś innego. Więc myślę, że obalam stereotypy. Nie weszłam na żaden szczyt, nie zbudowałam niczego, nie dokonałam niczego przełomowego, ale mam wrażenie, że buduję w ludziach takie przekonanie, że niepełnosprawność jest rzeczą, którą trzeba zaakceptować i realizować się w życiu. Myślę, że to jest ważne.
Kanał „Anioł na resorach” zaczęła Pani robić z czystej miłości do makijażu czy po to, żeby coś komuś udowodnić?
Rok temu zaczęłam nagrywać na YouTube i powiem szczerze, że zaczęłam z czystej ciekawości . Potem przerodziło się to w hobby. Od wielu lat pasjonuję się wszystkim, co jest kreatywne – wizażem, makijażem, paznokciami. Wszystkie te elementy chciałam przelać na bardziej profesjonalną markę i tak powstały „Anioł na resorach” i wiele rzeczy , które tutaj istnieją wokół mnie.
Jak to działa od strony technicznej? Ma Pani swoje klientki?
To nie jest moja praca, ja nie maluję na co dzień, nie pracuję w żadnej firmie urodowej. To moja pasja. Oczywiście, jeżeli ktoś przyjdzie i powie: „słuchaj, Bogusia mam ślub, wesele, idę na imprezę” , to maluję. Ale głównie skupiam się na pokazywaniu na YouTube, jak wykonać makijaż, robię recenzję produktów, mówię, na co zwrócić uwagę. Ale chciałam też podkreślić, że ten kanał nie jest poświęcony tylko makijażowi. Bardzo duży nacisk kładę na życie codzienne, na to, jak się żyje z niepełnosprawnością. Przekazuję pozytywne emocje tym, którzy albo nie znają kompletnie niepełnosprawności, albo żyją z niepełnosprawnością codziennie i nie dają sobie szansy. Makijaż i inne sprawy urodowe to tylko jedna sfera mojego kanału. Druga to jest ta bardziej lajfstajlowa, w której podejmuję różne tematy. Można powiedzieć, że prowadzę taki mały reality show, w takim swoim pudełku.
Czy ma Pani kontrolę nad komentarzami, które ludzie umieszczają pod filmikami?
Ja je moderuję, ponieważ spotykam się również z bardzo niefajnym odbiorem, z dyskryminacją i z tzw. „hejtem” w Internecie.
Czego on dotyczy?
To są różne kwestie. Po pierwsze: osoby pełnosprawne, które są zgorzkniałe, po prostu wylewają swój jad. Mamy demokrację, każdy może napisać co chce. Ja dopuszczam wszystkie komentarze, które nie mają w sobie wulgaryzmów. Jeśli taki komentarz jest konstruktywny, nie jest żadną dyskryminacją, nikogo nie obraża, to pojawia się na kanale. Jeżeli chodzi o mnie, to nie przejmuję się tym. Przecież w życiu prywatnym również spotkamy ludzi, którzy nie rozumieją tego, co robimy i za naszymi plecami będą mówić jeszcze gorsze rzeczy niż te, które czytam w komentarzach. Staram się tym więc nie przejmować. Jestem, oczywiście, tylko człowiekiem i jeśli przeczytam bardzo ostry, personalny komentarz, to mnie to dotyka. Na szczęście to dotknięcie jest dla mnie bardzo mało istotne. Wolę skupiać się na tych, którzy oddali na mnie głos w konkursie „Człowiek Bez Barier” i którzy mówią, że to, co robię, jest świetne.
Data opublikowania dokumentu: 2013-10-09, 17.04 Źródło: http://www.niepelnosprawni.pl/ledge/x/173078
Komornik odebrał niewidomej sprzęt do czytania. Teraz PO szykuje zmiany w prawie mig, PAP14.06.2013 , aktualizacja: 14.06.2013 09:27
Poseł PO Artur Dunin pracuje nad zmianami dotyczącymi egzekucji komorniczej wobec osób niepełnosprawnych. Według jego pomysłu komornik nie będzie mógł zabrać osobie niepełnosprawnej sprzętu potrzebnego do codziennego funkcjonowania. W ciągu dwóch tygodni ma powstać wstępna propozycja zmian prawnych. Ramowo miałaby ona polegać na zapisaniu w ustawie, że tzw. zajęciem komorniczym nie można objąć sprzętu potrzebnego osobie niepełnosprawnej do codziennego funkcjonowania. Dunin podkreśla, że chodzi również o pieniądze z budżetu. państwa, bo sprzęt dla osób niepełnosprawnych jest dofinansowywany m.in. przez PFRON.
Poseł PO zwrócił się również z interpelacją w tej sprawie do ministra pracy. i polityki społecznej Władysława Kosiniaka-Kamysza. - Rozmawiałem z prezesem Krajowej Rady Komorniczej Rafałem Fronczkiem o ewentualnych zmianach w prawie komorniczym. Pan Fronczek rozumie taką potrzebę, deklaruje wolę współpracy - powiedział Dunin.
Firma podupada, choroba postępuje... Poseł tłumaczy, że zajął się sprawą po tym, jak zgłosiła się do niego niedowidząca kobieta, której komornik. zabrał urządzenie umożliwiające czytanie. Jej sprawę opisała później "Gazeta Wyborcza". Kobieta chorowała na raka piersi i węzłów chłonnych, a później zaczęła tracić wzrok. Dziś lewym okiem widzi na 40 proc., prawym na 10 proc. Ma orzeczenie o niepełnosprawności znacznej (dawniej najwyższa, I grupa inwalidzka). Przez choroby pani Anny i jej męża podupadła ich firma. Mają 300 tys. zł długów, banki zajęły hipotekę domu i działki. Komornicy zabierają m.in. część emerytury Anny. W sumie na życie zostaje im miesięcznie ok. 1,3 tys. zł. W grudniu małżeństwo zamówiło olej opałowy do ogrzewania domu. Faktura opiewała na 2,5 tys. zł. Firma dostarczyła paliwo, ale Anna i Piotr nie mieli czym zapłacić. Twierdzą, że kilkakrotnie prosili właściciela firmy o prolongatę - czytamy w "GW".
... a komornik zabiera W połowie kwietnia sąd poinformował kobietę, że w ciągu dwóch tygodni musi spłacić wierzyciela - dług z odsetkami sięgał już 3 tys. zł. Nie spłaciła, bo nie miała z czego. 20 maja pojawił się komornik, który zabrał jej nowe urządzenie rehabilitacyjne, które kosztowało 5,3 tys. zł, z czego PFRON zapłacił 90 proc.
Uczył w szkole, choć był niewidomy. Bał się zwolnienia Małgorzata Szlachetka10.02.2011 , aktualizacja: 05.04.2013 15:03
Maciej Białek w szkole pracuje od 18 lat, nie widzi od dwunastu. Wzrok tracił stopniowo. Przez pierwsze cztery lata ukrywał ten fakt, bo bał się, że zostanie zwolniony z pracy. W VIII LO na lubelskich Bronowicach zaczyna się lekcja historii. Listę obecności sprawdza jedna z uczennic, zaznacza nieobecności w dzienniku. Później dane do wersji elektronicznej dokumentu wpisze pani z biblioteki. Historyk Maciej Białek przez 45 minut opowiada o panowaniu pierwszych Piastów. Nie korzysta z notatek, a kiedy chce narysować kontury mapy Polski, pyta uczniów, czy tablica jest starta. W szkole uciekł się do prostej sztuczki. - Poprosiłem pana konserwatora, żeby przybił hak na tablicy wiszącej w pokoju nauczycielskim na wysokości klucza do klasy numer 12. Odliczając, wiedziałem, gdzie są kolejne - opowiada nauczyciel. Sprawa wydała się na wycieczce, gdy pan Maciej niechcący nadepnął na sukienkę jednej z koleżanek, a potem jeszcze na coś wpadł. Usłyszał: "Chodzisz, jakbyś nie widział". Wtedy się przyznał. Ale pracy nie stracił. Obowiązków ma tyle ile inni, nie pełni jedynie roli wychowawcy. W pierwszej chwili trudno się zorientować, że nauczyciel jest niewidomy. W czasie dyskusji kieruje twarz w stronę rozmówcy, w szkole nie korzysta z pomocy białej laski, a schodząc po schodach nie dotyka poręczy. Po mieście porusza się bez przewodnika. Podkreśla: - Przez młodych ludzi, a szczególnie swoich uczniów, jestem przyjmowany świetnie. Na lekcji mamy między sobą umowę, że nie ma ściągania. Ale jeśli na tym złapię, bo usłyszę dźwięk przewracanych kartek, to nie ma zmiłuj, stawiam jedynkę. Czym jest utrata wzroku? Maciej Białek nazywa to "końcem świata". Najtrudniej mu było nauczyć się prosić innych o pomoc. Do dziś żałuje, że nie widzi obrazów w kinie, bo do szóstego roku życia mieszkał obok nieistniejącego już kina Grunwald w domu żołnierza. Na początku najbardziej nie mógł się pogodzić z tym, że nie może czytać. Musiał przerwać studia doktoranckie., ale też zrezygnować z gry. w brydża. - Byłem chyba jedynym niewidomym, który kupował książki, żeby czekały na lepsze czasy. Do mojego pierwszego, głośnomówiącego komputera dołożyli się przyjaciele. Dzięki zaawansowanej technice jest dziś o wiele prościej: jeśli chcę przeczytać książkę, skanuję strony, a komputer przetwarza druk na słowa - przyznaje Maciej Białek. Ale równie często klasówki uczniów odczytują mu przyjaciele lub rodzina. Niewidomy może też ubrać się "pod kolor" dzięki urządzeniu przypominającym pilot do telewizora. Przykłada się je do materiału, żeby usłyszeć, jakiego jest koloru. Obsługi głośnomówiącego komputera Maciej Białek przed laty uczył się od mężczyzny, który przyjeżdżał do niego z Warszawy. Był niewidomy, ale sam wychowywał trzech synów. Nie bał się też wysiłku fizycznego, wspinał się po skałkach, próbował jeździć na koniu. - Był dla mnie wzorem - mówi dzisiaj Maciej Białek. Z czego nie musiał rezygnować? Na przykład z gotowania dla przyjaciół i wyjazdów za granicę.
Dla "Gazety" Anna Woźniak-Szymańska, szefowa Polskiego Związku Niewidomych w Warszawie.
- Niestety, w Polsce spośród osób niewidomych pracuje tylko 15 do 17 procent. W Europie ten wskaźnik sięga 50 procent. Pokutuje przekonanie, że jeśli już ktoś jest niewidomy, to musi siedzieć w domu na rencie. A przecież utrata wzroku nie oznacza, że człowiek stracił posiadaną wiedzę.
Szkoła za zamkniętymi oczami Małgorzata Szlachetka24.03.2011 , aktualizacja: 25.03.2011 15:15
Maciej Białek, nauczyciel historii, przez lata ukrywał, że jest niewidomy. Bał się, że straci pracę. Od osiemnastu lat uczy historii w VIII LO w Lublinie, nie widzi od dwunastu. Choruje na zwyrodnienie barwnikowe siatkówki, wzrok tracił stopniowo. Najpierw nie widział po zmroku, potem przestał rozróżniać kolory, kontury, aż do momentu, gdy przed oczami była tylko biała mgła. Tracił wzrok i uczył się szkoły na pamięć.
Jak usłyszeć szkołę Pamiętał rozkład ławek w klasach i układ stolików w pokoju nauczycielskim. Budynek, do którego przychodził najpierw jako uczeń, a potem jako nauczyciel, teraz musiał zacząć słyszeć. Najłatwiej było na przerwach. Bo głośno i wiadomo, gdzie są uczniowie, można ich wyminąć. Po schodach schodził pewnie, bez trzymania się poręczy. Wchodząc do pokoju nauczycielskiego, przepuszczał koleżanki w drzwiach. Lekcję jak każdy nauczyciel zaczynał od sprawdzenia listy. - Powiedziałem, że pisanie mnie nuży, więc zatrudnię jedną osobę jako osobistego asystenta, żeby robił przy kwitach. Dla dzieciaków to było coś nowego, atrakcja, później traktowały sprawę normalnie. Licealiści sprawdzali listę, wpisywali nieobecności i temat lekcji do dziennika. Niektóre klasy zaczął uczyć jeszcze wtedy, kiedy widział, potem uczniów rozpoznawał po chodzie i zarysie sylwetki, a w końcu tylko po głosie. Starał się zapamiętać, gdzie każdy siedzi i mówiąc do danej osoby, patrzeć w jej kierunku. W czasie zajęć chodził między ławkami. Jego lekcje przypominały akademickie wykłady, to uczeń decydował, co zanotuje w zeszycie. Białek śmieje się, że zawsze miał awersję do kredy - jeśli już korzystał ze szkolnej tablicy, to po to, żeby narysować wykres lub schemat. - Pamiętam kontury krajów, Księstwa Warszawskiego, Polski pierwszych Piastów... Jako historyk szczególnie interesuje się relacjami polsko-litewskimi. Szelest ściągania i pyknięcia kości Na sprawdzianach jak każdy nauczyciel pilnował, czy nikt nie ściąga. Słuchał. Odgłos pisania, przekładania kartki z jednej na drugą stronę, szelest spódnicy, otwieranego plecaka. - Uczniowie nie zdają sobie sprawy, że jak nie chodzą na WF, to ich szkielecik trzeszczy w czasie gwałtowniejszych ruchów. A te pyknięcia słychać - mówi Białek. Ściągawka najczęściej znalazła się pod kartką albo w ręku ucznia. Wystarczyło tylko przesunąć dłonią.
Była uczennica: - W mojej klasie o tym, że historyk nie widzi, wiedziały chyba tylko trzy osoby. Ale oficjalnie nigdy się nie przyznał. Pamiętam, że kiedyś odpowiadałam ze ściągą na kolanach, ale nawet na nią nie spojrzałam, bo było mi głupio tak oszukiwać. Dlaczego? To facet z charyzmą, umiał złapać z nami kontakt.
A jeśli komuś się upiekło? - Może myśleli: nie złapał mnie, bo mnie lubi albo nie chce mi psuć ocen na koniec semestru - przypuszcza Białek.
Klasówki najczęściej czytał kolega Białka Wojciech Bogdan, z którym znają się jeszcze ze studiów. - Czasami Maciek mówił: zaraz, zaraz, gdzieś to już czytałem, i odsyłał mnie do konkretnej książki albo podręcznika - opowiada Bogdan.
Historyk brajla nigdy nie poznał, ale przy jego łóżku stoi auto-lector, czyli przypominające skaner urządzenie, które przekłada czarny druk na mowę syntetyczną. Dziesięć lat temu złożyli się na nie przyjaciele. Auto-lector czytał podręcznik, ale o tym, jakie zdjęcia i rysunki są na stronach, ktoś musiał opowiedzieć. Żeby Białek wiedział później, do czego odsyła uczniów. Momentem mobilizacji były rady pedagogiczne. Informacje o frekwencji i ocenach pisali Białkowi koledzy w domu, a on uczył się ich na pamięć, tak żeby wydawało się, że czyta z kartki. - Raz na półtora roku każdy musiał zrobić sprawozdanie z takiej rady. Wnioski były składane na piśmie, resztę zapamiętywałem, a w domu ktoś mi to łączył w całość. A jak coś trzeba było przeczytać? Prosiłem koleżankę. Mówiłem, że mam dzisiaj zapalenie spojówek i kiepsko widzę. Każdemu się może coś takiego zdarzyć, prawda? - mówi Maciej Białek. - W końcu nauczyciel jest też aktorem. Wszystko można obrócić w żart, zbagatelizować. A moje koleżanki wiedziały, że mam kiepski wzrok. Więc uchodziło mi na sucho, jak czegoś nie zauważyłem albo wpadłem na kogoś. Czasami to wystarczało, ale niekiedy trzeba było się uciec do podstępu: - Poprosiłem pana konserwatora, żeby na tablicy w pokoju nauczycielskim przybił haczyk na wysokości klucza do klasy numer 12. Odliczając, wiedziałem, gdzie są kolejne. Dzienniki w drewnianych przegródkach poukładane były w kolejności alfabetycznej, co ułatwiało sprawę. Operacja zeza nie poprawiła nauczycielowi wzroku, ale dzięki temu ludzie nie zwracali już tak uwagi na jego oczy. - A w pracy myśleli, że lepiej widzę - dodaje Białek. Całkowicie wtajemniczył tylko dwie koleżanki: biolożkę i katechetkę. Ich pomoc stała się bezcenna w czasie szkolnych wycieczek. W nieznanym terenie brał koleżankę pod rękę albo szedł blisko. - Obie dziewczyny były wtedy pannami, więc było trochę plotek w szkole na nasz temat.Świadectwa szkolne wypisywali koledzy. - O coś takiego nie mógłbym poprosić koleżanek ze szkoły, bo dołożyłbym im pracy.
Guzy i doły poza szkołą Drogę z domu do szkoły znał na pamięć. Mieszka w pobliżu szkoły, dziesięć minut spacerkiem przez osiedle, ale z przejściem przez ruchliwą ulicę. Starał się iść chodnikiem jak najdalej od jezdni, słuchał, z której strony nadjeżdża samochód. Ale i tak zdarzało się, że nabił sobie guza, bo wszedł na znak, którego dzień wcześniej jeszcze nie było, albo potknął się o wystającą płytę w chodniku.
Raz wpadł do wykopu zrobionego przy szkole. Gdy wywracał się na równej drodze, ludzie myśleli, że jest pijany, nikt nie pomagał mu się podnieść. Czasem wsiadł do złego autobusu i zamiast kwadrans, jechał godzinę. Dziewczyny, które zapytał na dworcu, o której odjeżdża pociąg, uwierzyły, że nie widzi dopiero, gdy rozbił sobie głowę o filar, bo kazały mu iść do kasy "cały czas prosto". - Zazwyczaj chodzę szybko, więc było i tak, że trzy razy w ciągu tygodnia rozciąłem sobie spodnie i skórę o betonową ławkę, którą pijaczkowie uwielbiają wystawiać na środek chodnika - mówi nauczyciel.
Tablica okulistyczna na pamięć Poważnym kłopotem okazały się okresowe badania pracownicze. Odkładał wizytę na ostatnią chwilę, bał się, że w obcym otoczeniu będzie mu trudniej ukryć prawdę. Do przychodni szedł z kimś, ale do gabinetu lekarskiego musiał już wejść sam. Ustawienia liter z tablicy okulistycznej nauczył się na pamięć. Nikt się nie zorientował, a bardziej szczegółowego badania nie było. Oddawał krew, a nawet złożył podpis w zeszycie, którego nie widział. - To była rola mojego życia - mówi. Grając w ukochanego brydża, żeby rozróżniać karty, najpierw stawiał obok siebie jedną lampkę, dwie, potem trzy. Wreszcie musiał z brydża zrezygnować, bo nie widział kart. - Maciek długo nie chciał się pogodzić z tym, że jest niepełnosprawny. W grupie przyjaciół ciągle naciskaliśmy na niego, żeby powiedział w szkole, że nie widzi. No i żeby wreszcie wychodził na miasto z białą laską w ręce - mówi Wojciech Bogdan. Laskę dla niewidomych Białek kupił sobie dopiero wtedy, kiedy przeprowadził się na drugi koniec miasta. - To było przełamanie mojej własnej psychologicznej bariery. Pierwszy raz przyszedł z nią do szkoły 1 września, gdy już było wiadomo oficjalnie, że jest całkowicie niewidomy. Prawda wyszła na jaw na wycieczce dla nauczycieli. Niechcący nadepnął na sukienkę jednej z koleżanek, a potem na coś wpadł. Usłyszał: "Chodzisz, jakbyś nie widział". Wtedy się przyznał. Szok, niedowierzanie. Obawiał się rozmowy z dyrektorką szkoły. Poprosił jej zastępczynię, żeby przygotowała mu grunt.
Białek: - Ponad dziesięć lat temu nie było klimatu tolerancji dla pracujących osób niepełnosprawnych. Bałem się, że orzeczenie o niepełnosprawności będzie wiązało się z zakazem pracy w zawodzie. I bałem się, jak taką wiadomość przyjmie moja dyrektorka, czy mnie nie zwolni.
Dyrektorka Barbara Wysocka: - Maciek zawsze miał słaby wzrok, ale nie podejrzewaliśmy, że może nie widzieć w ogóle. Dla mnie ważne było, że ma dobry kontakt z młodzieżą i radzi sobie z obowiązkami.
Maciek Białek dalej uczy historii w liceum. W ogóle zmieniło się niewiele. - Tylko pierwszy dzień po wakacjach jest zawsze trudny, bo do wszystkiego trzeba się od nowa przyzwyczajać. Ale nie narzekam - mówi Białek.
W drugi czwartek października przy wrocławskim Aquaparku rozpoczęto kolejny etap kampanii „Wrocław dla wszystkich”, organizowanej przez Dolnośląskie Forum Integracyjne i gminę Wrocław. Inicjatorzy akcji wspólnie ze strażą miejską poinformowali o zmianach w uchwale Rady Miejskiej dotyczących abonamentu „0”. Wyjaśnili także, po co i dla kogo są tzw. „koperty”. – Po raz kolejny chcemy przypomnieć, po co i dla kogo są tzw. „koperty”, czyli miejsca dla niepełnosprawnych, które są zbyt często zajmowane przez kierowców do tego nieuprawnionych – mówił Bartłomiej Skrzyński, rzecznik miasta Wrocławia ds. osób niepełnosprawnych. – Kierowcy, którzy tłumaczą się, że jedynie na chwilę stanęli na tzw. kopercie, a nie mieli do tego prawa, powodują, że osoba niepełnosprawna nie dotrze do sklepu czy do pracy. Choć to nie jedyny problem – dodał. Podczas startu kampanii parkingowej wrocławska straż miejska przypomniała, jakie kary grożą za nieuprawnione zajęcie miejsca przeznaczonego dla pojazdów osób niepełnosprawnych. – Kierowca, który nie posiada do tego uprawnień, a zostawi pojazd na miejscu przeznaczonym dla osoby niepełnosprawnej, otrzymuje mandat w wysokości 500 zł i 5 punktów karnych. Może się także spodziewać, że jego pojazd zostanie odholowany i to będą dodatkowe koszty, ponad 400 zł – wyjaśniał Sławomir Chełchowski, rzecznik prasowy wrocławskiej straży miejskiej. Osoby niepełnosprawne, aby mogły korzystać z wyznaczonych miejsc, muszą pamiętać o wystawieniu karty parkingowej w widocznym miejscu – inaczej muszą liczyć się z mandatem. – Tłumaczenia kierowców, którzy bezprawnie blokują takie miejsca, są zwykle takie same: ja tylko na chwilę, ja musiałem – dodaje Chełchowski. Na parking przy wrocławskim Aquaparku, który podczas budowy i remontów jest konsultowany z osobami niepełnosprawnymi, brawurowo przyjechała Anna Halik, członkini Stowarzyszenia Absolwentów WSB we Wrocławiu, osoba na wózku, która na co dzień sama jest kierowcą.– Bardzo często „koperty” są zajęte przez samochody do tego nie uprawnione, a jak zwracam uwagę, to pojawiają się chamskie odzywki, ale zdarzają się także sytuacje skruchy – mówi Anna Halik i podkreśla, że we Wrocławiu jest wystarczająca ilość miejsc dla niepełnosprawnych, ale trzeba skuteczniej egzekwować prawo.
Abonament "0" także dla osób spoza Wrocławia Organizatorzy poinformowali także o inicjatywie rzecznika miasta Wrocławia ds. osób niepełnosprawnych i Zarządu Dróg i Utrzymania Miasta, będącej reakcją na potrzeby środowiska osób niepełnosprawnych. Chodzi o zmiany w uchwale Rady Miejskiej związane z wydawaniem abonamentu „0”. – Dotychczas niepełnosprawne osoby uprawnione do otrzymania niebieskiej karty parkingowej mogły uzyskać abonament „0” (zezwalający na bezpłatne parkowanie także poza wyznaczonymi kopertami w strefach: A,B,C) tylko jeśli mieszkały we Wrocławiu. Było to problemem dla osób na wózku, które mieszkały np. w Zgorzelcu czy Świdnicy, a studiowały lub pracowały we Wrocławiu. Od 17 października, kiedy uchwała wejdzie w życie, osoby niepełnosprawne spoza stolicy Dolnego Śląska też będą mogły uzyskać abonament „0” – wyjaśnia Bartłomiej Skrzyński. Będzie go można uzyskać bezpłatnie w Zarządzie Dróg i Utrzymania Miasta przy ul. Długiej 49. Warto wcześniej sprawdzić, do której działa urząd. Kolejnym elementem Akcji Parkingowej będzie dystrybucja ulotek. Chcemy przypominać i informować o tym, że aktywizacja osób niepełnosprawnych zależy także od przyjaznego otoczenia i zrozumienia szczególnych potrzeb osób niepełnosprawnych przez każdego z nas – zaznacza Paweł Napora, prezes Dolnośląskiego Forum Integracyjnego. Organizatorzy wyrazili też pełną aprobatę dla planowanej noweli w polskim prawie dotyczącej kart parkingowych, ich wydawania, kar i centralnej ewidencji.
Data opublikowania dokumentu: 2013-10-11, 14.58 Źródło: http://www.niepelnosprawni.pl/ledge/x/173221
Użytkownicy przeglądający ten dział: Brak zidentyfikowanych użytkowników i 1 gość
Nie możesz rozpoczynać nowych wątków Nie możesz odpowiadać w wątkach Nie możesz edytować swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz dodawać załączników