Portal - Informator Obywatelski Osób Niewidomych

www.defacto.org.pl
Teraz jest Wt mar 19, 2024 06:30

Strefa czasowa: UTC




Dział zablokowany Ten wątek jest zablokowany. Nie możesz w nim pisać ani edytować postów.  [ Posty: 233 ]  Przejdź na stronę Poprzednia strona  1, 2, 3, 4, 5  Następna strona
Autor Wiadomość
PostNapisane: Wt paź 15, 2013 21:10 
Offline

Dołączył(a): N maja 26, 2013 00:42
Posty: 2829
Dodano: 07 października 2013

W Polsce brakuje kompleksowego systemu opieki nad osobami cierpiącymi na mózgowe porażenie dziecięce. Dotyczy to zarówno pacjentów najmłodszych, jak i tych, którzy wkraczają w dorosłe życie. Takie są wnioski z debaty, która 2 października 2013 r., w Światowym Dniu Mózgowego Porażenia Dziecięcego, towarzyszyła przedpremierowej projekcji filmu fabularnego „Chce się żyć”.
Informacja prasowa

Pokaz prasowy filmu „Chce się żyć” Macieja Pieprzycy zorganizowany został w Warszawie pod auspicjami Stowarzyszenia Rodziców Dzieci z Porażeniem Mózgowym oraz firmy dystrybucyjnej Kino Świat. Zwieńczeniem spotkania była poruszająca dyskusja, w której wzięły udział osoby dotknięte porażeniem mózgowym (PM), przedstawiciele mediów, artyści - reżyser i grający główne role Dawid Ogrodnik i Kamil Tkacz, reprezentanci organizacji pozarządowych - Stowarzyszenia Rodziców Dzieci z Porażeniem Mózgowym oraz „Ożarowska”, zrzeszającego dorosłe osoby cierpiące na PM.
Film „Chce się żyć”, który wejdzie na ekrany polskich kin 11 października, opowiada przejmującą historię chłopca, który przez wiele lat żyje za „szklaną ścianą” – mimo niepełnosprawności czuje i rozumie jak zdrowa osoba, ale jego chęć porozumienia ze światem pozostaje niezaspokojona – brak profesjonalizmu lekarzy i wrażliwości otoczenia sprawia, że skazany jest na wegetację, zepchnięcie na margines. I właśnie to głęboko humanistyczne przesłanie opartego na faktach filmu M. Pieprzycy było osią debaty zorganizowanej po jego projekcji.
Najważniejszym aspektem poruszanym w debacie przez rodziców dzieci z PM był brak kompleksowego systemu opieki.
- Choć sytuacja nieco się poprawia, wciąż jesteśmy pozostawieni sami sobie – odczuwamy brak wsparcia państwa, zainteresowania losem naszych dzieci i rodzin. Gdy rodzic usłyszy diagnozę – „porażenie mózgowe” – jest pozostawiony sam sobie. Od jego zaradności i możliwości finansowych zależy czy i w jakim stopniu powiedzie się rehabilitacja dziecka – ocenia Marek Zembrzuski, prezes Stowarzyszenia Rodziców Dzieci z Porażeniem Mózgowym.
Biorąca udział w debacie Ewa Jagiełło z Zarządu Stowarzyszenia dodaje: - Od lat staramy się, aby w Polsce istniał kompleksowy system opieki nad pacjentami i rodzinami wychowującymi dzieci z porażeniem mózgowym. To jest choroba, która zazwyczaj wymaga od rodziców poświęcenia jednego etatu na rzecz opieki nad dzieckiem. Kilkaset złotych od państwa w oczywisty sposób nie może zrekompensować tego wyrzeczenia.
Opiekunowie zwracali ponadto uwagę na brak rzetelnych, kompleksowych informacji, jak w odpowiedni sposób rehabilitować dziecko dotknięte porażeniem mózgowym, czy wsparcia psychologicznego dla rodziców, dla których usłyszana w szpitalu diagnoza oznacza do końca życia troskę o zdrowie córki lub syna. Niektórzy niestety nie podejmują trudu walki o porozumienie z dziećmi, którym, mimo najszczerszych chęci, porażony aparat mowy uniemożliwia normalną komunikację. To rodzi prawdziwe ludzkie dramaty.
Rodzice przypominali także, że spastyczność towarzysząca PM jest przyczyną cierpienia i bólu, który trudno opisać zdrowym osobom. Pacjenci muszą się z nim mierzyć każdego dnia, a ich najbliżsi konfrontować się z tym doświadczeniem. Tymczasem wciąż są problemy z dostępnością refundowanych od niedawna specjalnych pomp baklofenowych umożliwiających podawanie leku ograniczającego dolegliwości bólowe, ograniczono bowiem listę specjalistów uprawnionych do ich wszczepiania i napełniania, w niektórych regionach kraju brakuje placówek wykonujących to zlecenie. Rodzice i dzieci muszą nierzadko pokonywać setki kilometrów, żeby dotrzeć do odpowiedniego specjalisty, co wiąże się z dodatkowym, zupełnie niepotrzebnym cierpieniem.
Dyskusja nad filmem – jakkolwiek zabarwiona zrozumiałą goryczą pacjentów i ich opiekunów – nie ograniczyła się wyłącznie do aspektów związanych z trudną rzeczywistością osób zmagających się z porażeniem mózgowym. Zwrócono także uwagę na artystyczne walory filmu „Chce się żyć”. Obecni na pokazie rodzice, osoby z PM oraz ich opiekunowie i nauczyciele zgodnie twierdzili, że film Macieja Pieprzycy doskonale oddaje ich emocje. Warto podkreślić, że film jest wielkim apelem o zrozumienie dla osób cierpiących na mózgowe porażenie – które, mimo wielu fizycznych ułomności, najczęściej zachowują pełnię władz umysłowych i zasługują na stworzenie im odpowiednich warunków do rozwoju i godnego życia.
- Dziękuję twórcom za ten film, pokazuje on człowieczeństwo osób z porażeniem mózgowym, mam nadzieję, że będzie przełamywał kolejne społeczne bariery - powiedział Tomek Rudnicki, działacz stowarzyszenia „Ożarowska”, który sam ukończył studia i walczy teraz o prawa dorosłych osób z PM.
Mnóstwo wzruszeń dostarczyła rozmowa z bohaterami obrazu M. Pieprzycy – Dawidem Ogrodnikiem i Kamilem Tkaczem, którzy w wybitnych kreacjach pokazali życie osoby z PM. Oni sami podkreślali, że możliwość odegrania tych ról była dla nich wartościowym doświadczeniem, pozwalającym im nie tylko lepiej zrozumieć położenie chorego, ale także dotrzeć w głąb samych siebie. Dawid Ogrodnik swojej roli uczył się m.in. u jednej z rodzin skupionych w Stowarzyszeniu Rodziców Dzieci z PM.
- Pan Dawid wiele czasu spędził z moim synem, Szymonem, chorym na porażenie mózgowe. Musiał go obserwować bardzo dokładnie, bo oglądając film nieraz miałem wrażenie, że patrzę na mojego syna. To aktorstwo najwyższej próby – powiedział Piotr Niewiarowski, tata dwunastoletniego Szymona.
W dyskusji z artystami podkreślano także odwagę Macieja Pieprzycy za zajęcie się tematem, który niekoniecznie gwarantował komercyjny sukces. Reżyser sam przyznawał, że były głosy odradzające mu tworzenie tego filmu, na szczęście ich nie posłuchał. Stworzył dzieło ważne, poruszające, wielowymiarowe i już opromienione sukcesami na wielkich festiwalach. Oby jak najwięcej osób ten film zobaczyło i zrozumiało, że chorzy z porażeniem mózgowym też chcą – mimo różnych ułomności – pracować, rozwijać się, kochać. Chcą żyć. To ważna lekcja dla nas wszystkich.

Źródło:
http://niewidzialni.eu/Chce_sie_zyc_w_Swiatowym_Dniu_MPD,10685.html

_________________


Góra
 Zobacz profil  
 
 Tytuł:
PostNapisane: Wt paź 15, 2013 21:10 


Góra
  
 
PostNapisane: Wt paź 15, 2013 21:12 
Offline

Dołączył(a): N maja 26, 2013 00:42
Posty: 2829
Dodano: 05 października 2013

Parkingi na warszawskim Gocławiu słyną z niezwykłej gościnności wobec osób uprawnionych do parkowania na miejscach oznakowanych białą kopertą. „Kopert” jest tak dużo, że mogliby z nich korzystać na stałe mieszkańcy innych dzielnic.

Na parkingu za sklepem obuwniczym wyznaczono cztery miejsca dla osób z niepełnosprawnością. Sęk w tym, że nie korzystają z nich niepełnosprawni, tylko kierowcy pełnosprawni.
Pomyślałby każdy – to skandal! Ale nie w tym przypadku.
Wszystko wskazuje na to, że instytucje odpowiedzialne za zarządzanie parkingami na terenie dzielnicy utworzyły miejsca parkingowe oznakowane białą kopertą, nie sprawdzając wcześniej - ile dokładnie osób niepełnosprawnych zamieszkuje tę okolicę, albo podczas prowadzonych konsultacji na temat potrzeb niepełnosprawnych kierowców, zostały przez kogoś wprowadzone w błąd.

Źródło:
http://niewidzialni.eu/Przybywa_kopert_na_osiedlowych_parkingach,10680.html

_________________


Góra
 Zobacz profil  
 
PostNapisane: Wt paź 15, 2013 21:16 
Offline

Dołączył(a): N maja 26, 2013 00:42
Posty: 2829
Dodano: 14 października 2013

W ramach współpracy z Muzeum Archeologicznym w Poznaniu, uczniowie liceum ogólnokształcącego działającego przy Specjalnym Ośrodku Szkolno-Wychowawczym w Owińskach wzięli udział w lekcji muzealnej „Dzieje Egiptu”.

Informacja prasowa, www.niewidomi.edu.pl

Lekcję muzealną prowadziła Marta Kalisz, pracownik działu edukacyjnego Muzeum Archeologicznego. Uczniowie pod kierownictwem nauczyciela historii Barbary Rochatka z dużym zainteresowaniem wysłuchali wykładu dotyczącego historii, życia codziennego oraz religii starożytnego Egiptu. Ponadto wzięli udział w zorganizowanych warsztatach polegających na zapisie swojego imienia oraz dokonaniu obliczeń matematycznych pismem Egipcjan tzw. hieroglifami. Następnie zwiedzili wystawę poświęconą tej tematyce.
Uwieńczeniem lekcji muzealnej było wykonanie mumii. Zadanie polegało na jak najszybszym i dokładnym bandażowaniu całego ciała dwóch wybranych uczniów. Po lekcji pracownicy Muzeum Archeologicznego rozmawiali z nauczycielami SOSW na temat dostosowania lekcji muzealnych i wystaw do potrzeb osób niewidomych.

Źródło:
http://niewidzialni.eu/Lekcja_muzealna_w_Muzeum_Archeologicznym,10698.html

_________________


Góra
 Zobacz profil  
 
PostNapisane: Pn paź 21, 2013 18:58 
Offline

Dołączył(a): N maja 26, 2013 00:42
Posty: 2829
Niepełnosprawni w Miejskim Przedsiębiorstwie Komunikacji? Akcje reklamowe swoje, a rzeczywistość swoje
Gazeta Wrocławska z dnia 21.10.2013

Nasz Czytelnik poruszył temat traktowania osób niepełnosprawnych w środkach komunikacji miejskiej. Mimo wielu akcji propagandowych, uważa on, że miasto i Miejskie Przedsiębiorstwo Komunikacji nie przejmują się takimi osobami. - Mam wrażenie, że problemem Miejskiego Przedsiębiorstwa Komunikacji i osób niepełnosprawnych nie jest niechęć czy ignorancja współpasażerów – ani razu nie spotkałem się z sytuacją, żeby ktoś nie pomógł wyjechać z autobusu osobie na wózku, bez potrzeby korzystania ze specjalnych podjazdów. Myślę, że realnym problemem jest sprzedawanie nam pewnej wizji miasta otwartego, miasta bez barier, miasta dla wszystkich, która to idea w mig rozbija się o twardy grunt wrocławskiej codzienności - pisze w liście do redakcji.
Oto cały list naszego Czytelnika :
Wrocław (nie) dla wszystkich?
Od pewnego czasu w autobusach i tramwajach wyposażonych w ekrany reklamowe możemy oglądać film ukazujący to, jak bardzo wrocławskie Miejskie Przedsiębiorstwo Komunikacji dba o swych niepełnosprawnych, a ściślej, jeżdżących na wózkach pasażerów. Film promocyjny, w którym rolę niepełnosprawnego pasażera odgrywa wrocławski Rzecznik do spraw Osób Niepełnosprawnych Bartłomiej Skrzyński, jest częścią większego projektu Wrocław dla wszystkich, współfinansowanego przez Gminę Wrocław ze środków Państwowego Funduszu Rehabilitacyjnego Osób Niepełnosprawnych (o całej akcji pisała niedawno Gazeta Wrocławska). Oglądamy w nim podróżującą razem parę – osobę na wózku i jej asystenta czy pomocnika, a także kierowcę, który ochoczo pomaga przy wsiadaniu i wysiadaniu z pojazdu, ukazując zarazem, jak bardzo dostosowane do potrzeb osób na wózkach są wrocławskie autobusy (obniżany próg, podjazd, przycisk, dzięki któremu osoba na wózku może poinformować kierowcę o chęci wyjechania z autobusu). Po scenach przedstawiających udaną współpracę między pasażerami i kierowcą widzimy napis: Każdy może potrzebować innej pomocy – mów o swoich potrzebach.
I dalej sztandarowe hasło naszego miasta: Wrocław bez barier.
Okazuje się jednak, że puszczanie na okrągło opisanego wyżej filmu nawet w najmniejszym stopniu nie wpłynęło na polepszenie działania zainstalowanej w nowszych autobusach i tramwajach sygnalizacji dźwiękowej dla osób niewidomych i słabowidzących. Słowem: komunikaty głosowe zapowiadające kolejne przystanki działają tak rzadko, jak dotychczas. Z moich skromnych obliczeń wynika, że sygnalizacja dźwiękowa jest słyszalna wyraźnie w około trzydziestu procentach autobusów i tramwajów, które są w nią wyposażone. W pozostałych przypadkach jest ona albo wyłączona, albo ściszona tak, że słychać jedynie dzwonki poprzedzające nazwę przystanku, reszty zaś trzeba się domyślać. Nie jestem osobą niewidomą, jednak z racji prowadzenia badań etnograficznych na temat życia młodych dorosłych osób niewidomych, mam wśród nich kilkudziesięciu znajomych, w tym kilkunastu mieszkających lub uczących się we Wrocławiu. Często zdarza się, że po raz setny mówią mi oni o tym, że kierowca nie włączył gadacza w autobusie lub że nie byli w stanie wychwycić nazw przystanków. Niektórzy z nich na znanych sobie trasach nauczyli się rozpoznawać zapowiedzi po tonie lub długości dźwięku. W innych przypadkach są po prostu zdani na pytanie się innych pasażerów lub starą metodę liczenia przystanków, która jednak zawodzi na trasach z przystankami na żądanie.
Kiedy myślę o tym wszystkim, przychodzi mi do głowy jedno słowo: hipokryzja. Zaraz potem pojawiają się pytania: Czy hasło: Mów o swoich potrzebach oznacza, że poszczególne osoby niewidome powinny każdorazowo podchodzić do kierowcy i prosić o włączenie udźwiękowienia? Czy frazes Wrocław dla wszystkich jest aktualny wyłącznie o tyle, o ile realizowany jest jakiś projekt z pieniędzy miejskich, państwowych czy unijnych, skierowany do określonej grupy odbiorców, w tym wypadku osób jeżdżących na wózkach? Dlaczego tak często kierowcy nie włączają komunikatów dźwiękowych? Słyszałem, że w opinii części kierowców głośność dzwonków jest zdecydowanie za wysoka, nieproporcjonalna do zapowiedzi, a tym samym denerwująca lub wręcz przeszkadzająca w pracy. Jednak czy naprawdę nie da się tego ustawić, wyregulować? Czy nie lepiej zrezygnować z akcji promocyjnej skierowanej do pasażerów i przeznaczyć te pieniądze na szkolenia dla kierowców lub wyregulowanie głośności dzwonków? Dlaczego nie traktuje się sygnalizacji dźwiękowej w kategoriach pomocy czy komfortu nie tylko dla osób niewidomych, ale i niedowidzących (a tych jest przecież znacznie więcej) czy nieznających miasta? Wiele razy podczas tramwajowych i autobusowych podróży na przykład po Krakowie czy Warszawie dźwiękowe zapowiedzi pomogły mi zorientować się w aktualnym położeniu i wysiąść na odpowiednim przystanku. Mam wrażenie, że problemem Miejskiego Przedsiębiorstwa Komunikacji i osób niepełnosprawnych nie jest niechęć czy ignorancja współpasażerów – ani razu nie spotkałem się z sytuacją, żeby ktoś nie pomógł wyjechać z autobusu osobie na wózku, bez potrzeby korzystania ze specjalnych podjazdów. Myślę, że realnym problemem jest sprzedawanie nam pewnej wizji miasta otwartego, miasta bez barier, miasta dla wszystkich, która to idea w mig rozbija się o twardy grunt wrocławskiej codzienności.

Z poważaniem
Kamil Piotrowiak

Co na to MPK? List przekazaliśmy do biura prasowego spółki. Wciąż nie mamy, odpowiedzi. Gdy się pojawi, zaprezentujemy je na naszej stronie.

_________________


Góra
 Zobacz profil  
 
PostNapisane: Pn paź 21, 2013 19:01 
Offline

Dołączył(a): N maja 26, 2013 00:42
Posty: 2829
Nowatorska Operacja w Szpitalu Wojskowym. Wszczepiają najnowsze implanty słuchowe.
Gazeta Wrocławska z dnia 21.10.2013

Słuch jest jedynym ludzkim zmysłem, który można skutecznie przywrócić. Jest to możliwe dzięki implantom słuchowym. Oddział Otolaryngologii Czwartego Wojskowego Szpitala Klinicznego to pierwszy ośrodek we Wrocławiu i jedyny na Dolnym Śląsku, który rozpocznie procedurę wszczepiania implantów słuchowych. Dzięki niemu wszyscy niesłyszący mieszkańcy regionu dostaną szansę na odzyskanie słuchu.
W tym roku wszczepione zostaną dwa implanty. Szpital zamierza wystąpić do Narodowego Funduszu Zdrowia o środki na wykonanie dziesięciu operacji w 2014 roku. Potrzeby mieszkańców Dolnego Śląska szacowane są na około pięćdziesięciu zabiegów rocznie.
Niepozorny z wyglądu, niewielki i ukryty pod skórą. To na nim zaczepia się później specjalny procesor dźwięku, dzięki któremu osoby niesłyszące usłyszą dźwięk.
W implantach Baha procesor ( część zewnętrzna, którą widzimy za uchem) odbiera dźwięki, mowę, muzykę. Następnie przesyła dźwięki bezpośrednio do ślimaka, omijając niesprawne części ucha. Dlatego implanty te stosuje się u pacjentów z wadami słuchu typu przewodzeniowego lub mieszanego ( przewodzeniowo – odbiorczego), którzy nie mogą korzystać z klasycznych aparatów.
Innowacje medyczne w zakresie implantów słuchowych znajdą praktyczne zastosowanie od 1 października na oddziale Otolaryngologii Czwartego Szpitala Wojskowego we Wrocławiu. Tutejsi specjaliści wszczepią pacjentom implanty najnowszej generacji. Ich największe zalety to przede wszystkim bezpieczeństwo i spokój pacjenta – założenie implantu jest znacznie uproszczone, nie wymaga dużych cięć Dzięki czemu implanty te gwarantują lepszy efekt kosmetyczny, zmniejsza się również ryzyko jakichkolwiek powikłań skórnych.
Najważniejsze są jednak korzyści medyczne. Pokrywająca tytanową śrubę implantu tytanowa powłoka TiOblast umożliwia bardzo stabilne zakotwiczenie implantu w kości. Zastosowanie powłoki hydroksyapatytowej (hydroksyapatyt występuje w przyrodzie w postaci minerałów, jest nieorganicznym składnikiem kości i zębów) na powierzchni wspornika implantu, wspomaga proces integracji tkanki miękkiej z implantem. Dotychczas powłokę tę wykorzystywano w implantach ortopedycznych, ale nigdy wcześniej laryngologicznych. Ta nowość ma bardzo duże znaczenie dla sterylności po wszczepieniu implantu. W jego pobliżu nie tworzą się tak zwane kieszonki, w których mógłby powstać uciążliwy stan zapalny.
Implanty ze specjalną powłoką umożliwiają podłączenie procesora dźwięku – już dwa tygodnie po operacji. Rana po wszczepieniu goi się znacznie szybciej.
Później pracę rozpoczyna zespół audiologów, który dobiera indywidualne ustawienia dla pacjenta. W efekcie pacjent otrzymuje nowy słuch.

_________________


Góra
 Zobacz profil  
 
 Tytuł: Tacierzyństwo
PostNapisane: Pn paź 21, 2013 22:22 
Offline

Dołączył(a): N maja 26, 2013 00:42
Posty: 2829
Autor: Paulina Malinowska-Kowalczyk, Źródło: Integracja 3/2013

Czy mogę obciążać partnerkę albo żonę swoją niepełnosprawnością? Czy to odpowiedzialne, by będąc niepełnosprawnym mężczyzną decydować się na dziecko? Czy w ogóle mogę mieć dzieci? Czy warto być tatą z niepełnosprawnością?
To pytania, które tylko na pozór i w wyidealizowanej rzeczywistości są retoryczne. Bo choć głośno się ich nie wypowiada, to tkwią w myślach, wracają co jakiś czas jak ból głowy, a czasami nie dają spać. Rodzicielstwo nie jest stanem medialnie atrakcyjnym, mało jest reklam promujących decyzję, by przyjąć dziecko na świat, ale znalezienie drugiej połówki, małżeństwo i posiadanie dzieci to często jedno z największych marzeń. Zwłaszcza dla mężczyzny z niepełnosprawnością. Strach, że to się nie uda, jest o wiele większy niż u mężczyzn pełnosprawnych. Pytanie zatem dlaczego?
Po pierwsze, w społecznej świadomości to mężczyzna ma być głową rodziny i zarabiać na jej utrzymanie. Po drugie, rodzina i sąsiedzi od razu wydadzą wyrok, kto i do czego się nadaje, a po trzecie – dziecko jest powszechnie kojarzone z kłopotami, co przypomina nawet niejedno ludowe powiedzenie. A niepełnosprawność to kłopot wystarczający.
Co powinien wobec tego zrobić mężczyzna z niepełnosprawnością? Nie wierzyć – po prostu. Oczami wyobraźni przenieśmy się na moment na jakikolwiek plac zabaw. Zastanówmy się, kogo tam widzimy i co robią poszczególne osoby.
Dzieci robią babki z piasku, huśtają się, brykają na drewnianych zabawkach lub zjeżdżają ze ślizgawek. Dorośli się z nimi bawią albo na ławeczkach oddają się lekturze gazet, rozmawiają z innymi albo też patrzą w dal. I jeśli zauważą państwo człowieka, który nieustannie chodzi za swoim dzieckiem, dziwnie nasłuchuje i cały czas je przywołuje, to można być niemal pewnym, że to niewidomy rodzic. I to jest najlepiej strzeżone dziecko na placu. Bo nieprawdą jest, że osoba, która nie widzi, nie będzie potrafiła zadbać o bezpieczeństwo swojego malucha. Człowiek niewidzący nie będzie robił wtedy nic innego, tylko o to dbał.

Rodzice to my
Rafał Kanarek jest osobą niewidomą. Jego żona również. Poznali się w Laskach. Informacja o ciąży zelektryzowała nie tylko zainteresowanych, ale przede wszystkim rodziców. Jak wspomina Rafał, tata Marty zaproponował, by po porodzie córka z dzieckiem zamieszkała przez kilka miesięcy u nich – daleko od małżeńskiego domu. Czym tłumaczyć podobną propozycję? Na pewno troską i strachem o to, że rodzice maleństwa, oboje niepełnosprawni, na pewno sobie nie poradzą. Rafał się nie zgodził. Przyznaje, że się „postawił”, bo założył, że jako rodzice muszą dać radę. I poradzili sobie, choć nie było łatwo, ale też nie dużo trudniej niż innym.
To oczywiste, że dla każdego świeżo upieczonego taty kąpanie, przewijanie, ubieranie i pielęgnowanie noworodka to na początku czarna magia, która z czasem zamienia się w codzienność. A wiadomo: praktyka czyni mistrza. Ponadto dla Rafała - podobnie jak dla wszystkich ojców – bardzo pomocna okazała się szkoła rodzenia. Dzięki niej wraz z żoną nabrał pewności, że jako rodzice najlepiej wiedzą, co jest dobre dla ich dziecka.
Jak podkreśla Rafał: „Nie można postawić znaku równości między niepełnosprawnością a niewydolnością wychowawczą”, choć dla sporej części społeczeństwa tak właśnie jest. „Szeroka opinia publiczna” prędzej zaakceptuje macierzyństwo bądź ojcostwo alkoholików, niż rodzicielstwo na przykład głuchoniewidomego mężczyzny. Bo alkoholicy zawsze mieli dzieci i to dużo, a niepełnosprawni – raczej nie.

Ryzyko i szczęście
Grzegorz Kozłowski to tata czwórki dzieci. Jest przewodniczącym Towarzystwa Pomocy Głuchoniewidomym i aktywnym działaczem Polskiej Fundacji Osób Słabosłyszących. Urodził się z zaćmą, a gdy miał kilka lat, w wyniku użycia niewłaściwego leku, stracił słuch. Dlaczego zdecydował się na założenie rodziny?
Taka decyzja nie jest łatwa i pozbawiona wątpliwości. Grzegorz przyznaje, że przed ślubem miał obawy, czy może obciążać pełnosprawną ukochaną swoją niepełnosprawnością. Decydując się później na ojcostwo, musiał zmierzyć się z przewidywaniami, że jego dzieci mają 50 proc. szans na odziedziczenie zaćmy i 1 proc. – wady słuchu. Musiał liczyć się tym, że mogą urodzić się niepełnosprawne. Żadne jednak nie ma niepełnosprawności.
Ktoś powie: „miał szczęście” i będzie miał rację, bo jak potwierdza Grzegorz: „wspaniale jest mieć dzieci”. Rzadko jednak, snując rozważania o rodzicielstwie, pamięta się o tym, że dzieci mają niewiarygodną zdolność adaptacji. Uczą się komunikować z rodzicami, a często w naturalny sposób stają się ich przewodnikami i pomocnikami. Ktoś powie, że niepełnosprawni zmuszają w ten sposób dzieci do zadań, które nie są dla nich przeznaczone, ale ktoś inny – że robią to, co w ich sytuacji jest naturalne, a czego podstawą są wzajemna więź i miłość. Bo jeśli brakuje na przykład porozumienia wzrokowego, to można zrekompensować je dotykiem, czyli przytulaniem. Dla dziecka nie jest najważniejsze, jak tata wygląda, jakie ma umiejętności, czy ograniczenia, tylko jak to, co umie i posiada, potrafi wykorzystać.

Konsekwencja miłości
Doskonale wie o tym Stefan Makowski, na co dzień nauczyciel historii, a szerzej znany jako zasłużony dla polskiej szermierki paraolimpijczyk. Jest tatą dwóch córek. Od dziecka ma niepełnosprawność, nauczył się chodzić dopiero w wieku 16 lat. Wspomina, że jako młody chłopak myślał o dziewczynach, ale gdy siedział na wózku, perspektywa „chodzenia z kimś” nawet dla niego była abstrakcyjna.
Przyznaje, że gdy stanął na nogi „nadrobił zaległości”. Poza tym czynnie uprawiał sport i dzięki temu był bardziej sprawny od innych niepełnosprawnych. Zawsze też chciał mieć dużą rodzinę. Kwestia posiadania dzieci nie była dla niego t matem dyskusji. Traktował je raczej jako konsekwencję miłości niż kalkulację, czy mimo niepełnosprawnością można je mieć. Jeśli się bowiem weźmie pod rozwagę za i przeciw, to na pewno brak dzieci jest o wiele wygodniejszy. Ale w życiu nie tylko o wygodę chodzi.

Przygoda życia
Pytanie, czy niepełnosprawność utrudnia rodzicielstwo jest zasadne. Bo trudno nie dostrzec ograniczeń architektonicznych, jeśli się jeździ na wózku. Osoba głuchoniewidoma musi nauczyć swoje dzieci języka komunikacji, by móc z nimi rozmawiać. Osoba niewidoma, musi mieć „oczy dookoła głowy”, by nieustannie słyszeć, co i gdzie robi jej dziecko. To jednak nie są powody, by z rodzicielstwa rezygnować. A gdy ktoś straszy, że człowiek z niepełnosprawnością nie da rady zająć się dziećmi, warto pamiętać, że dzieci szybko rosną. Około 1. roku życia zaczynają chodzić, gdy mają 1,5 roku, zaczynają mówić, a gdy 2 latka – zaczynają rodzicom pomagać. I pełnosprawnym, i niepełnosprawnym. Jak konstatuje Stefan Makowski: „Chcesz przeżyć przygodę życia, załóż rodzinę i zostań ojcem”.

Data opublikowania dokumentu: 2013-10-15, 13.21
Źródło:
http://www.niepelnosprawni.pl/ledge/x/173331?utm_source=biuletyn&utm_medium=email&utm_campaign=17.10.2013

_________________


Góra
 Zobacz profil  
 
 Tytuł: Biznes z sercem
PostNapisane: Cz paź 24, 2013 07:04 
Offline

Dołączył(a): N maja 26, 2013 00:42
Posty: 2829
Kolejny raz przedsiębiorcy bez uprzedzeń, odważni spółdzielcy oraz instytucje odpowiedzialne społecznie zostały nagrodzone za wytyczanie nowych dróg na rynku pracy, zatrudniając osoby z niepełnosprawnością.

W czwartek, 26 września, na Zamku Królewskim w Warszawie odbyła się Gala Finałowa VIII Konkursu Lodołamacze 2013. W uroczysty nastrój gości wprowadził walc w wykonaniu słabowidzacej Joanny i niewidomego Dariusza Popławskich. Po I miejsce i Statuetkę Lodołamacz 2013 w kategorii „Rynek pracy chronionej” ruszyła przedstawicielka Spółdzielni Socjalnej Kreatywni w Bydgoszczy – jej 55 pracowników z niepełnosprawnościami aktywnie uczestniczy we wszystkich działaniach z zakresu ekonomii społecznej, równolegle biorąc udział w szeregu działań integrujących, podnoszących kompetencje osobiste. Za nieustanne tworzenie nowych stanowisk produkcyjnych, jak i specjalistycznych dla osób niepełnosprawnych na otwartym rynku statuetkę i złoty medal otrzymał Hutchinson Poland Sp. z o.o. z Żywca. Lodołamacz 2013 i pierwsze miejsce na podium w kategorii „Instytucja” przypadło Politechnice Łódzkiej, która poprzez wyrównanie dostępu do oferty edukacyjnej uczelni dla osób z różnymi niepełnosprawnościami, działa na rzecz ich włączania w różne dziedziny życia społecznego i zawodowego.
Lodołamacz Specjalny trafił w ręce Przemysława Sobieszczukowa za działania w stowarzyszeniu Debra Polska Kruchy Dotyk na rzecz rehabilitacji, integracji, leczenia i pielęgnacji, a także wymiany doświadczeń wśród cierpiących na Epidermolysis Bullosa (EB) – pęcherzowe oddzielanie się naskórka. Superlodołomacza 2013 zaś Kapituła Konkursu przyznała Radiowej Jedynce, doceniając wrażliwość społeczną stacji, bogactwo audycji poruszających tematykę osób z niepełnosprawnością oraz włączanie się w akcje i projekty społeczne, często o charakterze charytatywnym. Na decyzję miał też wpływ fakt zatrudniania niepełnosprawnych dziennikarzy przez Pierwszy Program Polskiego Radia.
Uroczystość uświetnił występ Małgorzaty Walewskiej oraz Waldemara Malickiego.
Organizatorzy konkursu – Fundacja FAZON i Polska Organizacja Pracodawców Osób Niepełnosprawnych rok w rok starają się wyłonić, a następnie nagrodzić osoby prywatne oraz pracodawców angażujących się w rozwiązywanie problemów osób niepełnosprawnych w różnych dziedzinach życia społecznego i zawodowego. Lodołamacze od 2007 r. odbywają się pod honorowym patronatem małżonki Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej (od 2010 roku pod patronatem Anny Komorowskiej).
Centrum Komunikacji

Źródło:
BIP nr 20 (65), październik 2013

_________________


Góra
 Zobacz profil  
 
PostNapisane: Cz paź 24, 2013 07:12 
Offline

Dołączył(a): N maja 26, 2013 00:42
Posty: 2829
Barbara Zarzecka

„Myśl globalnie, działaj lokalnie” – to hasło znamy chyba wszyscy. Od kilku już lat pojawia się ono w mediach, na plakatach i ulotkach, powtarzają je pracownicy jednostek samorządowych, przedstawiciele organizacji pozarządowych i zwykli obywatele. Coraz więcej osób dochodzi do wniosku, że działania na rzecz społeczności lokalnej mają sens i że jeśli każdy z nas będzie zmieniał swoje otoczenie, to zmieniał się będzie cały świat. Z takiego przekonania wyrósł też projekt „PartycypacJA. Osoby niewidome liderami komunikacji społecznej”, realizowany od 1 sierpnia 2012 r. do 30 września 2013 r. przez Polski Związek Niewidomych we współpracy ze Stowarzyszeniem Gmin i Powiatów Małopolski.
- Głównym celem projektu było uświadomienie niewidomym i słabowidzącym obywatelom praw i obowiązków, ale także roli, jaką mogą odgrywać w społecznościach lokalnych. Pokazanie im, że są w stanie działać nie tylko na rzecz swojego środowiska, środowiska niewidomych i słabowidzących, ale także pomagać innym. Hasłem, które nam przyświecało w tym przedsięwzięciu było zdanie: „Spróbujmy zmieniać rzeczywistość i uwierzmy, że możemy mieć pozytywny wpływ na innych” – mówi Elżbieta Oleksiak – koordynator projektu.
To właśnie wiara we własne możliwości, otwarcie się na drugiego człowieka i chęć dążenia do poprawy rzeczywistości są niezbędne do tego, by podjąć działania na rzecz wspólnego dobra.
- Co partycypacja znaczy dla naszego środowiska? W moim przekonaniu to pewna zmiana mentalna. To wyzwanie do tego, żeby się nie izolować. Jesteśmy częścią bardzo zróżnicowanej społeczności lokalnej, w której oprócz nas, niewidomych, słabowidzących są też inni i im też trzeba czasem pomóc – mówiła podczas konferencji podsumowującej projekt Małgorzata Pacholec, dyrektor Polskiego Związku Niewidomych.

Czy chcieć to móc?
Często powtarza się, że osoby niepełnosprawne wycofują się z życia, że nie chcą się integrować, angażować w jakiekolwiek działania. Jednak analiza ankiet, które zostały przeprowadzone w ramach projektu, wykazała, że niewidomi i słabowidzący chcieliby być aktywnymi członkami społeczności lokalnych. Brać udział w referendach, wydarzeniach społeczno-kulturalnych, przyczyniać się do rozwiązywania aktualnych problemów w swoich miejscowościach.
Co więc stoi na przeszkodzie? – Niewidomi i słabowidzący respondenci skarżyli się w ankietach, że nie są informowani o działaniach realizowanych przez jednostki samorządu terytorialnego – mówi Elżbieta Oleksiak. - Często informacje o tych działaniach publikowane są w formatach nieczytelnych dla osób z dysfunkcją wzroku, więc po prostu do nich nie docierają – dodaje.
Dostęp do informacji publicznej dla osób niewidomych i słabowidzących może ulec poprawie po wprowadzeniu we wszystkich urzędach wytycznych WCAG 2.0. Obecnie, ponad 3/4 serwisów internetowych w administracji publicznej nie spełnia standardów dostępności. Jak mówi rozporządzenie do ustawy o informatyzacji działalności podmiotów realizujących zadania publiczne, do końca 2015 roku wszystkie serwisy powinny być dostępne.
„Kolejną przeszkodą jest niedostateczna wiedza na temat możliwości zgłaszania swoich pomysłów samorządom przez osoby niewidome i słabowidzące” – czytamy w opracowaniu wyników ankiet. Osoby niewidome nie wiedzą, jak i gdzie mogą zgłaszać swoje postulaty.

Partycypacja na warsztat
„To nie sprawy niepokoją ludzi lecz poglądy na te sprawy” – takie hasło przyświecało szkoleniom, w których wzięło udział 100 niewidomych i słabowidzących liderów lokalnych z całej Polski. Zdobyli oni wiedzę na temat idei partycypacji społecznej, uwarunkowań kreowania polityki publicznej na poziomie lokalnym, dynamiki grupy i procesu zmiany społecznej. Uczyli się również podstaw tworzenia systemu komunikacji społecznej, partycypacyjnych metod planowania, realizacji i ewaluacji polityki publicznej, zasad budowania partnerstwa międzysektorowego oraz metod szkoleniowych przydatnych do kształcenia w dziedzinie partycypacji. Wykładowcami na warsztatach byli specjaliści z zakresu partycypacji obywatelskiej, spraw Unii Europejskiej związani ze Stowarzyszeniem Gmin i Powiatów Małopolski.
„Nie wystarczy dawać temu, kto prosi, trzeba dawać temu kto potrzebuje” – pod takim z kolei hasłem Polski Związek Niewidomych przeszkolił 50 pracowników jednostek samorządu terytorialnego z całej Polski w zakresie komunikacji społecznej i współpracy ze środowiskami organizacji społecznych zrzeszających osoby niewidome i słabowidzące. Uczestnicy poznali specyficzne potrzeby i możliwości osób z uszkodzonym wzrokiem, uczyli się specyfiki obsługi petenta z niepełnosprawnością wzroku.
Następnie odbyły się wspólne warsztaty dla 32 niewidomych i słabowidzących liderów lokalnych oraz 16 pracowników samorządów. Spotkanie to było okazją do dyskusji na temat współpracy, możliwości włączania się osób niewidomych w życie społeczne danych miejscowości, a także rozmów o barierach w dostępie do informacji oraz usług oferowanych przez poszczególne urzędy i instytucje.
Podczas warsztatów wypracowany został model współpracy pomiędzy jednostkami samorządu terytorialnego a organizacjami na rzecz niewidomych i słabowidzących. Przy jego tworzeniu pomocne okazały się wnioski z ankiet.
Miejscem, w którym te dwie grupy nadal mogą się spotykać, wyjaśniać wątpliwości i zgłaszać pomysły w zakresie partycypacji, jest utworzona w ramach projektu sieć dialogu, czyli forum dyskusyjne. Po zalogowaniu się na stronie można tam porozmawiać na temat zrealizowanych projektów, dostępu osób niewidomych do przestrzeni publicznej, czy obsługi osoby niewidomej w samorządach terytorialnych.
Innym ciekawym narzędziem, powstałym w tym przedsięwzięciu, jest mapa aktywności, czyli spis działań, projektów, akcji, kampanii prowadzonych na rzecz osób niewidomych i słabowidzących przez organizacje pozarządowe.
Zarówno sieć dialogu, jak i mapa aktywności są dostępne na stronie PZN: http://pzn.org.pl/partycypacja i każdy może z tych narzędzi korzystać.
W trakcie realizowanych w projekcie szkoleń padło wiele propozycji, co zrobić, by włączyć osoby z dysfunkcją wzroku w życie społeczności lokalnej.
Wszystkie wypracowane pomysły znajdują się w poradniku metodologicznym dla jednostek samorządu terytorialnego, który również jest dostępny na stronie internetowej projektu. Poza wypracowanym podczas szkoleń modelem współpracy znajdziemy w nim omówienie wspomnianych ankiet, przydatne adresy i informacje, oraz przykłady dobrych praktyk w zakresie współpracy między jednostkami samorządu terytorialnego a środowiskiem osób niewidomych i słabowidzących.

Partycypacja w praktyce
Pierwszym krokiem do włączenia osób z dysfunkcją wzroku w życie lokalne jest edukacja. Ciekawą inicjatywą, która z pewnością poszerzyła wiedzę osób niewidomych i słabowidzących na temat funkcjonowania jednostek samorządowych był projekt „Budujemy Gminę Wawel”, opisany w podręczniku metodologicznym jako przykład dobrych praktyk, a realizowany przez Krakowski Klub Kultury Fizycznej, Sportu i Turystyki Niewidomych i Słabowidzących „Lajkonik”. W ramach tego działania zostały zorganizowane 14-dniowe warsztaty obywatelskie, podczas których uczestnicy tworzyli wirtualną Gminę Wawel, powoływali sołectwa, tworzyli NGO, określali potrzeby społeczności wawelskiej, wybierali władze gminy, uczestniczyli w posiedzeniach wybranej rady gminy, tworzyli budżet i dokonywali jego korekt. Aby gra symulacyjna była możliwie zbliżona do rzeczywistości, obywatele Gminy Wawel otrzymali dowody osobiste, używali wirtualnych pieniędzy (waweli), płacili podatki. Warsztaty te miały na celu wzrost aktywności obywatelskiej i zaangażowania w sprawy społeczności lokalnej osób niewidomych i niedowidzących oraz osób starszych w Małopolsce.
Jako przykłady dobrych praktyk wymieniono także niektóre koła Polskiego Związku Niewidomych, które podejmują współpracę z lokalnymi jednostkami samorządu terytorialnego, placówkami edukacyjnymi, ośrodkami akademickimi, instytucjami kultury i prywatnymi przedsiębiorstwami. Wspólnie organizują imprezy kulturalne, realizują projekty, prowadzą wolontariat. W przewodniku metodologicznym oraz na konferencji, jako przykłady dobrych praktyk, wymienione zostały koła: w Bochni, Głuszycy, Jarosławiu, Katowicach, Pruszkowie oraz Wyszkowie. Z pewnością więcej jednostek Polskiego Związku Niewidomych może pochwalić się dobrą współpracą z jednostkami lokalnymi, ale w wielu miejscowościach wciąż jeszcze pomiędzy tymi dwoma grupami jest mur wzajemnej niechęci, który trzeba wreszcie skruszyć.
Korzystajmy zatem z wypracowanych narzędzi, dzielmy się doświadczeniem i kopiujmy dobre wzorce. Niechaj w naszym mieście osoby z dysfunkcją wzroku znajdą dla siebie pole do działania, niechaj mówią o sobie: jesteśmy liderami.

Projekt „PartycypacJA. Osoby niewidome liderami komunikacji społecznej” został sfinansowany z Funduszu dla Organizacji Pozarządowych Grantu Blokowego Szwajcarsko-Polskiego Programu Współpracy. Operatorem Funduszu z ramienia Ministerstwa Rozwoju Regionalnego była spółka Ecorys, która nadzorowała projekt finansowo i merytorycznie.
Z wszystkich wypracowanych podczas projektu narzędzi można korzystać na stronie internetowej: http://pzn.org.pl/partycypacja/

Źródło:
Pochodnia – nr 5 (896), październik 2013

_________________


Góra
 Zobacz profil  
 
PostNapisane: Cz paź 24, 2013 08:26 
Offline

Dołączył(a): N maja 26, 2013 00:42
Posty: 2829
Anna Kowalska

„Dam sobie radę. A co, niewidomy to już chodzić nie umie?!” - słyszą czasem widzący, którzy próbują posłużyć swoimi oczami na ulicy, w sklepie, w tramwaju. Widzący, szczególnie ci, którym nie był dany kontakt z osobą niewidomą istotnie nie bardzo wiedzą, co, jak i dlaczego? Próbują sobie wyobrazić w ciągu kilkudziesięciu sekund jej sposób postrzegania świata. Może przypomną sobie niewidomego bohatera książki, szkolnej czytanki lub reklamy społecznej i na takiej podstawie wymyślą, jak pomóc. Co prawda w domu, w szkole mówią, że należy być dobrym i pomagać, ale nie uczą jak. Dlatego pełnosprawni zachowują się czasem nieporadnie lub przeciwnie – są przekonani, że wszystko umieją i wtedy próbują niewidomego zmuszać do swojej wizji chodzenia.
Prawda, że chyba nikt nie lubi, gdy go ciągną, popychają, wyjmują portmonetkę z ręki, by za niego zapłacić jego pieniędzmi, bo raz, że to niebezpieczne, a dwa – nieprzyjemne dla właściciela. Prawda, widzący wypytują o chorobę, dają telefony do lekarzy, zielarzy, cudotwórców i uzdrawiaczy. Litują się i traktują jak dzieci lub osoby co prawda dorosłe, ale bardzo niedojrzałe. Prawda, że próbują przejąć kontrolę i dopilnować, żeby osoba niewidoma została dostarczona tam, gdzie trzeba. Działania pomocowe oferowane na ulicy, w tramwaju, pociągu są różne, bo ludzie, wszyscy ludzie – niewidomi, widzący, politycy i lekarze, młodzi i dojrzali, kobiety i mężczyźni, patrioci i idioci – mają różne definicje pomagania. Pomoc to dla niektórych opieka, przejęcie kontroli, dla innych to towarzyszenie, dla jeszcze innych to wspieranie.
Są też tacy, którzy powiedzą, że pomagać nie należy, nie warto, że każdy musi sobie radzić sam, bo taki jest świat. Mnie nikt nie pomaga – mówią – więc i ja nie zamierzam wkładać wysiłku w to, żeby drugiemu, temu obok mnie, żyło się choć o milimetr lepiej. Tymi się nie zajmujmy, ponieważ oni ominą nas z pewnością, nawet gdybyśmy ze złamaną nogą leżeli na chodniku. Nie wtrąciliby się do sprawy, bo są inni, bo przecież połamaniec żyje, więc może sobie zadzwonić po pogotowie. Tych więc zostawmy i omińmy, jak oni nas, i tak ich przecież – zgodnie z ich myśleniem – nie zauważymy.
Ci z wizjami pomocy mają dla niewidomych czas i różnymi przyczynami motywowaną ochotę wspierania. Pomagają, bo trzeba, bo jesteśmy ludźmi, bo ta pomoc wróci do nich, bo Bóg im kazał, bo dlaczego nie podejść, skoro można. Z ludzkimi chęciami nie ma sensu dyskutować. Jeśli ktoś pomaga, bo wierzy głęboko, że jutro jemu ktoś pomoże, cóż, najwyżej się zawiedzie albo zapomni, że przeciągnął niewidomego przez ulicę i się nie rozczaruje, że jednak dobro nie wróciło. A może znajdzie jakieś pozytywne wydarzenie i przypisze jego wystąpienie właśnie temu, że sam się zachował jak należy. Jeśli ktoś jest ciekawski i bardzo chce się dowiedzieć, jak wygląda życie niewidomego od kuchni, podejdzie i będzie wypytywał, bo to przecież taka świetna okazja. Spotkał na ulicy i kiedy tylko się dowie, jak to jest nie widzieć, jego wewnętrzny świat będzie wzbogacony o nowe doświadczenie. Jeśli dla kogoś motywacją do pomagania jest wiara w Boga, też niewątpliwie podzieli się z niewidomym tym, że on robi to w imię Chrystusa. A jeśli pomocnik wierzy w reinkarnację, uraczy nas opowieścią, że kto wie, może on kiedyś też podążał z białą laską po świecie albo będzie musiał chadzać z nią w kolejnym życiu, więc teraz trochę na nas popatrzy, żeby się przygotować, a przy okazji pomoże. A są i tacy, którzy zbagatelizują swoją pomoc i powiedzą, że oni czekają na pociąg i tak nie mają niczego lepszego do zrobienia, więc chętnie z niewidomym przejdą, pójdą, podprowadzą.
No i cóż, niewidomi mają twardy orzech do zgryzienia. Reakcja na sposoby pomagania to naprawdę niełatwa sprawa. Przepędzony na ulicy chrześcijanin ofiaruje upokorzenie za zmarłą babcię, oczekujący na pociąg wzruszy ramionami i zanurzy się w czytanej gazecie, ciekawski będzie tłumaczył, że on przecież niczego złego, że chce jedynie wiedzieć, żeby pomagać jak najlepiej, przygotowujący się do roli niewidomego w przyszłym życiu będzie zawiedziony.
Podnoszenie głosu, żale i pretensje, uszczypliwości stosowane na ulicy są barierami w komunikacji. A jako takie nie służą nikomu. My, niewidomi, też nie lubimy barier i uskarżamy się na nie, więc sami też nie powinniśmy ich stosować. Często naprawdę wystarczy powiedzieć, czego potrzebujemy: „Proszę mnie nie ciągnąć”, „Znam trasę, więc wysiądę w odpowiednim momencie”, „Dziękuję, sama zejdę po schodach” lub „Nie potrzebuję, żeby mnie pani sprowadzała po schodach, ale gdyby pani mogła mi pokazać wyjście do tramwaju, byłabym wdzięczna”. Asertywnie, stanowczo, ale grzecznie, z klasą.
Nie jest dobrze, gdy niewidomi zapominają, że widzący naprawdę nie wiedzą, co to znaczy nie widzieć. Oni na co dzień posługują się wzrokiem, więc przez te kilka minut na ulicy nie od razu wpadają na najlepsze rozwiązania. Powiem więcej, widzący nie mają obowiązku na każdym kroku wchodzić w buty niewidomego, a zanim to zrobią, nasz tramwaj może odjechać, warto więc poinformować o potrzebie i nie czekać na to, aż rozwiążą nasz problem. Bo my też możemy go rozwiązać. Tylko czasem tym rozwiązaniem jest poproszenie o pomoc. Nie pozwala na to samodzielność rozumiana jako konieczność wykazania się, udowodnienia, że jesteśmy super, świetni, że niewidzenie wcale nas nie ogranicza. Niewidomi błądzący godzinami nocą po zaśnieżonym osiedlu, przechodzący przez torowiska, narażający się na niebezpieczeństwo zakończenia życia pod kołami pociągu, chlubiący się tym, jak biegają po ulicach bez martwienia się o innych, to grupa, dla której samodzielność jest cechą najważniejszą. Po tych samych ulicach, po których biegamy z białymi laskami chodzą małe dzieci lub staruszki z drewnianymi laskami i zderzenie z rozpędzonym niewidomym może być dla nich bolesne i niebezpieczne. Błądzący zimą po osiedlu ryzykują co najmniej przeziębienie lub spotkanie ze spragnionymi pieniędzy kawalerami orderu nocnego życia w mieście. A śmierć pod kołami pociągu? Bo ja wiem, co kto lubi. Oczywiście wszystkie wyżej wymienione mogą się przydarzyć też osobom, których oczy funkcjonują jak należy.
Samodzielność to ważna cecha, która sprawia, że nasze życie jest bogatsze. Jeśli naprawdę umiemy się nią wykazywać, nie musimy jej manifestować. Zupełnie jak sportowiec, który nie musi przy śniadaniu, w łazience, w sklepie napinać mięśni, żeby cały świat zobaczył, że je ma. Z samodzielnością, jak z inteligencją, jeśli jest – będziemy wiedzieli, kiedy jej użyć. Jeśli jej nie ma – pojawia się brawura lub uzależnienie od innych.

Źródło:
Pochodnia – nr 5 (896), październik 2013

_________________


Góra
 Zobacz profil  
 
PostNapisane: Cz paź 24, 2013 08:59 
Offline

Dołączył(a): N maja 26, 2013 00:42
Posty: 2829
Beata Rędziak

Od 1 stycznia br. rozpoczął się proces likwidacji Biblioteki Centralnej Polskiego Związku Niewidomych (BC PZN), a jej zbiory zostały przekazane Głównej Bibliotece Pracy i Zabezpieczenia Społecznego (GBPiZS), która jest nadzorowana przez Ministerstwo Pracy i Polityki Społecznej. Zmiana ta spowodowała niepokoje w środowisku osób z dysfunkcją wzroku, m.in. o to, czy dostępność zbiorów będzie zagwarantowana. Celem tej zmiany i trwającego procesu przekazywania jest zapewnienie stabilności finansowania biblioteki, a w efekcie – bezproblemowy dostęp do jej zbiorów.

Poszukiwanie drogi
– BC PZN od wielu lat miała problemy z pozyskiwaniem środków finansowych na prowadzenie działalności. Do roku 2004 byliśmy zmuszeni korzystać ze wsparcia różnych osób, szukać posłów, senatorów czy innych znaczących osób w państwie, aby zechciały lobbować w Sejmie w sprawie uzyskania środków finansowych. W 2005 roku, po wielu wystąpieniach i spotkaniach z przedstawicielami Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego (MKiDN), a także PFRON-u, osiągnęliśmy sukces w postaci podpisania 5-letniego programu. Sukces ten nie do końca był zadowalający, gdyż co prawda środki finansowe były zagwarantowane wieloletnią umową, ale w każdym roku kalendarzowym zadaniem Związku było posiadanie kwoty około 1 mln złotych na finansowanie BC, zanim ta kwota była refundowana przez podmioty wskazane w umowie – wyjaśnia Anna Woźniak-Szymańska, prezes PZN.
Do 31 grudnia 2010 r. bieżąca działalność BC PZN była finansowana w ramach Wieloletniego Programu Rządowego „Rozwój Biblioteki Centralnej Polskiego Związku Niewidomych na lata 2005-2010”, głównie ze środków PFRON oraz Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego.
Po wygaśnięciu umowy PZN musiał szukać innych rozwiązań, które pozwoliłyby na funkcjonowanie biblioteki. – Z uwagi na to, że realizacja wspomnianego rządowego programu nie mogła być przedłużona z powodów formalnych, 22 grudnia 2010 r. zostało podpisane porozumienie o współpracy na rzecz rozwoju Biblioteki Centralnej PZN, pomiędzy MKiDN, Pełnomocnikiem Rządu do Spraw Osób Niepełnosprawnych, prezesem Zarządu PFRON oraz prezesem Zarządu Głównego Polskiego Związku Niewidomych – mówi Teresa Hernik, dyrektor Biura Pełnomocnika Rządu ds. Osób Niepełnosprawnych. Powołano Zespół do wypracowania nowej koncepcji. Na mocy tego porozumienia jego sygnatariusze postawili sobie za zadanie zapewnić stabilny system upowszechniania czytelnictwa w środowisku osób niewidomych i słabowidzących.
Teresa Hernik podkreśla, że spotkania Zespołu były organizowane cyklicznie od 2011 r. i w tym okresie dokonano m.in. przeglądu i oceny działalności BC PZN oraz zapoznano się z problemami funkcjonowania tej placówki, w szczególności z istniejącymi możliwościami jej finansowania. Przeanalizowano także ewentualność rozszerzenia działalności Biblioteki Narodowej, w zakresie upowszechniania czytelnictwa w środowisku osób niewidomych i słabowidzących, a także zastanawiano się nad celowością i możliwością prawną powołania państwowej instytucji, która przejęłaby merytoryczny zakres działalności Biblioteki Centralnej PZN.
Po roku prac Zespołu nastąpiły kolejne zmiany. – Okazało się, że MKiDN nie jest zainteresowane prowadzeniem biblioteki wspólnie z PZN. Zwróciliśmy się w tej sprawie do Pełnomocnika Rządu do spraw Osób Niepełnosprawnych w celu wypracowania innej koncepcji rozwiązania tego problemu. Pierwszym krokiem była zgoda Ministra Finansów na to, że Biblioteka może być włączona w struktury Ministerstwa Pracy i Polityki Społecznej, co skutkuje finansowaniem z budżetu państwa – mówi prezes PZN. – Pomysł przekazania zbiorów i utworzenia Działu Zbiorów dla Niewidomych w ramach struktury Głównej Biblioteki Pracy i Zabezpieczenia Społecznego uznaliśmy za słuszny – dodaje.
Początki naukowej GBPiZS datuje się na 1919 r. wraz z powołaniem Ministra Opieki Społecznej.
– W grudniu 2012 r. Minister Pracy i Polityki Społecznej podpisał z Polskim Związkiem Niewidomych list intencyjny, w którym – jako organ nadzorujący GBPiZS – zadeklarował wolę rozszerzenia jej dotychczasowej działalności o zadania dotyczące upowszechniania czytelnictwa osób niewidomych i słabowidzących, w szczególności w formie digitalizacji zbiorów bibliotecznych oraz udostępniania zbiorów naukowych i ogólnodostępnych. Natomiast PZN zadeklarował wolę przekazania Głównej Bibliotece Pracy i Zabezpieczenia Społecznego m.in. zbiorów BC i zaoferował wsparcie merytoryczne – informuje dyrektor Hernik.

Dobre intencje
W liście wyrażono intencję, że PZN udostępni Głównej Bibliotece Pracy i Zabezpieczenia Społecznego pomieszczenia po byłej BC, by ta mogła przejąć i gromadzić tam zbiory biblioteczne oraz zadeklarowano potrzebę zwiększenia zatrudnienia w GBPiZS, ze szczególnym uwzględnieniem osób niewidomych i słabowidzących, posiadających wysokie kwalifikacje w zakresie upowszechniania czytelnictwa oraz digitalizacji zbiorów.
– PZN postawił zaś warunki, m.in. takie, że biblioteka będzie mieściła się w tym samym miejscu, tj. przy ul. Konwiktorskiej 7, osobą zarządzająca tą placówką będzie osoba niewidoma rekomendowana przez PZN, pracownicy BC będą pracownikami resortu, wszystkie formy wypożyczeń będą zachowane, biblioteka będzie się rozwijać i powiększać swoje zbiory – mówi prezes Anna Woźniak-Szymańska.
Minister Pracy i Polityki Społecznej wydał 24 grudnia 2012 r. zarządzenie w sprawie Głównej Biblioteki Pracy i Zabezpieczenia Społecznego, zgodnie z którym pełni ona funkcję centralnej biblioteki w zakresie ekonomicznych i społecznych zagadnień pracy, ze szczególnym uwzględnieniem problemów pracy i zabezpieczenia społecznego oraz upowszechniania czytelnictwa wśród osób niepełnosprawnych, w tym niewidomych i słabowidzących, poprzez udostępnianie zbiorów w formatach dla nich dostępnych. Zarządzenie weszło w życie 1 stycznia 2013 r.
Od tego momentu rozpoczął się proces przekazywania zbiorów. Prezes PZN podkreśla, że zmiana ta gwarantuje stałe finansowanie działalności biblioteki, dostępność do literatury, podręczników, informacji i zbiorów muzycznych. – Będziemy to na bieżąco monitorować. Mamy nadzieję, że biblioteka będzie się rozwijać i udostępniać coraz więcej pozycji rynku wydawniczego. Celem było zagwarantowanie istnienia biblioteki, którą Związek prowadził ponad 60 lat – zaznacza.
Teresa Hernik podkreśla, że Główna Biblioteka Pracy i Zabezpieczenia Społecznego przejęła tylko trzy merytoryczne zadania realizowane przez BC PZN, rozszerzając swoją działalność w zakresie udostępniania osobom niewidomym i słabowidzącym zbiorów, w tym przekazanych przez BC, digitalizacji zbiorów dla ich potrzeb, a także upowszechniania wśród nich czytelnictwa. PZN przejął pozostałe obszary działalności BC, tzn. promocję czytelnictwa osób niewidomych i słabowidzących, organizację i przeprowadzenie konkursów czytelniczych dla dzieci i dorosłych z dysfunkcją wzroku, zajęcia w Akademii w Tyflogalerii w formie cyklicznych wykładów, pokazów filmów z audiodeskrypcją, szkolenia osób niewidomych i słabowidzących z zakresu pisma brajla, obsługi sprzętu do odtwarzania książek – czytników, programów komputerowych. Są to także działania na rzecz integracji społecznej osób niewidomych i słabowidzących, takie jak: organizowanie koncertów muzycznych z udziałem uczniów szkół muzycznych, zapraszanie uczniów szkół podstawowych, gimnazjalnych i licealnych na prelekcje o pracy i codziennym funkcjonowaniu niewidomych, organizowanie spotkań autorskich i występów zespołów muzycznych i wokalnych.
– Oczywiście, że ściśle współpracujemy z Tyflogalerią, nie da się przecież zupełnie odciąć tych obszarów – podkreśla Monika Cieniewska, zastępca dyrektora Głównej Biblioteki Pracy i Zabezpieczenia Społecznego z Działu Zbiorów dla Niewidomych.

Generalne porządki
Od momentu zatrudnienia pracowników, przekazania zbiorów i utworzenia Działu Zbiorów dla Niewidomych w ramach struktury Głównej Biblioteki Pracy i Zabezpieczenia Społecznego trwają intensywne prace organizacyjno-prawne i porządkowe. Wydaje się, że najgorsze już minęło, ale wciąż jest ogrom pracy do wykonania. – W tym roku skupiamy się na uporządkowaniu zbiorów, począwszy od ich przyjęcia, a skończywszy na dokładnej selekcji i inwentaryzacji – mówi Krystyna Cetera, zastępca dyrektora GBPiZS.
Prezes Anna Woźniak-Szymańska wspomina, że początki włączenia zbiorów BC do GBPiZS były utrudnione także ze względu na nieudaną współpracę z ówczesnym dyrektorem biblioteki. – Bez naszej zgody podejmowano decyzje o przerwach w wypożyczaniu książek, nie dowożono ich również do miejsca zamieszkania naszych czytelników. Efektem tej niewłaściwej współpracy było odwołanie przez ministra osoby zarządzającej. Oczekujemy na wybór nowego dyrektora tej placówki – mówi prezes.
W maju prace ruszyły „z kopyta”. – Nie robiliśmy nawet zwyczajowej technicznej przerwy wakacyjnej, aby praca szła do przodu. Dzięki naszym pracownikom, których chcę szczególnie pochwalić, prace idą bardzo szybko. Wyłączamy z wypożyczania tylko np. po 500 tytułów, aby sprawdzić te pozycje, po czym te są udostępniane i wyłączamy kolejne 500 – tłumaczy Cieniewska. – W pracach inwentaryzacyjnych bierze udział doświadczony pracownik oddelegowany z głównej siedziby GBPiZS, dzięki któremu proces ten przebiega sprawnie i zgodnie z przepisami bibliotecznymi – dodaje Cetera.
Trudności, których mogli doświadczyć czytelnicy dawnej BC, wiązały się także z brakiem wpisu GBPiZS do rozporządzenia, które umożliwiałoby jej bezpłatne wysyłanie zbiorów za pośrednictwem poczty. Obecnie jest ono na ostatnim etapie legislacyjnym, ale już wcześniej rozwiązano ten problem. – Podpisaliśmy porozumienie dotyczące bezpłatnej wysyłki i za pośrednictwem PZN taka wysyłka jest dokonywana – mówi Cetera. Siłą rzeczy, jak przy każdej dużej zmianie, należało uporządkować także sprawy organizacyjne, formalne, jak np. zatrudnienie pracowników dawnej BC, podpisanie umów na wynajem powierzchni przy ul. Konwiktorskiej, przekazanie i przyjęcie zbiorów. Trudności mogły doświadczyć też osoby, które korzystały z usług bibliobusu, który jest własnością PZN. – Już mamy zgodę ministerstwa na zakup nowego bibliobusu i mamy nadzieję, że pod koniec roku ta usługa na terenie Warszawy, tak jak dotychczas, zostanie wznowiona – zaznacza Cetera.
Rzeczywiście na utrudniony dostęp do książek skarży się Marek Porębski, który zapisał się do biblioteki dwa lata temu. – Koleżanka napisała maila z 10 tytułami, które chciałem wypożyczyć, ale najpierw okazało się, że ten nie dotarł, potem sytuacja się powtórzyła, aż w końcu, dowiedziałem się, że nie ma mnie w ewidencji czytelników. Wszystko się jednak wyjaśniło i okazało się, że to zwykła pomyłka – opowiada czytelnik. Sam nie ma pewności, czy problem był spowodowany akurat obecnymi zmianami, czy też mogącymi zdarzyć się wszędzie nieporozumieniami. Teraz cieszy się lekturą Janusza Domagalika „Zielone kasztany”.
Zmianami jest też rozczarowana stała czytelniczka z Kętrzyna, Ewa Maksymowicz. – Rzeczywiście biblioteka była przez jakiś moment nieczynna, ale informacja o tym, była dostateczna. Bardziej obawiam się, że BC, która miała piękną 60-letnią tradycję, zostanie zepchnięta na margines. Szkoda, że Tyflogalerią nie zarządza już Monika Cieniewska, dyrektor dawnej BC, bo działy się tam wspaniałe rzeczy, boję się, że ta działalność podupadnie. Już nawet sama nowa nazwa biblioteki jest trudna do wymówienia dla przeciętnego człowieka, a tak mówiło się „idziesz do BC albo do Centralnej” – uśmiecha się Maksymowicz. – Oczywiście wiem, że trudno było utrzymać bibliotekę, marzę o tym, by ta zmiana pociągnęła ją w górę, a nie w dół – dodaje.
Prezes Anna Woźniak-Szymańska zapewnia jednak, że nie ma podstaw do obaw. – Część pracowników przeszła do Instytutu Tyflologicznego PZN i oni będą realizować dotychczasowe zadania. Bardzo zależy nam na tym, aby tę szeroką funkcję działalności biblioteki zachować dla środowiska – mówi.
Dyrektor Hernik przyznaje, że rzeczywiście w pierwszych miesiącach br., gdy trwał proces, m.in. przekazywania i przyjmowania zbiorów oraz zatrudniania pracowników, mogły pojawić się przejściowe trudności z dostarczaniem osobom niewidomym książek w odpowiednim czasie. Jednak zdecydowanie uspokaja. – Czytelnicy niewidomi i słabowidzący mogą być spokojni co do oferowanej im przez GBPiZS jakości usług i czasu obsługi, m.in. dlatego, że realizacją nowych zadań Działu Zbiorów dla Niewidomych zajmują się byli pracownicy niewidomi i słabowidzący zlikwidowanej BC PZN, posiadający wysokie kwalifikacje i duże doświadczenie w zakresie udostępniania i digitalizacji zbiorów – mówi.

Mrówcza praca z nową perspektywą
W GBPiZS zatrudniono 21 osób, w tym 14 osób niewidomych i słabowidzących i 1 osobę z innym rodzajem niepełnosprawności, pracujących dotychczas w Bibliotece Centralnej. – Wynajęto pomieszczenia po BC, głównie dlatego, aby nie zmieniać osobom niewidomym i słabowidzącym lokalizacji dostępu do czytelnictwa, a pracującym lokalizacji dostępu do pracy – mówi dyrektor Biura Pełnomocnika Rządu ds. Osób Niepełnosprawnych.
Cieniewska i Cetera także uspokajają czytelników. – Zachowamy takie same standardy jak dotychczas w zakresie udostępniania zbiorów: za pośrednictwem poczty, autoryzowanego serwisu zdalnego on-line, na miejscu, w bibliotece. Teraz określamy rzeczywisty stan i wartość zbiorów, ujednolicamy procedury ewidencjonowania zbiorów bibliotecznych i inne procedury zgodne z przepisami dotyczącymi działalności bibliotecznej oraz z innymi przepisami nas obowiązującymi, jak np. ochrona danych osobowych, kontrola zarządcza, regulaminy i zarządzenia.
– Już jest zaplanowany przetarg na zakup nowego sprzętu, gdyż w tej chwili pracujemy na sprzęcie użyczonym przez PZN. Będą to specjalistyczne komputery, oprogramowanie do odczytu ekranu za pomocą mowy syntetycznej, odnowienie serwerowni – na to potrzeba czasu i pieniędzy – zaznaczają zarządzające.
– Nie znam jeszcze prowizorium budżetowego, więc nie wiem, ile środków finansowych planuje się wydać w roku 2014. Nie mam żadnej wiedzy, że środki na rok 2013 zostały w jakikolwiek sposób ograniczone. Zapewniam jednocześnie, że kierownictwo Związku współpracuje z Biurem Pełnomocnika Rządu ds. Osób Niepełnosprawnych, któremu aktualnie cała ta placówka podlega – będziemy monitorować przebieg pracy biblioteki, włącznie ze sprawdzaniem, czy środki finansowe są wystarczające – zapewnia prezes PZN.
Tymczasem na co dzień pracownicy GBPiZS wykonują zwykłą mrówczą pracę. – Zakupujemy nowe pozycje, np. ok. 160 tytułów w formie audiobooków, po 4 egzemplarze każdego, czy czasopisma, rejestrujemy w inwentarzach, katalogujemy. Pracownicy przetwarzają je do standardu Daisy. Oprócz tego wykonujemy pracę konieczną do zrobienia raz na jakiś czas, czyli np. przeprowadzamy okresową selekcję zbiorów, przygotowujemy spisy ubytków – mówi Cieniewska.
Takiej inwentaryzacji nie było w bibliotece od lat, zazwyczaj były to częściowe porządki, np. ostatnia selekcja kaset miała miejsce w 2006 r.
– Po wykonaniu analizy bakteriologicznej podjęliśmy również prace, mające na celu oczyszczenie i dezynfekcję udostępnianych zbiorów, ze względu na stwierdzenie dużego zanieczyszczenia oraz możliwego zagrożenia bakteriologicznego publikacji czarnodrukowych i brajlowskich. Zbiory nie nadające się do użytkowania będą usuwane. Trwa oczyszczanie, co będzie z korzyścią dla zdrowia pracowników i czytelników użytkujących zbiory – mówi dyrektor GBPiZS.
W planach na przyszły rok przewidziano wzmocnienie serwerów, gdyż lwia część zbiorów to zbiory cyfrowe, zakup drukarki brajlowskiej, unowocześnienie programu do obsługi bibliotecznej. – Planuję w siedzibie GBPiZS na ul. Limanowskiego w Warszawie stworzyć stanowisko do obsługi bibliotecznej dla osób z dysfunkcją wzroku, może uda się zakupić skaner i odpowiednie oprogramowanie. Myślimy o lekcjach bibliotecznych i prelekcjach dla młodzieży, chcemy też inwestować w dokształcanie pracowników, by miało to praktyczne przełożenie na obsługę czytelników – planuje Cetera.
Zmienią się także zapisy w regulaminie korzystania z GBPiZS. – Trzeba pamiętać, że dotychczasowa BC była biblioteką Związku i podlegała innym przepisom. Teraz jako biblioteka podlega, m.in. pod ustawę o bibliotekach i o finansach publicznych. – Zgodnie z art. 33 ustawy o prawie autorskim i prawach pokrewnych, pojęcie osoby z niepełnosprawnością będzie rozumiane zgodnie z ustawą o rehabilitacji i zatrudnieniu osób niepełnosprawnych. Osobami uprawnionymi do skorzystania ze zbiorów będą osoby niepełnosprawne z orzeczonym stopniem niepełnosprawności lub z orzeczeniem równoważnym. Osoby nie posiadające orzeczenia będą mogły skorzystać tylko ze zbiorów na miejscu i ze zbiorów w formie fizycznej tj. z audiobooków i książek – mówi Cieniewska. Orzeczenia nie będą gromadzone, ale będzie trzeba je okazać do wglądu oraz podpisać oświadczenie o jego posiadaniu. – To jest rozszerzenie działalności biblioteki, ale też zacieśnienie standardów – podkreśla Cetera.
W Biurze Pełnomocnika Rządu ds. Osób Niepełnosprawnych zostało utworzone samodzielne stanowisko pracy ds. nadzoru nad GBPiZS. – Już dzięki pomocy zatrudnionej tam osoby udało nam się pozyskać staże z Urzędu Pracy, a ręce do pracy są nam teraz bardzo potrzebne – cieszy się Cieniewska.

Źródło:
Pochodnia – nr 5 (896), październik 2013

_________________


Góra
 Zobacz profil  
 
 Tytuł: Światło Ziemi
PostNapisane: Cz paź 24, 2013 09:02 
Offline

Dołączył(a): N maja 26, 2013 00:42
Posty: 2829
W poszukiwaniu światła Ziemi
Ewa Zielińska

Każde wydarzenia, nawet te tragiczne, mogą stać się początkiem niezwykłej podróży, każdy napotkany człowiek może zmienić nasze życie – z takim założeniem Alessandro Bordini, niewidomy Włoch, realizuje swój najnowszy projekt „Lightheplanet” tzn. samotnie przemierza kulę ziemską korzystając przy tym tylko i wyłącznie z pomocy bliźnich, białej laski oraz smartphona.

Siła woli
Alessandro, dla najbliższych i przyjaciół Ale, to rocznik ’85, lew o silnym charakterze. Cztery lata temu podczas skoku ze spadochronem miał wypadek. Konsekwencje nieudanego lądowania były wielorakie, a jedną z nich jest utrata wzroku. Wspominając pierwsze miesiące po wypadku, Alessandro często podkreśla, że informacja o tym że nie będzie widział, nie dotknęła go tak bardzo jak wiadomość, że jest przykuty do łóżka i nie wiadomo, czy będzie mógł kiedykolwiek chodzić. Po dwóch latach wyczerpującej i bardzo bolesnej rehabilitacji udało się. Zaczął chodzić o własnych siłach i już od samego początku zaczął walczyć o swoją niezależność. Dzięki pomocy terapeutów oraz licznym kursom np. orientacji przestrzennej oraz wykładom z neurologii mózgu i psychologii, Alessandro zyskał na tyle pewności siebie, żeby samotnie przemierzać ulice swojego rodzinnego miasta. Był to jednak dopiero pierwszy krok ku samodzielności, bo Ale postanowił wtedy, że jego niepełnosprawność nigdy nie będzie go ograniczać.

Ufam Wam!
Alessandro postanowił spełnić swoje marzenie i objechać świat dookoła, korzystając przy tym tylko i wyłącznie z pomocy innych ludzi, czyli każdego z nas. Jego celem nie jest udowodnienie innym, co potrafi i może zrobić mimo oczywistych ograniczeń. Wręcz przeciwnie! Alessandro często powtarza, że on sam, bez pomocy innych ludzi, nie odbędzie nawet pierwszego etapu tej niesamowitej podróży.
Alessandro wciąż planuje, nie zatrzymuje się nawet na chwilę w drodze do realizacji swojego pomysłu. Emanuje energią, której mógłby pozazdrościć mu każdy z nas. Długo się zastanawiałam, co jest źródłem jego siły, co wyzwala w nim tak niespożytą ciekawość świata i chęć poznawania innych ludzi. Warto tu zaznaczyć, że Alessandro widzi otaczający go świat oczami innych i przez pryzmat ich doświadczeń. Tak więc de facto to nasze historie, nasze postrzeganie świata, urozmaica jego życie. Dzięki temu zdałam sobie sprawę, że w jego podróży nie chodzi o zwyczajne objechanie świata i pochwalenie się potem przed znajomymi swym dokonaniem na facebookowym wall’u. I tak naprawdę nie jest ważne, czy podróż będzie trwać rok, dwa czy dłużej. Podróż Alessandro to przede wszystkim podróż do wnętrza siebie, poznanie istoty człowieczeństwa, to przyjaźnie, które nie znają granic, nie widzą koloru skóry, nie mówią innym językiem.
To właśnie wiara w drugiego człowieka stała się podstawą projektu www.Lightheplanet.net. Pewność siebie, smartphone oraz Internet – to wszystko tylko pomoce, które sprawiają, że Alessandro sam planuje kolejne etapy swojej podróży, kupuje bilety lotnicze, sprawdza pogodę oraz sytuację geopolityczną w kolejnych krajach, które odwiedza. Alessandro zdaje sobie jednak sprawę, że on sam nie mógłby dokonać niczego. Podkreśla to już w pierwszym zdaniu swojego bloga, w którym napisał: „Drodzy przyjaciele, już na samym początku chciałbym Wam powiedzieć, że Wam ufam”.

Ze smartphonem po Afryce
Alessandro wyruszył w swoją samotną podróż 1 kwietnia 2013 roku. Towarzyszyłam mu podczas ostatnich przygotowań, pomagałam w pakowaniu plecaka, stałam u jego boku w dniu, w którym po raz ostatni obudził się w swoim łóżku w domu rodzinnym w Nogarze. Nie pozwolił się zawieźć na lotnisko, dojechał na nie sam, trzy razy zmieniając środek transportu.
Trudno w to uwierzyć, ale pięć miesięcy później Alessandro przemierzył już ponad 18 tysięcy kilometrów po kontynencie afrykańskim, podróżując wszystkimi dostępnymi środkami transportu: autobusem, pociągiem, samolotem, taksówką. Państwa Afryki, które odwiedził do tej pory to: Maroko, Mauretania, Senegal, Gambia, Gwinea, Sierra Leone, Liberia, Wybrzeże Kości Słoniowej, Ghana, Togo, Benin, Kongo, RPA, Mozambik, Zimbabwe, Zambia, Malawi, Tanzania, Kenia, Ruanda, Uganda, Etiopia oraz Sudan. Alessandro relacjonuje swoją podróż na bieżąco na swoim blogu www.lightheplanet.net, dzięki czemu z każdego miejsca, które odwiedził można przeczytać jego osobistą relację w języku angielskim. Dla swojej rodziny i wszystkich osób widzących Alessandro zamieszcza również video oraz zdjęcia ze swojej wyprawy. Wszystko to jest możliwe dzięki ogromnej sprawności, z jaką Alessandro posługuje się swoim smartphonem. Mnogość dostępnych aplikacji pozwala mu nie tylko samemu redagować swojego bloga, Alessandro korzysta również aktywnie z facebook’a i skype’a, ma dostęp do najnowszych informacji ze świata, a w momencie, gdy tego potrzebuje, może nawet ustalić prędkość, z jaką jedzie pociąg, którym podróżuje.
Afryka jest pierwszym kontynentem z jego listy, tak różna kulturowo i językowo od Europy nie była najłatwiejszym celem podróży. Alessandro już miesiąc przed wyjazdem zbierał najdrobniejsze informacje o kolejnych krajach, w których planował się zatrzymać, przypominał sobie języki francuski i angielski, których uczył się w szkole. Na różnych forach podróżniczych nawiązywał kontakt z osobami, które mają doświadczenie w podróży po Czarnym Kontynencie. Wszystkie te elementy złożone w całość sprawiły, że niemożliwa podróż stała się faktem.

Anioły i służby mundurowe
Alessandro często powtarza, że jego podróż to świadectwo uniwersalnego dobra, które kryje się w każdym z nas. Niezależnie od kultury, religii, miejsca zamieszkania i języka, człowiek z natury jest dobry i odruchowo niesie pomoc każdemu, kto jej potrzebuje. Idealizm? Nie sądzę. Swoją podróżą każdego dnia Alessandro udowadnia, że jego teza nie jest bezpodstawna. Przykładem może być jego ostatni pobyt w Al-Chartum. Ze względu na problemy z komunikacją z miejscową ludnością, gdzie nikt nie mówił ani po francusku, ani po angielsku, czynność tak prosta jak poproszenie o zawołanie taksówki do najbliższego hotelu stała się problemem numer jeden. Alessandro czekał godzinami na przystanku, na którym wysiadł z autobusu, którym przyjechał z Etiopii, aż w końcu już prawie tracił nadzieję, że się uda. I wtedy pojawił się „następny anioł”. Na swoim blogu Alessandro często używa określenia „anioł” w stosunku do osób, które pojawiają się w momencie, gdy on tego najbardziej potrzebuje i które bezinteresownie oferują mu pomoc, często poświęcając mu dużo swojego czasu.
Oczywiście Alessandro nie idealizuje rzeczywistości. Omija miejsca, w których są konflikty zbrojne lub etniczne, podróżuje najczęściej ze stolicy jednego państwa do następnego, ponieważ paradoksalnie to właśnie duże miasta dają mu poczucie bezpieczeństwa i to czego najbardziej potrzebuje: możliwość wyboru.
Na swoim blogu stara się opisywać to, co najlepsze. Zdarzyło się jednak parę przykrych sytuacji podczas jego podróży. Najczęściej ich przyczyną byli ci, którzy z racji swojej profesji powinni mu pomagać najbardziej, czyli służby mundurowe. Przetrzymywanie na granicy, zastraszanie, podwyższanie opłaty wizowej to tylko nieliczne przykłady. Na szczęście jest ich bardzo mało, zresztą również wtedy zawsze pojawiał się „anioł”, który pomagał mu wyjść z opresji.

Złoty krąg
Cała podróż Alessandro bazuje na założeniu: Ufam wam, bez waszej pomocy nie przebędę nawet jednego kilometra mojej podróży. Nasuwa się wniosek, że bohaterem tej podróży jest nie tylko osoba, która przemierza te wszystkie kilometry, ale są nimi wszyscy, którzy pośrednio bądź bezpośrednio pomagają Alessandro. Łańcuch, który w ten sposób uruchomił, jest wykonany z materiału cenniejszego niż złoto – z ludzkiej życzliwości. Wystarczy przez chwilę poczytać wpisy na blogu bądź facebook’u Alessandro, aby dostrzec jedną prawdę: otworzył on oczy wszystkim, którzy mu pomagają na wiele aspektów życia, przede wszystkim sprawił, że nie chcemy już oceniać pochopnie, mieć uprzedzeń ani być obojętnym. Jak napisał sam Alessandro: „Uprzedzenie to bardzo niebezpieczne zwierzę, dla innych, a przede wszystkim dla nas samych. W świecie uprzedzeń wszyscy wiedzą wszystko, karmieni iluzją. Osobiście będąc osobą niewidomą wolę rozpocząć swoją drogę w świecie realnym, by potem krok po kroku gasić swoją ignorancję, przeżyć moje życie dzień po dniu.”
Celowo nie opisuję poszczególnych etapów podróży Alessandro, ponieważ wiem, że swoją historię chciałby opowiedzieć wam osobiście. Jest to możliwe dzięki jego stronie internetowej www.lightheplanet.net, na której sam publikuje i aktualizuje informacje z kolejnych etapów swojej podróży (poniżej fragment bloga przetłumaczony przez autorkę artykułu – przyp. red.).

„Giorno 70 – Kongo ” czyli jeden dzień z dziennika Alessandro

„Dzień 70, jestem w Kongo, a dokładniej w Point Noire. Przed chwilą skończyłem rozmawiać z Aldo, młodszym bratem właścicielki hotelu, w którym się zatrzymałem. Towarzyszył mi on w drodze do kawiarenki internetowej, w której chciałem zaktualizować najważniejsze informacje. Podczas spaceru opowiadałem mu o mojej podróży i ostatnich problemach, jakie napotkałem w biurze ds. imigrantów w Kinshasa. Rozmowa skupiła się głównie wokół afrykańskiej biurokracji. Kończąc podkreśliłem jeszcze, że uważam za paradoks fakt, że więcej problemów napotkałem ze strony aparatów władzy niż w trakcie rzeczywistej podróży. Jutro jeszcze raz muszę się udać do biura ds. imigrantów w stolicy Kongo, po to by uzyskać kartę pobytu tymczasowego, która to z kolei pozwoli mi otrzymać wizę do Angoli. Biorąc pod uwagę fakt, że wiza w Kongo kończy mi się za 2 dni, moje zdenerwowanie jest oczywiste! Żeby jeszcze bardziej skomplikować moją sytuację, biuro w Kinshasa nie uznało mojej wizy, którą zgodnie ze wszystkimi procedurami otrzymałem w Cotonou w Benin.
W ostatnich dniach nie dojadam, ponieważ nie udało mi się znaleźć żadnego bankomatu, który by czytał moją kartę, przez co cierpiałem na brak gotówki. Jeszcze parę godzin temu byłem bardzo zdenerwowany i myślałem, że nikt nie chce mi pomóc. Potem przestałem jednak myśleć, a zacząłem słuchać i zastanawiać się nad wydarzeniami ostatnich dni. Parę dni wcześniej mój przyjaciel Martin z Brazzaville opowiedział mi, ile plemiona, które zamieszkują te tereny, wycierpiały podczas ostatniej wojny, ile tysięcy ludzi straciło wówczas życie. Wytłumaczył mi również, co znaczy dla przeciętnego mieszkańca Afryki posiadać 2 euro więcej i wydać je na coś, co nie jest jego pierwszą potrzebą. Odpowiedziałem mu, że nie mogę powiedzieć, że rozumiem, bo byłbym hipokrytą i osobą bez szacunku wobec osób, które tyle wycierpiały, które umarły z głodu… Moim problemem było jedynie znaleźć bankomat! Wróciły obrazy z dnia poprzedniego, kiedy to w piekarni nie mieli reszty dla banknotu, który im podałem, przez co nie mogłem kupić chleba. Gdy odchodziłem podszedł do mnie starszy pan i wcisnął mi coś do ręki. Okazało się, że oddał mi chleb, który przed chwilą kupił sobie. Zdałem sobie sprawę, że jestem biały, a jeszcze do dziś biały reprezentuje dla wielu zło czasów minionych. I ja się dziwię, że utrudniają mi uzyskanie wizy? Zaczynam się uśmiechać, jeszcze nie do końca wszystko zrozumiałem, ale czuję się lepiej. Aldo pyta mnie czemu się uśmiecham, a ja mu odpowiadam: Zrozumiałem, że jestem ignorantem, głupim ale szczęśliwym”.

Źródło:
Pochodnia – nr 5 (896), październik 2013

_________________


Góra
 Zobacz profil  
 
PostNapisane: Śr paź 30, 2013 07:30 
Offline

Dołączył(a): N maja 26, 2013 00:42
Posty: 2829
Dla niepełnosprawnych nie ma ulg w Oświęcimiu
z dnia 28.10.2013
autor: Ewelina Sadko

Janina Wąchał z Oświęcimia odwozi kilka razy w tygodniu niepełnosprawnego syna Pawła do szkoły w Krakowie.
Będąc opiekunem dziecka może podróżować komunikacją miejską bezpłatnie w większości miast Małopolski, ale nie w Oświęcimiu. Tutaj nie może liczyć nawet na ulgowy bilet. Głuchoniemy Paweł też nie pojedzie za darmo.
Paweł ma dwadzieścia lat. Nie słyszy od urodzenia. Jego mama codziennie podejmuje heroiczną walkę o normalne życie dla syna. Przedszkole dla takich dzieci, jak on, znalazła dopiero w Bielsku-Białej. Bliżej żadna placówka nie była przystosowana, by go przyjąć.
Podstawówkę i gimnazjum kończył w Krakowie. Teraz zaczął chodzić do liceum uzupełniającego. Do szkoły odwozi go mama, bo Paweł sam nie radzi sobie w komunikacji z innymi ludźmi. - Wstydzi się tego, że nie słyszy. Dlatego często nie pozwala mi, będąc w miejscach publicznych, migać do niego, czyli rozmawiać w języku migowym - podkreśla Janina Wąchał.
Pani Janina razem z synem w Krakowie bezpłatnie jeżdżą każdym autobusem miejskim, autobusem Przedsiębiorstwa Komunikacji Samochodowej, pociągiem i tramwajem. Kobieta legitymuje się zaświadczeniem opiekuna osoby niepełnosprawnej drugiego stopnia. Taki dokument nie jest jednak podstawą do ulg w Oświęcimiu, o czym pani Janina nie miała pojęcia. Została zatrzymana przez kontrolera. Dostała sto sześćdziesiąt złotych mandatu.
- Potraktowali mnie jak gapowicza, który chce przejechać się za darmo - mówi rozżalona kobieta. - Nie stać mnie, żeby za każdym razem płacić kilka złotych za bilety. Dlaczego w naszym mieście jest inaczej?
Ulgi na bilety miejskiego przewoźnika ustalają radni.
- Miejski Zakład Komunikacji przynosi straty, dlatego musieliśmy ograniczyć ulgi - tłumaczy Elżbieta Kos, radna z Oświęcimia. - Górę wzięły względy ekonomiczne - dodaje.
Darmowe przejazdy w Oświęcimiu mają między innymi osoby z orzeczeniem o stopniu niepełnosprawności, niezdolne do samodzielnej egzystencji wraz z opiekunem. Ulgowe mają między innymi: kombatanci i osoby represjonowane (nie inwalidzi), emeryci i renciści oraz osoby bezrobotne.
Każde miasto ustala stawki ulg.
Oświęcim. Gminy same ustalają, komu przysługują darmowe i zniżkowe bilety.
W Krakowie bezpłatnie komunikacją miejską jeżdżą między innymi: dzieci niepełnosprawne uczęszczające do oddziałów przedszkolnych lub uczniowie o specjalnych potrzebach edukacyjnych uczęszczający do szkół policealnych wraz z opiekunem na podstawie legitymacji wystawionej przez szkołę i trasą wyznaczoną przez tę placówkę (trasa z domu do szkoły i z powrotem).
W Chrzanowie bezpłatnie komunikacją miejską jeżdżą między innymi: dzieci i młodzież dotknięte inwalidztwem lub niepełnosprawne do ukończenia dwudziestego czwartego roku życia oraz jeden rodzic lub opiekun towarzyszący dziecku na trasie od miejsca zamieszkania do szkoły i z powrotem, na podstawie legitymacji osoby niepełnosprawnej.

_________________


Góra
 Zobacz profil  
 
PostNapisane: Wt lis 12, 2013 22:04 
Offline

Dołączył(a): N maja 26, 2013 00:42
Posty: 2829
Autor: Janka Graban, Źródło: Integracja 5/2013

11 listopada obchodzimy Święto Niepodległości, upamiętniające dzień, w którym znów staliśmy się obywatelami niepodległej Polski. Co to znaczy być obywatelem? Jak rozumiemy prawa i obowiązki w tej dziedzinie? Czy płacenie podatków, uczestniczenie w wyborach i czekanie, aż ojczyzna wezwie do broni, jest wystarczającym zestawem obywatelskich powinności? Jak wreszcie to wszystko razem ma się do bycia obywatelem z niepełnosprawnością w Europie?
Chodzi o Europę. Chodzi o Ciebie!” to hasło, które do debaty o przyszłości Unii Europejskiej zaprasza każdego obywatela, czyli także obywateli polskich. Czy mamy coś do powiedzenia w sprawie wspólnego dobra kontynentu, a nawet całego świata?
Fundamentalne pytania chcę odnieść do Europejskiego Roku Obywateli 2013, który został ogłoszony przez UE po 20 latach jej istnienia. Dziwnie cicho obchodzimy ten rok. Wbrew prymitywnej propagandzie antyglobalistów Wspólnota Państw Europy pokazuje bowiem, jak ważne są wspólnoty narodowe skupione wokół wartości uniwersalnych.

Święte oburzenie
Takiej ciszy nie było rok temu, kiedy Unia Europejska, jako 21. organizacja międzynarodowa, otrzymała Pokojową Nagrodę Nobla za wieloletnie wysiłki „na rzecz pokoju, pojednania, demokracji i praw człowieka na Starym Kontynencie”.
Wydarzenie wywołało masowe demonstracje i fale oburzenia – „jak to!”, „dlaczego?”, „niesłusznie!”. Święte oburzenie, któremu i ja sama na chwilę uległam. Fala buntów szybko opadła, jak to bywa we współczesnym świecie, bo trzeba było oprotestować inne wydarzenie. Ciekawe, kto przeczytał wydany przez norweski Komitet Noblowski oświadczenie napominające, że „decyzja o przyznaniu nagrody jest wyrazem aprobaty dla roli stabilizacyjnej, jaką UE odegrała w przekształceniu Europy z kontynentu wojny w kontynent pokoju”.
W przeddzień wręczenia nagrody około 50 organizacji urządziło marsz z pochodniami. Przeciwnicy uhonorowania Unii twierdzą, że jest ona niedemokratyczna i utrzymuje duże siły zbrojne, mimo że jej narody doświadczają gospodarczego spowolnienia. Przeciwko nagrodzie dla wspólnoty już wcześniej protestowali m.in. jej laureaci: Desmond Tutu (biskup anglikański, walczący z apartheidem), Adolfo Perez Esquivel (architekt, przywódca ruchów w obronie praw człowieka) i Mairead Maguire z Irlandii (współtwórczyni Organizacji Ludzi Pokoju w Irlandii Północnej). Zdaniem niektórych laureatów, przyznanie UE tej nagrody to sprzeniewierzenie się woli jej fundatora Alfreda Nobla” – czytamy w Super Expressie z dnia 10 grudnia 2012 r.
Paradoks polega na tym, że jest to nagroda utrzymana w duchu oczekiwań Alfreda Nobla, który „braterstwo między narodami” oraz wspieranie „kongresów pokoju”, wymienił w swoim testamencie z 1895 r. jako kryteria przyznania tejże nagrody. Od czasu zakończenia II wojny światowej Europa buduje dialog między narodami. Rozmawiamy ze sobą, pokonaliśmy realny komunizm, połączyliśmy podzielone państwa niemieckie… Wydarzyło się wiele dobrych rzeczy, a mimo to ciągle nam nie tak, ciągle się czepiamy i naskakujemy na staruszkę Europę. Nie jest ona idealna, ale – na Boga – nam, jej obywatelom, także wiele brakuje!

Gdzie ta Polska?
„Akurat mnie ten Rok Obywateli nie obchodzi i już!” - napisał pan Jerzy z woj. pomorskiego. „Oczekiwałem kiedyś Europejskiego Roku Osób Niepełnosprawnych, ale okazało się, że on funkcjonował tylko w mediach i dużych miastach. U nas, w małym miasteczku, nikt nic nie wiedział i nic się w związku z tym nie działo. Sam wysłałem do starostwa protest podpisany przez nasze lokalne środowisko oraz propozycję debaty na temat sytuacji takich osób w powiecie. Minęło 11 lat, do tej pory cisza, ani me, ani be…”.
Kiedy przeczytałam ten list, to mnie poraziło. Jak można tyle lat czekać i nie ruszyć palcem? Wystarczyło zajść do GOPS, aby prawnik nam uświadomił nasze obywatelskie prawo do otrzymania odpowiedzi na wszystkie pisma, jakie kierujemy do urzędów centralnych, wojewódzkich, powiatowych i gminnych. Artykuł 35. Kodeksu postępowania administracyjnego ustanawia terminy załatwiania spraw: niezwłoczny, jednego miesiąca albo dwóch miesięcy, kiedy sprawa jest szczególnie skomplikowana. Tutaj sprawa była prosta jak drut. Potrzeba było jedynie – zamiast społecznej obrazy – współdziałania, obywatelskiej odpowiedzialności za dobro innych. Kiedy czekamy tyle lat i nic więcej nie robimy, to sami karzemy siebie. Obywatelstwo świata zaczyna się na opłotkach miast i wsi. Nikt do nas nie przyjedzie i nie uporządkuje za nas życia w naszych małych ojczyznach.

„No pasaran!”, czyli separatyzm
„Swój prywatny sens życia widzę w osobach córek, męża, rodziców i w hordzie naszych psów. Chodzi mi o sens życia jako obywatelki Rzeczypospolitej. Z dnia na dzień obserwuję coraz większą znieczulicę, a często i celowe wykorzystywanie najsłabszych…” – wyznała nam pani Adela z Grudziądza, która wychowuje dwoje dzieci z chorobami rzadkimi. Zapytana, jakie podejmuje działania, aby zmienić kawałeczek rzeczywistości, w której żyje, uniosła się oburzeniem. „Mamy z mężem kapitał, dzięki któremu nie musimy się prosić. Państwo nie jest nam do niczego potrzebne” – dodała z sarkastycznie.
Tylko jak jest naprawdę? Dom stoi na polskiej ziemi. Dzieci leczą polscy specjaliści. Podatki rodzina wpłaca do polskiego urzędu skarbowego. A pamięć historyczna? Nic a nic? Sami sobie? To niemożliwe!
Inny rodzaj separatyzmu, bardziej wyrachowanego, pokazuje pan Krzysztof z woj. śląskiego. Jak co roku podczas upalnego lata korzystał z miejscowego basenu. Przemawiały za tym dwa argumenty: położenie akwenu i fakt, że osoby z niepełnosprawnością płacą tam symboliczne 1,00 zł. „Ale spostrzegawcza pani kasjerka dopatrzyła się w orzeczeniu o stopniu niepełnosprawności, które okazałem, że moja decyzja straciła ważność i odmówiła mi sprzedaży ulgowego biletu. Poprosiłem więc ponownie, tłumacząc, że nie mogę mieć ważnego orzeczenia, bo minęło ledwie 3 dni [od złożenia wniosku – przyp. red.] i obecnie oczekuję na komisję” – opisał wydarzenie zaskoczony. „Poza tym niczego nie ukrywam. Kalectwo trwa od 2002 r. i jest widoczne. Na nic jednak zdały się moje prośby… Nie stać mnie na drogie wyjazdy, nawet na kupno normalnego biletu w cenie 13 zł. Proszę o nadanie rozgłosu takiemu postępowaniu”- kończył z rozżaleniem.
Powiecie: błaha sprawa? A ile razy się oburzacie, kiedy sprawni łamią przepisy? Jak Kali ukraść, to jest OK, ale nie daj, Panie, ukraść Kalemu. W świetle polskiego prawa (art. 1. ustawy o rehabilitacji zawodowej i społecznej oraz zatrudnianiu osób niepełnosprawnych) pan Krzysztof jest osobą niepełnosprawną, jeśli posiada ważne orzeczenie z ZUS lub zespołu orzekania ds. niepełnosprawności. Krótka piłka.

Rzeczniepospolita Polska
Pan Zenon G. z Bytowa (woj. zachodnio[pomorskie) napisała, że „wolne politycznie od 1989 roku państwo nie dało naszemu środowisku zbudować tożsamości obywatelskiej. Dlaczego? Bo czy jesteśmy gotowi zrezygnować z realizacji swych potrzeb w imię dobra wspólnego grupy, do której należymy, nie mówiąc już o tym samym wobec społeczności lokalnej czy narodowej. A bycie obywatelem Europy? Lata kosmiczne przed nami! Taka jest smutna prawda o nas. Także w dużej części o mnie…” – wyznaje autor chorujący na SM.

Podsumujmy. Być obywatelem z niepełnosprawnością znaczy dokładnie to samo, co być obywatelem sprawnym. Wszyscy jesteśmy połączeni z państwem umową prawną, Konstytucją RP, z której wynikają określone prawa i obowiązki. Być obywatelem znaczy: być zaangażowanym w życie publiczne, z którego wynika gotowość poświęcenia prywatnych interesów dla dobra ogółu. Dopiero wtedy możemy pytać dalej i zastanawiać się, jakich cech i umiejętności wymaga postawa obywatelska oraz jakie korzyści przynosi społeczeństwu nasze aktywne uczestnictwo w sprawach publicznych.

ABC obywatelstwa
Obywatel – osoba fizyczna przebywająca na terytorium konkretnego państwa związana z nim trwałym węzłem prawnym. Posiadanie określonego obywatelstwa przesądza o zakresie praw i obowiązków jednostki (osoby fizycznej) wobec państwa i odwrotnie. Według konstytucji do obowiązków obywatelskich można zaliczyć: wierność wobec państwa i troskę o dobro wspólne, przestrzeganie prawa, ponoszenie świadczeń publicznych, obronę ojczyzny i służbę wojskową.

Obywatelstwo – więź prawna łącząca jednostkę z państwem, na mocy której jednostka ma określone prawa i obowiązki wobec państwa, a państwo – analogicznie – ma obowiązki i prawa wobec jednostki. Określenie spraw związanych z obywatelstwem, a w szczególności sposobów jego nabycia i ewentualnie także utraty, należy do samego państwa – jest to jego kompetencja wyłączna.

Prawa i obowiązki obywatela
Będąc obywatelem określonego państwa jednostce przysługują prawa konstytucyjne, a także inne uprawnienia wynikające z ustawy. Część z nich należy do dziedziny praw człowieka, w związku z czym mogą przysługiwać nie tylko obywatelom państwa, ale także cudzoziemcom.

Utrata obywatelstwa
Część państw ustanawia także odrębne przepisy dotyczące utraty obywatelstwa, np. z powodu zdrady państwa, ucieczki za granicę przed odbywaniem służby wojskowej, itp. W Polsce Konstytucja RP jednoznacznie określa, że jedynym sposobem utraty polskiego obywatelstwa jest jego zrzeczenie się. Państwo samo nie może odebrać obywatelstwa jednostce. Osoba, która traciła jedyne posiadane obywatelstwo, staje się apatrydą (bezpaństwowcem).
Źródło: Wikipedia i Encyklopedia zarządzania

Obywatel Unii Europejskiej
Obywatelem Unii jest każda osoba mająca obywatelstwo państwa członkowskiego. Obywatelstwo ma charakter dodatkowy w stosunku do obywatelstwa krajowego i nie zastępuje go (Traktat Unii Europejskiej, art. 9.).

Do praw obywateli Unii należą m.in.: swoboda przepływu osób, prawo wyborcze w wyborach lokalnych stopnia podstawowego w krajach innych niż państwo zamieszkania, obywatelska inicjatywa ustawodawcza, skargi do Europejskiego Rzecznika Praw Obywatelskich, opieka dyplomatyczna i konsularna i dostęp do dokumentów. Obowiązkiem obywatela Unii jest przestrzeganie prawa UE. Traktat ponadto zakazuje ubiegania się o status uchodźcy w innym kraju członkowskim.

Data opublikowania dokumentu: 2013-11-07, 13.45
Źródło:
http://www.niepelnosprawni.pl/ledge/x/1 ... oHWx8HxLIU

_________________


Góra
 Zobacz profil  
 
PostNapisane: Śr lis 13, 2013 22:29 
Offline

Dołączył(a): N maja 26, 2013 00:42
Posty: 2829
Autor: Wojciech Piętka, Źródło: Integracja 4/2013

Każdy musi czasem załatwić coś w skarbówce, gminie albo i sądzie, a wówczas okazuje się, że nie ma wiedzy na temat obowiązujących zasad, przepisów i trybu załatwiania spraw.
Podstawowym aktem prawnym, regulującym sposób załatwiania spraw przez organy administracji publicznej jest ustawa z dn. 14 czerwca 1960 r. Kodeks postępowania administracyjnego (często używa się wobec tej ustawy skrótu KPA). Na przestrzeni lat obowiązywania
Kodeks był wielokrotnie nowelizowany, co pozwoliło na częściowe dostosowanie jego treści do zmieniających się realiów (np. powstania internetu).

Wszczęcie postępowania
Postępowania są wszczynane: ✓ z urzędu (kiedy to stroną inicjującą działanie jest urząd) ✓ bądź na żądanie Strony (art. 61 KPA).
Stroną zaś jest każdy, czyjego interesu prawnego lub obowiązku dotyczy postępowanie albo kto żąda czynności organu ze względu na swój interes prawny lub obowiązek (Art. 28 KPA).
Nie wszystkie sprawy w urzędach musimy załatwiać osobiście. Kodeks daje możliwość wyznaczenia osoby, która będzie pełnomocnikiem. Musi to być osoba fizyczna posiadająca zdolność do czynności prawnych, a pełnomocnictwo powinno być udzielone na piśmie lub zgłoszone do protokołu. Datą wszczęcia postępowania jest dzień doręczenia żądania Strony organowi administracji – czyli mówiąc prościej, moment, gdy złożymy podanie w urzędzie.
Podania (żądania, wyjaśnienia, odwołania, zażalenia) mogą być wnoszone:
✓ pisemnie,
✓ telegraficznie,
✓ za pomocą telefaksu,
✓ ustnie do protokołu,
✓ za pomocą innych środków komunikacji elektronicznej przez elektroniczną skrzynkę podawczą organu administracji publicznej.

Składając podanie, niezależnie od formy jego złożenia, musimy w nim zawrzeć co najmniej:
• wskazanie osoby, która składa pismo (czyli imię i nazwisko),
• jej adres,
• żądanie – czyli wyjaśnienie, czego oczekujemy od urzędu.

Dodatkowo często w sprawach szczegółowych konieczne jest dostarczenie dodatkowych dokumentów. Przed złożeniem sprawy warto sprawdzić, jakie załączniki są wymagane w konkretnej sprawie. Informacje takie znajdziemy na tablicach ogłoszeniowych urzędów bądź na ich stronach internetowych. W przypadku podania pisemnego bądź do protokołu żądanie musi być podpisane przez osobę je wnoszącą. W przypadku gdy podanie wnosi osoba, która nie może lub nie umie złożyć podpisu, podanie lub protokół podpisuje za nią osoba przez nią upoważniona, czyniąc o tym wzmiankę obok podpisu.
Na podstawie żądania strony urząd wszczyna postępowanie, w wyniku którego wydaje decyzję, która rozstrzyga daną sprawę.

Co powinna zawierać decyzja
Na podstawie Art. 107 KPA decyzja wydana przez organ powinna zawierać:
✓ oznaczenie organu administracji publicznej – czyli informację, kto ją wydał;
✓ datę wydania – ważna choćby dla stwierdzenia, czy dana decyzja została wydana we właściwym terminie;
✓ oznaczenie Strony lub Stron – informacja, kogo dotyczy decyzja;
✓przywołanie podstawy prawnej, czyli wskazanie konkretnego przepisu, na podstawie którego wydano decyzję;
✓ rozstrzygnięcie – czyli samo meritum decyzji, co urząd postanowił;
✓ uzasadnienie faktyczne i prawne.
Uzasadnienie faktyczne decyzji powinno w szczególności zawierać wskazanie faktów, które organ uznał za udowodnione, dowodów, na których się oparł, oraz przyczyn, z powodu których innym dowodom odmówił wiarygodności i mocy dowodowej. Uzasadnienie prawne zaś to wyjaśnienie podstawy prawnej decyzji, z przytoczeniem przepisów prawnych. Urząd może odstąpić od uzasadnienia decyzji, gdy uwzględnia ona w całości żądanie strony; nie dotyczy to jednak decyzji rozstrzygających sporne interesy stron oraz decyzji wydanych na skutek odwołania;
✓ pouczenie, czy i w jakim trybie służy od niej odwołanie – od większości decyzji służy odwołanie. Pouczenie daje informację o zasadach odwołania. Bardzo ważne jest to, że odwołując się, powinniśmy ściśle zastosować się do przedstawionej drogi odwoławczej. Dla przykładu: jeśli odwołujemy się od orzeczenia o niezdolności do pracy, nie możemy od razu skierować sprawy do sądu pracy i ubezpieczeń społecznych. Najpierw musimy skierować sprawę do komisji orzeczniczej ZUS. Co więcej, na złożenie odwołania mamy ściśle określone terminy;
✓ podpis z podaniem imienia i nazwiska oraz stanowiska służbowego osoby upoważnionej do wydania decyzji lub jeżeli decyzja wydana została w formie dokumentu elektronicznego, powinna być opatrzona bezpiecznym podpisem elektronicznym weryfikowanym za pomocą ważnego kwalifikowanego certyfikatu. Urzędnik wydający decyzję nie jest anonimowy.

W niektórych decyzjach zawarte są dodatkowe składniki, ale przedstawione powyżej – powinny być we wszystkich. Jeśli w decyzji brak jest któregoś z powyższych składników, może to być podstawą do jej unieważnienia.
Warto zwrócić uwagę na dwa ważne prawa obywateli w urzędzie: Prawo uzyskiwania informacji Na podstawie Art. 9 KPA obywatel ma prawo żądać, żeby urzędnik szczegółowo poinformował go o wszystkich okolicznościach, które mogą wpłynąć na ustalenie jego praw i obowiązków. Co więcej, urząd ma obowiązek działać tak, by zapobiegać poniesieniu przez zainteresowaną osobę szkody wynikającej z nieznajomości przepisów prawa. W przypadku gdy zainteresowany ma wątpliwości co do określonego zagadnienia, może zwrócić się z zapytaniem do urzędnika, a ten ma obowiązek te wątpliwości wyjaśnić bądź wskazać osobę mogącą to uczynić. Zatem jeśli nie znamy prawa, to powinniśmy się o nie dopytać oraz zażądać przedstawienia przepisów i ich wyjaśnienia.

Prawo udziału w postępowaniu
Na podstawie Art. 10 KPA obywatel mający w danej sprawie interes prawny, ma prawo uczestniczenia w toczącym się postępowaniu. Może wypowiadać się co do zgromadzonych w sprawie dowodów oraz zgłoszonych żądań, jeszcze przed wydaniem decyzji. Obywatel może zostać pozbawiony tego prawa jedynie w ściśle określonych sytuacjach (gdy sprawę należy załatwić niezwłocznie z uwagi na niebezpieczeństwo dla życia lub zdrowia ludzkiego albo na grożącą niepowetowaną szkodę materialną).
W tym miejscu rodzi się poważne pytanie o udział osób w szczególnej sytuacji w postępowaniu. Co w przypadku gdy urząd jest niedostosowany do potrzeb osób mających trudności w poruszaniu się bądź nie dysponuje możliwościami udostępnienia akt sprawy osobie niewidomej. Kodeks nie daje wprost odpowiedzi na takie pytania – ale na podstawie Art. 10 można wnioskować, że to urząd ma obowiązek zapewnić stronom możliwość udziału w postępowaniu. Zatem to od urzędu powinniśmy tego wymagać, a w razie niezapewnienia takiej możliwości składać skargi i wnioski.

Bez przywilejów
Nasi beneficjenci dość często pytają, czy osoby z niepełnosprawnością mają prawo do pierwszeństwa w kolejkach. Obecnie nie ma przepisu, który by to regulował. Obowiązywał do 1 maja 2004 roku. Poszczególne instytucje mogą w regulaminach zawrzeć zapis o priorytetowym traktowaniu osób niepełnosprawnych. Jeśli nie, pozostaje zdać się na dobre wychowanie i empatię osób z kolejki.

Przez internet
Coraz więcej osób posiada komputer i dostęp do internetu. W odpowiedzi na to ulega rozszerzeniu lista spraw, które są możliwe do załatwienia online. Elektroniczna Platforma Usług Administracji Publicznej (ePUAP) to system informatyczny, dzięki któremu obywatele mogą załatwiać sprawy urzędowe za pośrednictwem internetu, natomiast przedstawiciele podmiotów publicznych – bezpłatnie udostępniać swoje usługi w postaci elektronicznej: www.epuap.gov.pl.

Źródło wiedzy
Przepisy prawne ulegają zmianom. Posiadając dostęp do internetu, mamy możliwość zapoznania się z aktualnym brzmieniem aktów prawnych. Doskonałym źródłem przepisów jest prowadzony przez Sejm RP portal: Internetowy System Aktów Prawnych.
Na stronie tej znajdziemy ustawy, rozporządzenia, uchwały, ale także treści międzynarodowych konwencji czy wyroki Trybunału Konstytucyjnego.

Wojciech Piętka jest doradcą zawodowym i pracownikiem socjalnym zatrudnionym w Centrum Integracja w Warszawie.

Data opublikowania dokumentu: 2013-10-29, 13.14
Źródło:
http://www.niepelnosprawni.pl/ledge/x/1 ... nt5FsHxLIU

_________________


Góra
 Zobacz profil  
 
PostNapisane: Śr lis 13, 2013 22:52 
Offline

Dołączył(a): N maja 26, 2013 00:42
Posty: 2829
Autor: Beata Rędziak, Źródło: Integracja 4/2013

Kto nie był w sytuacji, w której szukał pomocy w trudnych sprawach związanych z leczeniem, koniecznością przebicia się przez zagmatwane przepisy czy łamaniem praw obywatelskich? Kto nigdy nie wystosował skargi na niekompetencje pracownika urzędu czy firmy, której był klientem? Jeśli nie macie na tym polu sukcesów, to warto posłuchać specjalistów i działać skutecznie.



Emocje złym doradcą
Szukając pomocy w ważnej dla siebie sprawie, trudno wyzbyć się emocji – sytuacja jest bowiem istotna, życiowa i chcemy, by była rozwiązana. Wiadomo też, że emocje bywają złym doradcą. Dobrze jest więc je wyważyć i opisać wszystko z jak najmniejszym ich udziałem.
– My i tak do tej warstwy emocjonalnej dotrzemy w materiale telewizyjnym. Zachęcam do suchego opisu rzeczywistości – radzi Dorota Roman, wydawca „Magazynu Expressu Reporterów” w telewizyjnej Dwójce. – Nie zawsze konieczne jest przesyłanie np. całej kilkuletniej historii choroby lub bardzo szczegółowe jej opisywanie. Radzę wypunktować opis choroby z jej nazwą, informacją, jakie leczenie było dotychczas stosowane. Jeśli będziemy potrzebowali szczegółów, zwrócimy się o nie – zapewnia i podkreśla, że ważne jest zaznaczenie w liście swojego stanowiska i odczuć, gdyż zazwyczaj te intuicje się sprawdzają.
Wszyscy zapytani specjaliści podkreślają, że dobrze jest być konkretnym i spokojnym.
– Uczucia są ludzką sprawą, ale pod ich wpływem niczego nie udaje się załatwić. Składając pismo, w którym więcej jest emocji niż merytorycznych argumentów, zostaniemy zaszufladkowani jako pieniacze lub osoby niezrównoważone. Nie dajmy się więc ponieść nerwom i zanim podejmiemy jakiekolwiek działania, opanujmy wewnętrzne poruszenie. Świat nie jest taki zły, a urzędnicy to też ludzie – przekonuje Janka Graban z działu listów „Integracji”.
Zgadza się z tym Małgorzata Kolińska-Dąbrowska, prowadząca m.in. w „Gazecie Wyborczej” cykl „Na kłopoty Kolińska”.
– Dobrze jest mówić, a najlepiej opisać swoją sytuację bardzo precyzyjnie i konkretnie, napisać to, co najważniejsze. Niekoniecznie należy dołączać dziesiątki dokumentów, ale opisując sprawę, warto napisać, że np. do tego punktu jest dokument. Nigdy też nie należy wysyłać oryginałów dokumentów, zawsze kopie – dodaje i podkreśla, że warto czasami przypominać się dziennikarzowi, pamiętając, że własna sprawa nie jest jedyna. Jeżeli jest pilna, coś rozstrzyga się właśnie teraz, należy od razu zaznaczyć to w liście czy rozmowie.
Natomiast reportażysta Adam Bogoryja-Zakrzewski, współpracujący m.in. z programem Polsatu „Interwencja”, zachęca do empatii ze stroną, do której się zwracamy.
– Warto postawić się w butach redakcji, do której zwracamy się o pomoc, przewidzieć reakcję drugiej strony, odpowiedzieć sobie na pytanie – dlaczego ktoś ma pomóc właśnie mnie?
Radzi też, by zwracać się do dużych ogólnopolskich redakcji. Według niego skuteczniejsze jest też szukanie pomocy „z ramienia” czy za pośrednictwem organizacji. Pamięta jednak sytuację, w której pomagał w bardzo indywidualnej sprawie, a potem robili to także telewidzowie – gdy ojciec nielegalnie wybudował kładkę zlikwidowaną przez gminę, aby córka mogła chodzić do szkoły.
Ludzie zwracają się z prośbą o pomoc nie tylko do mediów. Skutecznie wykorzystują też siłę sprawczą dedykowanych im urzędów. Dorota Wędrow z Wydziału Interwencji, Skarg i Wniosków w Biurze Pełnomocnika Rządu ds. Osób Niepełnosprawnych (do którego rocznie przychodzi ok. 1000 próśb o różnoraką pomoc), potwierdza konieczność konkretnego opisania swojej sprawy – choć oczywiście wszystkie listy, e-maile, telefony zostaną rozpatrzone i będzie udzielona odpowiedź.
– Często jest tak, że ktoś prosi o pomoc, ale potem okazuje się, że jest nią już objęty. Dlatego warto przesłać dokumenty potwierdzające wiarygodność tego, o czym piszemy, a na pewno kopię orzeczenia o niepełnosprawności – przypomina.
Niejednokrotnie interwencje Biura dotyczą oddania sprawy do odpowiedniego organu, zgodnie z jego kompetencjami. Warto też pamiętać, że w każdy 2. wtorek miesiąca do Biura Pełnomocnika można przyjść po poradę specjalisty. Potrzebujący pomocy mogą też zgłaszać się do organizacji pozarządowych. Na przykład każdy może zarekomendować do Fundacji Mam Marzenie osobę, którą chciałby wesprzeć w zrealizowaniu jej pragnienia. Na stronie Fundacji jest stosowny formularz.
– To prosta ankieta, z podstawowymi danymi. Później i tak ją weryfikujemy, kontaktując się z lekarzem – informuje Monika Kozłowska, rzecznik prasowy Fundacji.
Organizacja pomaga realizować marzenia ciężko chorych dzieci i młodzieży w wieku od 3 do 18 lat. Przez 10 lat udało jej się spełnić ich ok. 5 tys., a w poczekalni jest jeszcze kilkaset.

Dobrze trafić
Dominika Świerczewska z Fundacji TVN zaznacza, że Fundacja, którą reprezentuje, nie każdemu może pomóc.
– Tym wyznacznikiem jest dostępność środków finansowych. Piszemy do osoby, która się do nas zwróciła i prosimy o dosłanie potrzebnej dokumentacji medycznej. Obracamy pieniędzmi publicznymi i musimy mieć pełną dokumentację.
Fundacja często dofinansowuje np. turnusy rehabilitacyjne, ale środki zawsze przekazywane są bezpośrednio do instytucji, która tego wsparcia udzieli danej osobie, a nie samej zainteresowanej. Często jest tak, że poszukujący pomocy dostaje promesę tylko na część kwoty. Z zasady nie jest ona udzielana na operacje zagraniczne.
Zanim więc napisze się gdzieś, szukając wsparcia, dobrze jest zastanowić się, czy to miejsce będzie najodpowiedniejsze.
– Często problemem naszych studentów, jest to, że nie wiedzą, gdzie najlepiej udać się ze swoją sprawą. Bardziej radzą sobie z treścią, a mniej z odpowiednim miejscem – potwierdza Anna Szymańska z Biura Osób Niepełnosprawnych UW.

Jasno i konkretnie
Zwracając się z prośbą o pomoc, dobrze jest mieć świadomość oczekiwań wobec adresata i jasno o nich napisać. Dorota Roman podkreśla, że bardzo istotne jest, by zaznaczyć jakiego zakresu pomocy się oczekuje, i nie bać się, że chce się za dużo. Ta kwestia jest też bardzo istotna dla rzecznika praw obywatelskich.
– Trzeba jasno w swojej skardze komunikować oczekiwania, bo czasami skarżącym chodzi o to tylko, żeby się „wygadać”, napisać o problemie, a niekoniecznie go rozwiązać. Rzecznik zwróci się także do drugiej strony, by poznać jej stanowisko. To obowiązek – zaznacza Anna Błaszczak z Biura Rzecznika Praw Obywatelskich.
"Krótko, zwięźle i konkretnie, czego oczekuję po reportażu" – taką radę swoim potencjalnym korespondentom daje Hanna Bogoryja-Zakrzewska ze Studia Reportażu Polskiego Radia. Dla niej jako praktyka ważne jest, by pomoc udzielona dzięki reportażowi o danej osobie miała kontekst.
– Zawsze zwracam uwagę na to, czy pokażę jakiś problem szerzej, tak by niezależnie, czy ktoś jest chory, czy też nie, mógł coś wziąć z tego materiału dla siebie – mówi Hanna Bogoryja-Zakrzewska i przypomina sobie reportaż o Monice chorującej na raka. Temat zgłosiła osoba, która nie znała jej osobiście, a jedynie za pośrednictwem internetu. – To mnie zastanowiło: co takiego jest w tej osobie, że napisał o niej ktoś obcy. Gdy pojechałam do Moniki, już wiedziałam – ona poprzez doświadczenie choroby umiała popatrzeć na każdą trudną sytuację pozytywnie, widzieć w niej istotne sprawy, ważne też z punktu widzenia ludzi zdrowych – opowiada dziennikarka.
Pokazanie szerszego kontekstu ważne jest też dla Małgorzaty Kolińskiej-Dąbrowskiej. Zachęca do tego, jeśli sprawa dotyczy większej liczby osób i mamy do nich kontakt, by od razu go podawać. Zwraca też uwagę, że warto pisać listy mejlem, gdyż odręczne trudno jest odczytać.
– Dobrze, żeby list był podpisany, zawsze wiarygodne dla sprawy jest występowanie pod nazwiskiem – zapewnia dziennikarka.

Dziennikarska interwencja
Z udanych interwencji Małgorzata Kolińska-Dąbrowska pamięta sytuację opisaną przez redakcyjną koleżankę Aleksandrę Pezdę. Tegoroczny maturzysta z Krakowa, z zespołem Aspergera, wraz z rodzicami stoczył bój z Okręgową Komisją Egzaminacyjną. Nie chciała się bowiem zgodzić na godzinne wydłużenie mu egzaminu. Dopiero dziennikarska interwencja sprawiła, że w ostatniej chwili Centralna Komisja pozwoliła zdawać maturę w wydłużonym czasie. Maturzysta zdał z bardzo dobrym wynikiem i chce studiować historię.
Ilona Duch, reporterka „Sprawy dla reportera”, współpracująca z Elżbietą Jaworowicz, ma za złe urzędom, które często według niej zostawiają ludzi samym sobie, szczególnie w małych, zamkniętych środowiskach. Tak było z Wiesławą Ciężczak i jej synem Rafałem, który 13 lat temu urodził się z licznymi wrodzonymi wadami nóg, bioder i bez rąk. Dzięki programowi w TVP do Rafała zaczęła napływać pomoc z całej Polski. Mógł przejść kolejne operacje, rehabilitować się i zamieszkać z matką w nowym dostosowanym domu.
– Szukałam pomocy w telewizji, bo chwytałam się każdej możliwości, żeby pomóc Rafałowi. Dostałam wsparcie i wciąż dostaję od setek ludzi – opowiada Wiesława Ciężczak. – Warto szukać pomocy, ale trzeba mówić prawdę o swojej sytuacji. W Polsce jest bardzo dużo dobrych ludzi – mówi matka Rafała, teraz wręcz ekspert od tego, jak szukać pomocy. – Dziennie dostaję dziesiątki telefonów. Ludzie pytają, gdzie się zwrócić, gdzie szukać, czy ten szpital jest dobry czy inny. Pomagam, bo warto, ale pamiętam też, że nie każdemu musi pomóc to, co mnie pomogło – opowiada.

– Pamiętam bardzo poruszającą historię Karoliny, która po nieudanych operacjach, chora na porażenie mózgowe, przykuta jest do łóżka. Sąd chciał ją ubezwłasnowolnić, a dzięki naszej interwencji nie doszło do tego – opowiada Ilona Duch i wspomina też Jolantę Siwik z Bisztynka, z mózgowym porażeniem dziecięcym, która ma ogromne problemy z poruszaniem się. Mieszka z rodziną w małym mieszkaniu, w związku z czym zamknięta była w czterech ścianach.
Urząd Miasta nie widział możliwości zamiany mieszkań czy też innego rozwiązania sytuacji. W związku z programem w TV do Jolanty Siwik zaczęli pisać i dzwonić ludzie.
– Dla niej to było najważniejsze, żeby nawiązać kontakt. Zaczęła też pracę przy produkcji podpałki. Codziennie zawozi ją tam ojciec – opowiada dziennikarka.
Udane interwencje pamięta też Michał Bebło, reporter i prowadzący „Interwencje” w Polsat News.
– Pomogliśmy pani Arlecie z niepełnosprawnością, która była źle traktowana przez matkę. Najpierw udało się pomóc jej wyprowadzić się z domu, a potem – gdy wyszła za mąż i urodziła dziecko – nasza interwencja miała wpływ na to, by mogło zostać ze swoimi biologicznymi rodzicami – opowiada dziennikarz.
„Interwencja” miała też swój udział w głośnej sprawie niepełnosprawnych Katarzyny Barszczewskiej i Andrzeja Dudy, którym urzędnik odmówił udzielenia ślubu, podejrzewając u narzeczonej niedorozwój umysłowy.
– Napiętnowaliśmy zachowanie urzędnika USC i ślubu parze udzielono – wspomina Michał Bebło.
Z kolei do pani Caryn, której córka wskutek wypadku stała się niepełnosprawna, a potem ją potrącił samochód, i obie zostały bez środków do życia, po emisji programu znalazła się praca.
– Odezwała się m.in. osoba z Belgii, której kiedyś pani Caryn pomogła, i teraz chciała się jej odwdzięczyć – mówi reporter.
Dzięki programowi nowy wózek znalazł się dla pana Janusza, mieszkańca Domu Pomocy Społecznej, który zaczął dzięki temu uczestniczyć w maratonach. Poruszająca jest też historia Konrada Świdra, chłopca chorego na nieuleczalną chorobę mięśni. Jego rodziców nie było stać na konieczną rehabilitację, więc postanowił, że na nią zarobi, i zaczął ustami malować obrazki. Zamówień od telewidzów było tak wiele, że chłopiec obawiał się, czy nadąży z malowaniem.
– Warto przypomnieć też akcję rozdawania za naszym pośrednictwem wózków, darów z Niemiec. Rozwieźliśmy ich ok. 1000 potrzebującym w całym kraju – przypomina redaktor Bebło z „Interwencji”.

Dobrze rozumiana aktywność
Na aktywność osoby szukającej pomocy stawia Dorota Roman:
– To ważne, że ktoś nie siedzi z założonymi rękami, ale próbuje coś zmienić, robić dla innych.
I nie chodzi tu o aktywność polegającą na wielokrotności wnoszenia skarg, co podkreśla Anna Błaszczak z Biura Rzecznika Praw Obywatelskich:
– Ludziom wydaje się, że jeśli przyślą skargę wielokrotnie albo zbiorą pod nią 50 podpisów, to będzie skuteczniejsza. Nic bardziej błędnego. Każdy list rzecznik sprawdzi tak samo, czy pojawi się raz, czy wiele razy, z jednym czy wieloma podpisami, czy będzie napisany na 40 stron, czy na dwie.
Rzecznik nie rozpatrzy tylko wniosku anonimowego. Bardzo ważne jest zatem, by pamiętać o podaniu swoich danych osobowych. Istnieje przy tym możliwość ich zastrzeżenia tylko do wiadomości rzecznika (jeśli jednak sprawa jest indywidualna i zajmie się nią rzecznik, dane mogą stać się jawne).
– Jeśli chodzi o składanie skarg do rzecznika praw obywatelskich to formalnych wymagań nie ma, może to być wniosek złożony poprzez stronę WWW, list, e-mail, infolinię, faks czy elektroniczną skrzynkę podawczą ePUAP – każdy głos zostanie rozpatrzony. Nie jest konieczna opinia prawnika, podobnie jak i podpis elektroniczny – zapewnia Anna Błaszczak i podkreśla, że ważne jest, by opisać stan faktyczny i jasno określić oczekiwania.
Czasami warto dołączyć np. korespondencję z urzędem, jeśli sprawa jest skomplikowana i ciągnie się w czasie.
– Raz w miesiącu przyjmujemy w różnych miastach interesantów, którzy licznie korzystają z takiej możliwości. Na stronie rzecznika (www.rpo.gov.pl) można też znaleźć poradnik przeciw dyskryminacji – dodaje.
Warto pamiętać, że każdy organ poproszony o pomoc sprawdzi wiarygodność korespondenta, a jak ocenia Dorota Roman:
– Na jakieś 10 przypadków, 3–4 okazują się niewiarygodne.

Wszystkim potrzebującym pomocy polecamy zastosowanie się do zamieszczonych poniżej porad Janki Graban, doświadczonej redaktorki działu listów magazynu „Integracja”

10 x TAK - co i jak robić

1. Opanuj wzburzenie.
2. Porozmawiaj i zasięgnij informacji.
3. Sprawdź, jakie powinności w danej sprawie ma urząd.
4. Dowiedz się, jakie są procedury załatwiania twojej sprawy.
5. Opisz ją zwięźle i zgodnie z faktami.
6. Jasno określ swoje oczekiwania.
7. Potwierdź złożenie pisma.
8. Pilnuj terminu odpowiedzi.
9. Korzystaj z prawa do odwołania.
10. Uznaj ostateczną decyzję.

10 x NIE - czego i jak nie robić

1. Nie oczekuj, że ktoś za ciebie rozwiąże twoje problemy.
2. Nie daj się ponieść emocjom.
3. Nie zakładaj czyjejś złej woli.
4. Nie działaj na oślep.
5. Nie naciągaj faktów.
6. Nie szkodź innym, załatwiając swoją sprawę.
7. Nie rezygnuj przedwcześnie.
8. Nie działaj w sposób nieuporządkowany.
9. Nie zapominaj o obowiązujących prawach, zasadach dobrego wychowania i swych obowiązkach.
10. Nie działaj anonimowo.

Skuteczni

Telewizja Polska S.A. – „Magazyn Ekspresu Reporterów”
ul. Jana Pawła Woronicza 17, 00-999 Warszawa
e-mail: ekspres.reporterow@tvp.pl; tel: 22 50 70 210

Polsat – Program „Interwencja”
ul. Ostrobramska 77, 04 – 175 Warszawa
e-mail: interwencja@polsat.com.pl; tel. 22 514 41 26

Telewizja Polska S.A. – „Sprawa dla reportera”
ul. Jana Pawła Woronicza 17, 00-999 Warszawa
e-mail: sprawa.dla.reportera@tvp.pl; tel. 22 547 44 50

Studio Reportażu Polskiego Radia
ul. Myśliwiecka 3/5/7, 00-977 Warszawa
e-mail: dokument@polskieradio.pl; faks: 22 645 39 97

Dział listów magazynu „Integracja”
ul. Andersa 13, 00-159 Warszawa
e-mail: janka.graban@integracja.org; tel.: 22 530 65 70

„Gazeta Wyborcza” – „Na kłopoty Kolińska”
ul. Czerska 8/10, 0-732 Warszawa
e-mail: mkd@agora.pl

Fundacja Polsat
ul. Ostrobramska 77, 04 – 175 Warszawa
e-mail: fundacja@polsat.com.pl; tel. 22 514 55 55

Fundacja Mam Marzenie
ul. Św. Krzyża 7, 31-028 Kraków
tel/faks: 12 426 31 11, www.mammarzenie.org

Fundacja TVN
ul. Wiertnicza 166, 02-952 Warszawa
www.fundacja.tvn.pl

Biuro Rzecznika Praw Obywatelskich
al. Solidarności 77, 00-090 Warszawa
tel. centrala: 22 55 17 700, faks: 22 827 64 53; infolinia: 800 676 676, www.rpo.gov.pl

Biuro Pełnomocnika Rządu ds. Osób Niepełnosprawnych
ul. Nowogrodzka 1/3/5, 00-513 Warszawa
tel.:22 529 06 01; 22 529 06 00, www.niepelnosprawni.gov.pl

Data opublikowania dokumentu: 2013-10-31, 14.53
Źródło:
http://www.niepelnosprawni.pl/ledge/x/1 ... nt4BMHxLIU

_________________


Góra
 Zobacz profil  
 
PostNapisane: Cz lis 14, 2013 07:05 
Offline

Dołączył(a): N maja 26, 2013 00:42
Posty: 2829
Powstał mural z superbohaterami z niepełnosprawnością
Autor: oprac. Natalia Łyczko, Źródło: inf. prasowa

Pięcioro superbohaterów oraz inspirujące hasła to przedmiot muralu pt. "Niewykluczone", który można zobaczyć na ścianie przy ul. Rzecznej 6 w Żywcu. Przedsięwzięcie powstało w ramach projektu Fundacji Klamra „Wspólny Żywiec” przy wsparciu Fundacji im. Stefana Batorego. Do współpracy zaproszono także Stowarzyszenie Na Rzecz Osób Niepełnosprawnych Ziemi Żywieckiej.
Na muralu ukazano cztery nieprzeciętne, pełne energii i pasji osoby niepełnosprawne, które mogą stać się inspiracją dla młodzieży. Są wśród nich: Marcin Kornak ze Stowarzyszenia Nigdy Więcej, autor hasła "Żyć! Marzyć! Tworzyć! Zwyciężać!", oraz Krzysztof Gardaś, alpinista, zdobywca m.in. Mount Blanc, Aconcaguy i Kilimandżaro, który w 2001 r. jako pierwszy niepełnosprawny człowiek stanął na szczycie Elbrusa. Gardaś wyznaje na muralu: "Często bywa ciężko, ale góry nauczyły mnie, by się nie poddawać".
"Bądź zmianą, którą pragniesz ujrzeć w świecie" mówi zaś Sławomir Brak, dziennikarz, dwukrotny mistrz Polski w tenisie stołowym, wielokrotny mistrz województwa, a kolejna bohaterka muralu Janina Ochojska przekonuje przechodniów, że "Niepełnosprawność nie przeszkadza żyć pięknie". Czwarta z postaci, Michał Bałdyga, artysta, performer, twórca instalacji, a także twórca kampanii artystyczno-społecznej, wygłasza hasło: "Wszyscy jesteśmy superbohaterami".

Żywiecki mural
Młodzież z czterech żywieckich szkół spotykała się z niektórymi bohaterami malowidła, a następnie wycinała ich szablony, które zostały odbite na ścianie. Uczniowie stali się w ten sposób współautorami muralu. W Specjalnym Ośrodku Szkolno-Wychowawczym spotkanie poprowadził Krzysztof Gardaś, a w I Liceum Ogólnokształcącym i Gimnazjum nr 2 - Michał Bałdyga. Z uczniami Zespołu Szkół Samochodowych spotkał się Sławomir Brak.
- Myślę, że spotkania z naszymi superbohaterami były bardzo inspirujące, nauczyły młodzież otwartości i pozwoliły przełamać stereotypy nie tylko wobec osób niepełnosprawnych. Mam nadzieję, że zaczną inność i różnorodność traktować jako możliwość nauki i inspiracji. Dwuznaczny tytuł muralu - "Niewykluczone" - sugeruje z jednej strony, że nasi bohaterowie, dzięki swej energii i pasji, nie są osobami wykluczonymi. Z drugiej jednak przypominamy, że każdy z nas może stać się osobą niepełnosprawną i chcielibyśmy być traktowani bez uprzedzeń - powiedział Dariusz Paczkowski, współprezes Fundacji KLAMRA.

Data opublikowania dokumentu: 2013-11-06, 11.12
Źródło:
http://www.niepelnosprawni.pl/ledge/x/1 ... nt_dcHxLIU

_________________


Góra
 Zobacz profil  
 
PostNapisane: Pn lis 18, 2013 21:05 
Offline

Dołączył(a): N maja 26, 2013 00:42
Posty: 2829
Autor: Piotr Stanisławski, Źródło: inf. własna

Mariusz czasem nie wytrzyma i rzuci jakąś uwagę pod adresem Boga. Jak po ich ślubie, gdy zobaczył, ile dostali kwiatów. Wyrwało mu się wtedy: "Boże, pozwoliłeś, aby Monika nie mogła popatrzeć na te kwiaty!". Gdy się rozpłakała, przytulił ją i powiedział: "Co mam zrobić, aby dać ci jedno swoje oko?".
"Boże, jak my będziemy się dogadywać?" - pomyślała Monika, gdy odłożyła słuchawkę po rozmowie telefonicznej z Mariuszem. Wiedziała, że choruje on na dziecięce porażenie mózgowe, nie przypuszczała jednak, że taką trudność sprawi jej zrozumienie jego słów. Właściwie w ogóle nie rozumiała, co mówił. Po każdym zdaniu prosiła go, aby je powtórzył – póki nie miała całkowitej pewności, co chciał powiedzieć. Bardzo chciała go zrozumieć i bliżej poznać.
Kiedy wysyłali do siebie e-maile, rozumieli się pięknie. To był dobry znak. Ale w listach nie widać niepełnosprawności; nawet na zdjęciach, jakie umieścili w swoich profilach randkowych na internetowym portalu osób niepełnosprawnych. O tej wspominały tylko krótkie opisy: jej – że nie widzi, jego – że ma MPD i stara się radzić w życiu. Gdy wysłali sobie inne zdjęcia, poprosiła koleżanki, by powiedziały jej, jak Mariusz wygląda. Wszystkie stwierdziły, także mama, że przystojny z niego facet. Przystojny i do tego "zwierzak z Mazur” – bo tak Mariusz podpisał swój profil.
W którymś liście odważyła się i zapytała o jego niepełnosprawność – jak bardzo przeszkadza mu w codziennym życiu? Mariusz odpisał, że "tylko krzywo chodzi i bełkocze". W pierwszej chwili pomyślała, że musiał mieć jeszcze jakiś wylew. I skoro bełkocze, to jak będą się porozumiewać, bo pisanie na kartce nie wchodzi w grę – on nie napisze z powodu mimowolnych ruchów rąk, a ona jej nie przeczyta. Nie wróżyło to nic dobrego. Monika uwielbia rozmawiać, jest klasyczną kobietą gadułą. A że jest też psychologiem z wykształcenia, każde zagadnienie rozważa z kilku stron i analizuje na kilka sposobów. To oznacza jeszcze więcej powodów do rozmów z mężczyzną, z którym miałaby się związać. Ten zaś powinien chętnie i dużo mówić. I wyraźnie, by móc go rozumieć.

Zwierzak z Mazur
Później poznała się na poczuciu humoru Mariusza. Do własnej niepełnosprawności okazywał większy dystans, niż ona do swojej. Urodziła się niewidoma, choć zanim w rodzinie zorientowano się, że dziewczynka nie widzi, minęło trochę czasu. Późniejsza diagnoza wykazała u niej wadę genetyczną. Mariusz w mailach nie wypytywał o jej niepełnosprawność, jak sobie radzi albo jak wygląda życie w ciemności. Nie, żeby bał się o to zapytać, albo uważał, że to nietakt z jego strony. Po prostu brak wzroku Moniki nie był dla niego przeszkodą, aby rozpocząć i kontynuować znajomość. Monice podobało się jego pisanie. Pisał prostolinijnie, serdecznie, niczego i nikogo nie udawał, z niepełnosprawności też nie robił ceregieli. Jak wspomina, "bez tych skarbeczek, buziaczek i słoneczek, jakie od razu wysyłali panowie, gdy odwiedziło się ich profil".
Z Mariuszem pisało się jej normalnie, takie zwykłe niespieszne dzielenie się słowami – o tym, co lubią robić, jak minął dzień, i o Mazurach, które obydwoje kochają. Gdy tematem stały się ulubione potrawy, napisał, że uwielbia mielone. Trafił w dziesiątkę, bo Monika właśnie mielone robi doskonałe. Zaprosiła go na nie, pod warunkiem, że naprawi jej komputer. Mariusz skończył studia informatyczne i niedawno przyjechał do Warszawy za pracą. Po kilku tygodniach wirtualnego poznawania wiedziała, że ten "zwierzak z Mazur" jej się podoba. Ale pytania i obawy pozostały. Rozmowa telefoniczna je wzmocniła. Jeśli podobne trudności ma również z chodzeniem, to jak pójdą np. na spacer, gdy ona nie widzi? – zadawała sobie pytania jak każda kobieta mająca podjąć decyzję, czy uczynić następny krok. Pełnosprawny partner dałby jej poczucie, że jest bliżej świata sprawnych. Teraz ma postawić krok w kierunku, w którym niepełnosprawność jeszcze mocniej będzie dawała o sobie znać.
– Mariusza rzeczywiście ciężko było zrozumieć przez telefon, choć mówił bardzo spokojnie – wspomina Monika. – Zrobiło mi się przykro, że ma takie problemy z mówieniem. Pisząc, dobrze się jednak rozumieliśmy. Oczywiście miałam różne obawy. Ktoś ze znajomych poradził mi, abym dała sobie z nim spokój, ale intrygował mnie. Potraktowałam to jako wyzwanie, a nie przeszkodę, podtrzymaliśmy więc chęć spotkania się.
Do pierwszego spotkania nie doszło jednak w domu Moniki przy obiedzie z kotletami mielonymi. Mariusz zadzwonił do niej do pracy i zaproponował odprowadzenie jej do domu. Pracę kończyła o dwudziestej. Zgodziła się. "Boże, ale jeśli ma problemy z chodzeniem, to czy da radę wejść na drugie piętro?" - szybko pomyślała. Zaproponowała, że zejdzie i spotkają się przed budynkiem. Odpowiedział, że da radę. Gdy już szli, chodzenie Mariusza okazało się nie tak straszne, jak sądziła. Mariusz pokonywał nawet długie dystanse i schody. Tak jak jej pisał z właściwym dla siebie humorem, "tylko" chybotał się na boki. Gdy później tata Moniki poznał go i zobaczył, jak chodzi, powiedział, że oszukuje grawitację, bo w powietrzu niemal unosi się, a gdy biegnie, to jakby latał.
Podczas spaceru dużo rozmawiali. Ucieszyła się, że na żywo lepiej rozumie jego mowę i nie zakończyła znajomości po rozmowie telefonicznej. Było już po 22.00, gdy dotarli do jej domu. Pocałował ją w rękę na pożegnanie. Tak zakończyła się ich pierwsza randka. Tydzień później przyniósł na dzień kobiet dwa bukiety kwiatów – dla niej i dla jej mamy. Po kilku miesiącach na spacerach trzymali się już za ręce.
Nadszedł w końcu dzień, kiedy zaczęli rozmawiać o przyszłości. Nie były to jeszcze plany życia we dwoje, lecz szczere rozmowy przepełnione rozterkami o wyzwaniach i trudnościach życia w związku dwóch mocno niepełnosprawnych osób. Jak sobie poradzą w różnych codziennych sytuacjach? Co z dziećmi? A jeśli pojawią się – czego obydwoje pragnęli – jak będą odbierane i traktowane przez swoich rówieśników? Czy nie będą się z nich śmiać? Monika i Mariusz spotykają się przecież z komentarzami: "Ale się dobrali!" albo nieodpowiednimi reakcjami na niewyraźną mowę Mariusza. Kiedy on pyta np. o drogę czy najbliższy przystanek, nie mają cierpliwości wysłuchać go do końca, traktują jak niepełnosprawnego intelektualnie albo przedrzeźniają.
– W takich sytuacjach wszystko się we mnie gotuje – mówi Monika. – Jest mi strasznie przykro, gdy ktoś tak reaguje na niewyraźne mówienie Mariusza. Pod tą maską niekontrolowanego ciała mieści się wspaniały i inteligentny człowiek, z duszą, sercem i wrażliwym umysłem. Czasem nie wytrzymam i odpowiadam: "Może jutro ty taki będziesz". Nie potrafię wtedy milczeć. Ale w sercu cierpię. Na szczęście takich osób nie spotykamy wielu. Normalni ludzie dostrzegają w nas partnerów, zwracają uwagę na to, jak się wspieramy, są chętni pomóc, wysłuchać Mariusza, a gdy czegoś nie rozumieją, dopytują go.

Zgrany tandem
Chwile zwątpienia przychodziły też w innych sytuacjach. Największe nie dotyczyły wcale zdarzeń, kiedy Mariuszowi z powodu mimowolnych ruchów wypadały z rąk różne trzymane przedmioty. Najtrudniej jest wtedy, gdy ich nieporadność wystawiona zostaje na publiczny widok. Jak np. w restauracji ze szwedzkim stołem, kiedy chcą nałożyć sobie jedzenie i przynieść do stolika. Mariusz, gdy nie jest w stanie tego zrobić sam, wyjaśnia Monice położenie różnych dań, podsuwa talerz, a ona nakłada te wybrane. Monika chwyta potem talerz, bierze Mariusza pod rękę, a on prowadzi ich do stolika. Ale nie zawsze wszystko pójdzie po ich myśli. Coś wypadnie z talerza na podłogę lub na stół, rozleje się herbata, pobrudzą się obrus, koszula, spodnie czy sukienka. Wtedy są w centrum uwagi – a dokładnie ich nieporadność. Po takich zdarzeniach Mariusz postanawia, że nie będą już chodzić do restauracji. Monika też czuje się wtedy okropnie, ale przekonuje go, aby nie rezygnowali z wychodzenia do kawiarni czy restauracji, bo to część ich wspólnego życia.
– W takich sytuacjach najbardziej czuję niemoc – mówi Mariusz. – Jak nie doniosę posiłku i wypadnie mi coś z talerza, to muszę posprzątać, kogoś poprosić o pomoc i wstrzymam inne osoby, które chcą przejść. To jest frustrujące. Niektóre osoby, widząc moje problemy przy stole, pytają, czy pomóc i co mają nałożyć na talerz. Inni (i tak jest najczęściej), pomagając, biorą mój talerz, nakładają różne rzeczy, nie pytając, czy mam na to ochotę, i dają talerz. Traktują jak dziecko.
W wielu sytuacjach Mariusz i Monika uzupełniają się; bywają jednak takie, w których muszą liczyć na pomoc innych. Niepełnosprawność nie pozwala wtedy o sobie zapomnieć, jakby mówiła: "Nic ze mną nie poradzisz, musisz mnie zaakceptować". Ale oni nie akceptują swojej niepełnosprawności. Nie potrafią, a mówić, że jest inaczej – dla politycznej poprawności – nie chcą.

Niegojąca się rana
O tę niepełnosprawność mają pretensje do Boga. Jak tu jej nie mieć, skoro w niego wierzą? – mówią. Niewierzący mają problem z głowy, obarczą geny, lekarza za błąd w sztuce, okoliczności, przypadek czy zwykły niefart. Gdy wierzysz, to pretensje kierujesz do Boga. Pytasz, dlaczego nie zapobiegł, czemu dopuścił, dlaczego nie uleczy, dlaczego właśnie mnie to spotkało? A jeśli nie potrafisz zaakceptować wyjaśnień typu: "może tak musiało z tobą być", to żal nosisz w sobie przez cały czas. Wtedy niepełnosprawność jest jak niegojąca się rana. Co chwilę o sobie przypomina.
Dużo na ten temat rozmawiają, o ich przypadku, Bogu i jego woli. W Mariuszu jest więcej buntu. W dzieciństwie wiele razy śnił, że jedzie po niego karetka pogotowia, aby zawieźć na operację, po której będzie sprawny. Nie zapomniał też śmiechu dzieci, drwiących z jego mowy i sposobu poruszania. I tych komentarzy, rzucanych czasem za ich plecami: "Po co tacy się wiążą?".
Złość czuje również wtedy, gdy po raz kolejny w ciągu dnia rozleje kawę albo herbatę i nie ma na to wpływu. Niepełnosprawność nie daje o sobie zapomnieć. Mariusz czasem nie wytrzyma i rzuci jakąś uwagę w kierunku Boga. Jak po ich ślubie, gdy zobaczył, ile dostali kwiatów. Wyrwało mu się wtedy: "Boże, pozwoliłeś, aby Monika nie mogła popatrzeć na te kwiaty". Gdy się rozpłakała, przytulił ją i powiedział: "Co mam zrobić, aby dać ci jedno swoje oko?".

Brać życie za rogi
Kiedy się jej oświadczał, przyszedł z bukietem róż i pierścionkiem zaręczynowym. W przedpokoju klęknął i recytując wiersz, zapytał Monikę, czy zostanie jego żoną, a rodziców poprosił o rękę ich córki. Usłyszał: tak. Przed zaręczynami i podjęciem decyzji o wspólnym życiu, zastanawiali się, przed jakimi stają wyzwaniami, w czym będą mieć trudniej, a w czym łatwiej. Wątpliwości innych znali. Gdy dwie mocno niepełnosprawne osoby wiążą się, ludzie zwykle patrzą na nie w kategoriach spotęgowanego nieszczęścia: było jedno, teraz są dwa połączone. I jak oni poradzą sobie w życiu?
Nie uciekali od takich pytań. Mieli jednak pewność, że łączy ich uczucie, rozumieją się i dobrze im ze sobą. Czy mają tę szansę – może jedyną – odrzucić, bo partner także jest niepełnosprawny?– Czy zdrowe małżeństwa nie mają trudności dlatego, że nie są niepełnosprawne? – wspomina Monika chwile, gdy rozmawiali o wspólnym życiu. – Mieliśmy rozterki, że możemy nie dać sobie rady z wykonaniem niektórych czynności, choć Mariusz miał mniej rozterek niż ja. Niepełnosprawność stawia wyzwania także gdy żyje się w pojedynkę. Myślę jednak, że nie powinna ona determinować naszej decyzji o tym, czy mam wiązać się z drugą osobą niepełnosprawną, czy nie.
Mariusz nie wyobrażał sobie doboru partnera życiowego na podstawie tego, czy jest chory, czy zdrowy. Tym, którzy wyliczają różne powody na poparcie swojej tezy, że dwie mocno niepełnosprawne osoby nie powinny się wiązać, bo łatwiej o jakieś nieszczęście, odpowiada, że ludzi zdrowych także spotykają nieszczęścia. Zdarzają się one w domu, pracy, na ulicy, chodniku, można zamyślić się, potknąć, uderzyć głową o coś twardego, wpaść pod samochód, mieć wylew albo zawał.
– Człowiek jest istotą stadną, szuka drugiego człowieka, chce kogoś uszczęśliwić i dla kogoś żyć. A czy się wahałem? Ja się całe życie waham – śmieje się Mariusz – bo od dziecka kiwam się na wszystkie strony. Moje głównie obawy dotyczyły zabezpieczenia finansowego, a więc tego, czy będę miał pracę na nasze utrzymanie, bo niepełnosprawność utrudnia jej znalezienie. Pracodawcy boją się mnie, z góry traktują jak debila. A czy będzie trudno? Oczywiście. Ale człowiek nie podejmuje tylu wyzwań, kiedy żyje sam. Gdy jest z kimś, chętniej się ich podejmuje. Zresztą wyzwania są codziennie, codziennie trzeba coś pokonać i nigdy nie wiemy, czy nam się uda. Gdy idę rano do łazienki się ogolić, to też nie wiem, czy się ogolę, czy nie podetnę sobie gardła, bo nie mam kontroli nad rękoma. Ale idę i się golę. Tak chyba jest ze wszystkim: albo bierze się życie za rogi, albo nie. Decyzję o ślubie odwlekaliśmy rok, ale podjęliśmy ją. Nie można się ciągle zamartwiać o przyszłość, bo wtedy niczego się nie podejmiemy. I stracimy to, co mamy teraz. O przyszłości należy myśleć, ale nie można się jej bać, bo wtedy niczego nie zrobimy.

Połączyć półkule
Ślub mieli taki, jak sobie wymarzyli. Przez poprzedzający go tydzień padał deszcz, lecz w dniu ślubu wyszło słońce i wiatr rozwiał wszystkie chmury. Postanowili pójść do kościoła pieszo. Gdy po drodze zobaczyli tęczę, dostrzegli w niej znak dla siebie, że opatrzność będzie nad nimi czuwała. Cały kościół przybrano w kwiaty, śpiewała im schola, grały skrzypce, flet, a dzieci niosły dla nich obrączki. Przyszli przyjaciele, rodzina, znajomi i wiele osób, które chciały swoją obecnością dzielić ich szczęście. Złożyli sobie przysięgę małżeńską, na dobre i na złe. Potem było piękne wesele w greckiej restauracji. Tańczyli do czwartej nad ranem, a z nimi bawiło się stu gości.
Na te dwa dni zupełnie zapomnieli o swojej niepełnosprawności. Żegnani goście życzyli im szczęścia i miłości na całe życie, która wszystko przetrzyma, aby przeszli to życie, wspierając się nawzajem, czy w zdrowiu, czy w chorobie. A także radości i spełnienia marzeń. Być może dwa z nich niedługo się spełnią.
Pierwsze to dziecięce marzenie Mariusza – sen o operacji. Dwa lata temu rozpoczęli akcję zbierania pieniędzy pod nazwą "Połącz półkule" i założyli stronę internetową www.polkule.pl. Duża w tym zasługa Moniki, która zainicjowała akcję po tym, gdy odkryła, że istnieje zabieg mogący pomóc Mariuszowi. Chodzi o wszczepienie do półkul mózgowych specjalnych elektrod-stymulatorów, które zmniejszają nadaktywność uszkodzonych komórek nerwowych. W rezultacie zwiększa się kontrola nad mimowolnymi ruchami ciała. NFZ nie refunduje tej operacji, musieli więc zebrać 82 tys. zł. W zbiórkę pieniędzy zaangażowało się wiele osób, których poruszyła ich historia, w tym artyści, którzy wystąpili na specjalnym koncercie poświęconym Mariuszowi: Alicja Majewska, Irena Santor, Elżbieta Starostecka, Katarzyna Zielińska, Dorota Osińska, Agata Zakrzewska, Olga Bończyk, Michał Bajor, Zbigniew Wodecki, Łukasz Zagrobelny, Krzysztof Daukszewicz i Włodzimierz Korcz.

Niezależnie od trudności
Drugie marzenie dotyczy pracy. Obydwoje mają ogromne trudności z jej znalezieniem, mieszkają u rodziców Moniki. Sami robią zakupy, gotują i sprzątają, aby nie obciążać sobą rodziców. Mariusz przejął wszystkie obowiązki, którymi nie jest w stanie zająć się Monika, a ona te, które jemu sprawiają trudność. Mariusz jest informatykiem, potrafi administrować serwerami i siecią pracowniczą, ale jego niepełnosprawność odstrasza pracodawców. Ta karta może wkrótce się odwróci, bo przyjęto go na staż w Biurze Rzecznika Praw Obywatelskich. Koszty jego stażu pokryła Integracja.
Monika straciła pracę dwa lata temu. Pracowała w różnych projektach na umowę o dzieło jako psycholog udzielający konsultacji i porad psychologicznych. Od tamtego czasu nie może znaleźć nowej. Pracodawcy, widząc niewidomego kandydata, są wystraszeni, zakłopotani. Nadal wielu z nich myśli, że osoba niepełnosprawna to kłopot i będzie wymagała z ich strony nieustającej opieki. Monika ma świadomość, że im dłuższa przerwa, tym trudniej będzie jej znaleźć pracę. Powoli pojawia się rezygnacja.
– Po operacji pójdziemy po cały stół szwedzki – śmieje się Mariusz. – Na pewno zmieni ona nasze życie. Ludzie będą mnie inaczej postrzegać, patrzeć jak na człowieka, a nie brać za wariata. Będę mógł więcej biegać, sam zapinać guziki przy koszuli, wbijać gwoździe, wymienić firanki, nie zacinać się przy goleniu i zrobić wiele różnych czynności. Np. przynieść żonie do łóżka kawę i jej nie wylać. Operacja to nasza nadzieja na większą samodzielność, niezależność, ale także komfort psychiczny, że sami poradzimy sobie w różnych sytuacjach. Niezależnie od trudności, za wszelką cenę trzeba dążyć do realizowania marzeń. Wygraliśmy już miłość. Musi się też nam udać z pracą.

Data opublikowania dokumentu: 2013-11-14, 11.05
Źródło:
http://www.niepelnosprawni.pl/ledge/x/1 ... oonesHxLIU

_________________


Góra
 Zobacz profil  
 
PostNapisane: Pn lis 18, 2013 21:16 
Offline

Dołączył(a): N maja 26, 2013 00:42
Posty: 2829
Autor: Ada Prochyra, Źródło: inf. własna

Praca chałupnicza jest marzeniem wielu, którzy nie mogą związać końca z końcem. Dodatkowo, dla osób z niepełnosprawnością praca bez konieczności wychodzenia z domu to często jedyna możliwość zarobkowania. Jak jednak znaleźć uczciwą ofertę? Sprawdziliśmy.
Internetowa mądrość głosi, żeby nie ufać ogłoszeniom o pracę, które kończą się prośbą o wpłatę kaucji, nawet racjonalnie uzasadnioną. To samo podpowiada zdrowy rozsądek. Kiedy jednak potencjalny pracodawca zapewnia w ofercie o wysokich zarobkach przy minimalnym wysiłku, proces rekrutacji ogranicza do wysłania jednego maila i w dodatku nie wymaga nawet CV na poparcie kwalifikacji, aż grzech nie skorzystać. Skorzystałam i ja.
Przez dwa tygodnie pod fikcyjnym nazwiskiem, jako osoba niepełnosprawna szukałam pracy chałupniczej. Odpowiadałam na ogłoszenia o skręcaniu długopisów, składaniu bukietów ze sztucznych kwiatów i te dotyczące niesprecyzowanych zajęć. W swoich poszukiwaniach korzystałam także z forów internetowych, porad prawnika oraz PR Manager jednego z największych portali z ogłoszeniami o pracę. Wyniki dziennikarskiego śledztwa oraz porady ekspertów znajdą Państwo w artykule.

Namiary na sprawdzone oferty
Podstawowe pojęcie o świecie fikcyjnych ogłoszeń zyskałam po prześledzeniu kilku wątków na forach internetowych, gdzie ludzie poszukiwali uczciwego pracodawcy zlecającego prostą pracę w domu. Okazało się, że były to osoby posiadające już przykre doświadczenia bycia oszukanym w takiej sytuacji. Oprócz zyskania cennej wiedzy, jak w prosty sposób sprawdzić wiarygodność firmy, dowiedziałam się także (eureka!), jak wciąż duża jest doza niezrozumienia problemów osób z niepełnosprawnością. Ludzie, którzy się z nią nie stykają, uważają, że praca chałupnicza jest czyjąś fanaberią, wymówką od „prawdziwej” pracy, czego wyraz dawali w komentarzach.
Wracając do samego chałupnictwa, wniosek, jaki wyłonił się z tych dyskusji był dość jednoznaczny – uczciwych ofert pracy chałupniczej, polegającej na wykonywaniu prostych czynności (np. skręcanie długopisów) raczej nie ma lub są tak rzadkie, że internauci nie chcieli się nimi dzielić. Jak dowcipnie zauważył jeden z uczestników forum, najlepszą pracą chałupniczą jest dawanie ogłoszeń o pracy chałupniczej i zbieranie opłat od zainteresowanych jej podjęciem. Są natomiast sposoby, jak nie dać się nabrać i z morza ofert wyłonić firmę, która oferuje rzeczywiste zajęcie.

Mydlenie oczu
Po pierwsze, nie należy sugerować się tym, że w tytule ogłoszenia użyte są sformułowania „uczciwa”, „bez oszustwa”, „wysokie zarobki”. Papier (w tym przypadku internet) zniesie wszystko. Znacznie istotniejsza jest treść ogłoszenia i możliwość kontaktu z potencjalnym pracodawcą. System podejrzanych ofert działa mniej więcej tak: ogłoszenie pojawia się na którymś z darmowych portali, np. lokalnych lub z ogłoszeniami z różnych branż (chociaż samo to nie przesądza o uczciwości bądź nieuczciwości pracodawcy). Sformułowania dotyczące zleceniodawcy, jak i wymagań względem potencjalnego pracownika, są możliwie ogólnikowe, np. „poszukujemy osób dokładnych i cierpliwych”. Często wprost jest napisane, żeby nie przesyłać CV, za to ze szczegółami opisane są zasady współpracy, np. „Dla zdecydowanych wysyłamy kurierem umowę, którą należy podpisać w obecności kuriera. Kurierowi należy okazać dowód w oryginale w celu potwierdzenia tożsamości itd.”.
Potencjalny pracownik czytając takie ogłoszenie ma skupić się na zawiłych regułach, zamiast na fakcie, że pracodawca nie podaje swoich podstawowych danych oraz żąda początkowej wpłaty. Zwłaszcza to ostatnie powinno być sygnałem alarmowym dla poszukujących. Wpłata początkowa najczęściej jest uzasadniana koniecznością przesłania materiałów kurierem, jako rodzaj zabezpieczenia na wypadek gdyby pracownik się rozmyślił i ze współpracy zrezygnował. Dla uzyskania wrażenia większej rzetelności ogłoszeniodawca może nawet wyliczyć, jaka część żądanej kwoty potrzebna jest na kopertę, a jaka na samo nadanie przesyłki. Zazwyczaj żądane sumy wahają się od kilku do góra trzydziestu kilku złotych. W razie, gdyby ogłoszenie okazało się bublem, strata dla niedoszłego pracownika nie jest wielka. Natomiast ogłoszeniodawca cieszy się sporym zyskiem, nawet gdy liczba zainteresowanych na tyle, aby opłatę uiścić, nie przekroczy kilkunastu osób.
Drugą strategią „producentów” długopisów, ozdób okolicznościowych itp. jest zamieszczenie bardzo lakonicznego ogłoszenia z informacją, że więcej dowiedzieć się można wysyłając wiadomość na podany adres e-mail. Część z nich okaże się nieprawidłowa i wiadomości wrócą do nadawcy, na pozostałe otrzymamy odpowiedzi. W tym przypadku mechanizm będzie podobny do „pełnowymiarowych” ogłoszeń – opasłe, wyczerpujące opisy współpracy mają za zadanie dobrze zamaskować tożsamość firmy i swoją „rzetelnością” przekonać poszukujących do uiszczenia opłaty.

Sprawdzam!
Razem z adwokatem Grzegorzem Jaroszczykiem z Centrum Integracja w Warszawie przyglądam się jednemu, wyjątkowo sprawnie skonstruowanemu ogłoszeniu. Zadanie jest proste – należy według instrukcji składać bożonarodzeniowe ozdoby, płatne nawet po 5 zł za sztukę. Pracodawca prosi, aby nie wysyłać maili ani CV (nie podaje zresztą adresu), prosi jedynie o wpłatę 31 zł kaucji na podany numer konta. Zapewnia, że „kaucja jest jednorazowa i zwrotna przy pierwszym rozliczeniu wynagrodzenia”, jednak moją nieufność budzi tytuł, jaki należy nadać przelewowi – „wpłata dobrowolna”.
Grzegorz Jaroszczyk potwierdza moją intuicję – przy takim sformułowaniu pieniądze są w zasadzie nie do odzyskania, gdyby okazało się, że za ogłoszeniem nie kryje się uczciwy pracodawca. Sprawdzamy więc dane jego firmy w Centralnej Ewidencji i Informacji o Działalności Gospodarczej. Nie zgadza się ani nazwa firmy, ani jej adres, okazuje się też, że nie ma nawet miejscowości o takiej nazwie. O nazwisku właściciela czy numerze KRS firmy nie mamy co marzyć. Pieniędzy nie wpłacam.
W tym samym czasie odpowiadam na ogłoszenie firmy handlowo-usługowej A. i mailowo zgłaszam się do produkcji długopisów. Zgodnie z zapowiedzią, otrzymuję obszerną instrukcję opisującą moje zadanie, warunki umowy i wypłaty, komunikacji między mną a firmą itd. Pani, która przesłała mi wiadomość, podaje swoje imię i nazwisko, opisuje na czyje zlecenie długopisy są produkowane, nie podaje jednak numeru telefonu. Do dyspozycji mam jedynie adres i nazwę przedsiębiorstwa. Kiedy na tej podstawie nie udaje mi się ustalić wiarygodności firmy, wysyłam maila zwrotnego z prośbą o podanie numeru REGON lub NIP, które zamierzałam sprawdzić na stronie Głównego Urzędu Statystycznego. Odpowiedzi na tę prośbę nie dostałam jednak do dziś.

Pomogą opinie
Zwróciłam się więc do Elżbiety Flasińskiej, PR Managera z Grupy Pracuj, do której należy Pracuj.pl, z prośbą o wskazanie metod weryfikacji uczciwości potencjalnych pracodawców. W pierwszej kolejności zwróciła mi uwagę na fakt, że starając się o pracę zgadzamy się na wykorzystanie naszych danych osobowych do celów rekrutacji, ale nie do innych. Stąd, w razie jakichkolwiek wątpliwości, koniecznie należy sprawdzić rzetelność pracodawcy. Najprostszym sposobem jest wpisanie w wyszukiwarce internetowej nazwy firmy wraz z hasłem „opinie”. Można też skontaktować się z kontrahentami lub pracownikami danej firmy. Warto także sprawdzić, czy istnieje strona internetowa przedsiębiorstwa, z którym chcielibyśmy współpracować, a na niej informacja o rekrutacji, w której bierzemy udział.
A co, jeżeli rekrutacja jest ukryta i w ogłoszeniu nie pada nazwa firmy? Zdarza się tak najczęściej wówczas, gdy pracodawcy szukają kogoś na miejsce jednego ze swoich pracowników lub nie chcą zdradzać konkurencji swoich planów rozwoju. W takich przypadkach ogłoszenie powinno być firmowane nazwą firmy rekrutacyjnej lub portalu, na którym zostało umieszczone i nie należy się obawiać takich sytuacji. Wówczas warto sprawdzić, czy są podane aktualne dane i kontakt do firmy pośredniczącej, a przy ofertach on-line, czy jest aktywny link do rezygnacji z otrzymywania wiadomości tego typu.

Forum, czyli kto pyta, nie błądzi
Po rozmowach z ekspertami i własnym namyśle nie zdecydowałam się na podjęcie żadnej z oferowanych prac. Wszystkie ogłoszenia, które znalazłam w tamtym okresie, zawierały prośbę o wpłatę kaucji, co, jak mnie ostrzegano, jest nieuczciwą praktyką. Wniosek z moich poszukiwań jest taki, że wśród ofert pracy chałupniczej przeważają mało wiarygodne, których nadawcy chcą wyłudzić pieniądze. Nie dotyczy to jedynie prac najprostszych, o które się „starałam”, ale także np. pracy w charakterze sprzedawcy zdalnego, warunkiem podjęcia której jest wykupienie pakietu usług pracodawcy. Niemożliwością byłoby przejrzenie wszystkich ofert, więc bardzo możliwe, że istnieją ogłoszeniodawcy na poważnie szukający pracowników.
Poszukującym pracy chałupniczej zalecałabym jednak szczególną ostrożność w przypadku ofert zbyt atrakcyjnych, tzn. dokładnie takich, o których mowa była powyżej – gdy wymagania wobec kandydata są niewielkie lub wręcz żadne, a warunki wyjątkowo dobre. Jeżeli do tego w ofercie pracy są stawiane niestandardowe oczekiwania, np. wymóg przesłania sms-a w celu uzyskania dostępu do szczegółowych danych lub wpłacenia jakichkolwiek pieniędzy, należy być podwójnie czujnym.
- Tego typu informacja może świadczyć o tym, że ktoś wykorzystując ogłoszenie o pracę chce nas po prostu naciągnąć – ostrzega na koniec Elżbieta Flasińska.
Internauci ujęli sprawę dosadniej – oferty pracy chałupniczej publikowane w Internecie to zwykłe oszustwo i naciągactwo. Na naszym forum.niepelnosprawni.pl, ale także forach innych serwisów można znaleźć ostrzeżenia przed konkretnymi pracodawcami, którzy okazali się oszustami. Warto zwracać na nie uwagę.

Serwis Pracuj.pl przygotował dla Czytelników portalu Niepelnosprawni.pl zbiór kilku zasad bezpiecznego zachowania na rynku pracy:

• Zanim zaaplikujesz, bardzo dokładnie zapoznaj się z regulaminem serwisu oraz treścią oferty pracy.
• Sprawdź reputację serwisu, w którym chcesz dokonać rejestracji, w internecie szybko znajdziesz informacje na jego temat.
• Jeśli ogłoszenie wzbudza Twój niepokój (np. pracodawca w niejasny sposób opisuje rodzaj swojej działalności lub oferuje natychmiastowe zatrudnienie, nawet bez telefonicznej rozmowy kwalifikacyjnej), nie odpowiadaj na nie, zanim nie zweryfikujesz danego pracodawcy.
• Nie umieszczaj w dokumentach aplikacyjnych danych poufnych: numerów kart kredytowych i kont bankowych oraz numerów dokumentów tożsamości.
• Nie zobowiązuj się do transakcji finansowych na rzecz potencjalnego pracodawcy.
• Zachowaj ostrożność wobec ogłoszeń dot. prac wykonywanych w domu, wymagających dokonania tzw. opłaty wstępnej.

Data opublikowania dokumentu: 2013-11-12, 13.23
Źródło:
http://www.niepelnosprawni.pl/ledge/x/1 ... oontMHxLIU

_________________


Góra
 Zobacz profil  
 
PostNapisane: Pn lis 18, 2013 21:38 
Offline

Dołączył(a): N maja 26, 2013 00:42
Posty: 2829
Llepsze leczenie cukrzycy to mniejsze koszty
Autor: PAP

Zwiększenie nakładów na prewencję, wczesne wykrywanie i skuteczne leczenie cukrzycy jest niezbędne, by zmniejszyć całkowite koszty społeczne związane z tym schorzeniem – oceniają diabetolodzy.
Mówili o tym w środę, 13 listopada, na konferencji prasowej zorganizowanej w ramach obchodów Światowego Dnia Walki z Cukrzycą, który przypada 14 listopada.

Koszty społeczne
Jak przypomniał prezes Polskiego Towarzystwa Diabetologicznego (PTD) prof. Leszek Czupryniak, z najnowszego raportu na temat cukrzycy w Polsce („Cukrzyca. Ukryta pandemia. Sytuacja w Polsce. 2013”) wynika, że roczne koszty tej choroby w naszym kraju wynoszą ok. 6 mld złotych. Połowę z tego stanowią koszty powikłań – zarówno bezpośrednie, związane z ich leczeniem, jak i pośrednie, związane m.in. z utratą produktywności, przechodzeniem na renty czy przedwczesnym zgonem.
- Jeżeli będziemy wcześniej wykrywać cukrzycę i od samego początku intensywnie leczyć pacjentów, którzy na nią cierpią, to oni będą żyć nawet przez kilkadziesiąt lat bez istotnych powikłań choroby, jak zawał serca, udar mózgu, amputacja nogi, uszkodzenie nerek czy wzroku – podkreślił prof. Czupryniak.
Zastrzegł, że na początku trzeba zwiększyć nakłady na ten cel, aby za jakiś czas móc ograniczyć koszty cukrzycy, które rosną w bardzo szybkim tempie z powodu epidemii tej choroby. - Największy problem polega na tym, że takie efekty nie będą widoczne za 2-3 lata, ale najwcześniej za lat pięć, a jeszcze wyraźniej po 15 latach. Tymczasem decydenci często oczekują efektów natychmiastowych – tłumaczył diabetolog.
Ocenił, że w Polsce zaniedbań w diabetologii jest wiele. - Nie chodzi tylko o brak refundacji najnowszych leków – zaznaczył prezes PTD.
Zmiany wymaga na przykład wycena usług zdrowotnych w zakresie leczenia stopy cukrzycowej - najbardziej kosztownego powikłania choroby.

Inwestycja w edukację
Wciąż nierozwiązana jest też sprawa finansowania opieki pielęgniarskiej w diabetologii. - A to na pielęgniarkach powinna głównie spoczywać edukacja pacjentów z cukrzycą, która jest podstawowym warunkiem sukcesu terapii – tłumaczył diabetolog. To pielęgniarki objaśniają pacjentom, jak przyjmować insulinę czy inne leki, jak kontrolować poziom glukozy we krwi, ale też jak zmienić codzienne nawyki w zakresie diety czy aktywności fizycznej.
Prof. Czupryniak zwrócił uwagę, że od lat środowisko diabetologów walczy o wprowadzenie narodowego programu walki z cukrzycą, na wzór np. „Narodowego programu zwalczania chorób nowotworowych”. Środki na realizację takiego programu są zagwarantowane ustawą i w przypadku programu zwalczania chorób nowotworowych wynoszą co roku nie mniej niż 250 mln zł.
- Tymczasem w 2012 r. na zwalczanie cukrzycy w Polsce z budżetu Ministerstwa Zdrowia wydano ok. 2,8 mln złotych. To za mało. Musimy podjąć dziś bardziej radykalne działania, bo inaczej koszty cukrzycy w Polsce będą bardzo szybko rosły – powiedział prof. Czupryniak.
Przypomniał, że w 2012 r. - z powodu zmian w refundacji leków na cukrzycę i pasków do glukometrów - na pacjentach z cukrzycą zaoszczędzono 500 mln złotych. - My chcemy tylko połowę tej kwoty na program po to, by za 5-15 lat koszty cukrzycy były dużo niższe – tłumaczył.
Z danych przedstawionych przez Ryszarda Wolskiego z Mazowieckiego Oddziału Wojewódzkiego Narodowego Funduszu Zdrowia już teraz wydatki na cukrzycę w Polsce stanowią 10 proc. wszystkich publicznych wydatków na opiekę zdrowotną.

3 mln kosztów
Diabetolodzy podkreślali, że jeśli nakłady na wcześniejsze wykrywanie i lepsze leczenie cukrzycy nie zostaną zwiększone, to należy spodziewać się, że w kolejnych latach koszty cukrzycy będą rosły w dramatycznym tempie. W USA stanowią one obecnie 18 proc. budżetu zdrowotnego, podkreślił prof. Czupryniak.
Krajowy konsultant ds. diabetologii prof. Krzysztof Strojek przypomniał, że – zgodnie z szacunkami - obecnie w Polsce na cukrzycę cierpi 2,5 mln osób (według raportu „Cukrzyca. Ukryta pandemia. Sytuacja w Polsce. 2013” są to już 3 mln – przyp. PAP). - Kolejne 2,5 mln ma tzw. stan przedcukrzycowy, co oznacza, że w ciągu najbliższych pięciu lat co najmniej milion z nich rozwinie pełnoobjawową cukrzycę – powiedział specjalista.
Większość - ok. 85 proc. – stanowią chorzy na cukrzycę typu II, która pojawia się w wieku dorosłym i jest determinowana głównie przez nadwagę, otyłość oraz brak aktywności fizycznej.
- Wielkim problemem jest to, że cukrzyca typu II jest rozpoznawana zbyt późno - po 7-10 latach choroby. W związku z tym w momencie diagnozy znaczący odsetek ma już poważne powikłania, takie jak zawał serca czy udar mózgu – powiedział prof. Maciej Małecki z Collegium Medicum UJ.

Data opublikowania dokumentu: 2013-11-14, 16.34
Źródło:
http://www.niepelnosprawni.pl/ledge/x/1 ... oorisHxLIU

_________________


Góra
 Zobacz profil  
 
PostNapisane: Śr lis 20, 2013 14:01 
Offline

Dołączył(a): N maja 26, 2013 00:42
Posty: 2829
Czasopismo „Wysokie obcasy” Numer z 28 sierpnia 2013 roku
Autor: Katarzyna Żywioł
Stylizacja: Kasia Łaszcz
Make–up: Zofia Krasucka-Kopyt
Zdjęcia: Bartek Bobkowski

Jak się ubrać, umalować i uczesać w kompletnej ciemności? Jestem osobą ociemniałą, widziałam przez prawie 30 lat, więc jest dla mnie oczywiste, że wygląd jest czymś ważnym – mowi Ewa Ćwiek, niewidząca od ośmiu lat. – Każdy nowy ciuch, but, kosmetyk, nowa fryzura cieszą tak samo jak wtedy, kiedy widziałam. Jedynie tuż po utracie wzroku przestałam zwracać uwagę na swój wygląd. Ale to raczej nic dziwnego, kiedy wali się cały świat. 24-letniej Marcie Kanarek świat się nie zawalił, bo i nigdy go nie widziała – jest niewidoma od urodzenia. Mimo to, podobnie jak Ewa, zapewnia, że ma potrzeby estetyczne. – Od małego chciałam się malować i podkradałam mamie kosmetyki – wspomina. – Nie widzę, ale strojenie się sprawia mi przyjemność. Dlaczego? Bo jestem kobietą! Lubię sukienki, spódnice – im krótsze, tym lepsze. Chętnie noszę szpilki, bo co tu dużo mówić, uważam się za kurdupla. Fajnie jest dobrze wyglądać – kwituje Marta. – Staram się dbać o siebie, również przedmioty i wnętrza wokół mnie muszą być ładne. Wtedy lepiej mi się pracuje i żyje – mówi Monika Cieniewska, która 17 lat temu w wypadku straciła wzrok. – Ale zakupów nie lubię, bo wciąż się irytuję na swoją niepełnosprawność, na to, że muszę się zdać na czyjś gust. Mam jednak zasadę, że korzystam z rad profesjonalistów. Jak myślę o nowej fryzurze, idę do sprawdzonego fryzjera, z paznokciami – do dobrej manikiurzystki. Ciężko mi się jednak przekonać do zupełnie nowych trendów – przyznaje. – Na przykład za moich „widzących” czasów nie łączyło się pasków z kratą, a teraz jest inaczej. Trudno mi sobie to wyobrazić, gdy nie mogę już niczego podejrzeć. Nie ubieram się więc tak odważnie jak kiedyś, bo nie mam pewności, czy nie będę wyglądać śmiesznie. Brakuje mi tego pazura w ubiorze – dodaje. W przeciwieństwie do Moniki Małgorzata Pacholec, dyrektorka Polskiego Związku Niewidomych, niewidząca od 14 lat, lubi zakupy. – Mam taki zaprzyjaźniony sklep. Kiedy przychodzę tam ze swoją również niepełnosprawną koleżanką, od progu nas witają i kłaniają się w pas. Sprzedawczynie zawsze doradzą, co modne, a nawet namówią, żebyśmy z samej tylko ciekawości coś przymierzyły. Potrafimy ze 20 razy się przebrać.

– Co mi tam po lustrze! – prycha Marta. – Ludzie, którzy widzą, są dla mnie gadającymi lustrami. Ostatnio, gdy na rodzinną okazję musiałam się odstawić jak marchewka na święto grządki, prosiłam o pomoc opiekunkę mojej córki. Czasami doradzają mi koleżanki. Poza tym ja nie widzę, ale jednak czuję, czy wyglądam dobrze, czy nie. Bo ciuch to nie tylko fason, kolor, ale i faktura, materiał, które można poczuć dłońmi. – W moim małżeństwie ja jestem kontrolerem jakości, a widzący mąż jest od designu – śmieje się Małgorzata. – Mąż i znajomi często dają mi ubrania do dotykania, żebym oceniła, czy są w dobrym gatunku, czy nie. – Nie przekładać rzeczy! To podstawowa zasada życia z osobą niewidzącą – poucza Monika. – Z praniem daję sobie radę. Segregacji ciuchów na ciemne i jasne muszę dokonać już wtedy, kiedy ściągam je z siebie. Sama muszę też powiesić wypraną odzież, żebym potem mogła znaleźć to, czego potrzebuję. – Ubrania osoby niewidomej codziennie wieczorem powinny trafić do kosza na brudy – dorzuca niedowidzący Rafał Kanarek, mąż Marty. – My plamy nie zauważymy, więc nie możemy ryzykować. Z tego też powodu Monika nie nosi jasnych płaszczy (choć chciałaby). – Z praktycznych względów nie noszę też trapezowych spódnic, tylko ołówkowe, bo się nie gniotą. Dla niewidomych porządek to podstawa. – Na zimę kupiłam sobie dwa golfy. Różnią się tylko kolorem, więc dla mnie są identyczne. Wieszam je w różnych częściach szafy, żeby wiedzieć, który jest który – tłumaczy Monika. – A na bieliznę mam specjalne pojemniki, jeden na czerwoną, drugi na białą, trzeci na beżową. Podobnie rajstopy. Sama projektowałam swoją szafę, żeby była dla mnie funkcjonalna. W tej chwili mogę wymienić, w jakiej kolejności wiszą moje ubrania. – U nas w domu to ja jestem od parowania skarpetek. Sobie kupuję tylko czarne, więc nie ma problemu, ale żona ma kolorowe i one mi się zlewają, gdy jest ich za dużo na małej przestrzeni – tłumaczy Rafał, który widzi kontury i kolory na dużych powierzchniach. Rafał czasem korzysta z plastikowych skarpetników, które spinają skarpety w pary, i tak wrzuca je do pralki. Marta używa elektronicznego testera kolorów. W zależności od modelu może rozpoznawać od kilku do kilkuset kolorów. Mój ulubiony kolor? Czarny. Mimo że źle w nim wyglądam – jak trup – już kilka osób mi to mówiło – przyznaje Marta. – Podobno najlepiej mi w czerwonym i w jasnych kolorach, bo mam jasną cerę, którą, nawiasem mówiąc, przeklinam, bo się nie mogę opalić – skarży się. – Dlaczego czarny? Nie wiem. Może dlatego, że to słowo mi się podoba. Jest charakterne. – Rozmawiać z niewidomym o kolorach to jak rozmawiać z widzącym o niewidzeniu. Wam, widzącym, wydaje się, że niewidzenie to jest ciemność, czerń. A to jest po prostu nic. Czy pani ręka coś widzi? – tłumaczy Rafał.

Jednak okazuje się, że stwierdzenie „rozmawiać jak ze ślepym o kolorach” nie do końca jest prawdziwe. Bo co jak co, ale o kolorach niewidzący rozmawiać potrafią. W końcu tylko słowami mogą je ogarnąć. – Mnie bardzo interesują kolory! – zapewnia Małgorzata, która je widziała do 1999 roku. – One wciąż są w mojej głowie, w moich magazynach pamięci. Moje sny są kolorowe. I uwielbiam pod kolor się ubierać. Ale kolor musi mnie uwieść. Lubię różowy i czerwony, bo są kobiece. Jak kupuję ubrania, z uporem maniaka dopytuję, jaki to odcień. Moja mama wytłumaczy mi, jaki jest róż – czy cyklamen, czy fuksja. Ale z mężem i synem jest już gorzej. Oni są jak Windows: 16 podstawowych kolorów i koniec. Poszłam kiedyś do syna z marynarką. „Mikołaj, jaki to kolor?” „Nie wiem” – odpowiedział. A przecież jest widzący… – Lubię kolorowe torebki – mówi Małgorzata. – Kiedyś miałam ich ponad 30, teraz ciut mniej. Mam złotą, zieloną, różową, brązowe, czekoladowe, czarne, białe, ecru, niebieską, a czerwonych to ze cztery. – Proszę sobie wyobrazić, że ja dopiero w wieku 22 lat dowiedziałam się, że torebkę dobiera się do butów – wyznaje Marta. – Nie wiedziałam nawet tak głupich i podstawowych rzeczy jak to, że rajstop nie może być widać znad spodni, że trzeba mieć dłuższą koszulkę, bo to obciachowe. To są drobiazgi i podstawy dla widzących, ale my o nich nie mamy pojęcia, dopóki wprost nam tego się nie wytłumaczy. – Choć nie ma specjalnego programu czy przedmiotu w szkole na temat wizerunku, to uczące u nas osoby świeckie często doradzają, podpowiadają uczennicom, co się nosi na ulicach, co pokazują magazyny. A jak przyjdzie okres studniówek, to dziewczęta dyskutują głownie o sukienkach i fryzurach – opowiada siostra Irmina z internatu w Laskach.

Stowarzyszenie De Facto z Płocka stworzyło sześć lat temu e-kiosk z prasą dla osób niewidomych. – Trudno w to uwierzyć, ale osoby niewidome aż do 2007 roku nie mogły czytać wybranych przez siebie czasopism – mówi Renata Nych, przewodnicząca zarządu stowarzyszenia. – Co jeszcze bardziej zdumiewa, nigdzie w Europie, a chyba nawet na świecie niewidomi nie mają tak szerokiej oferty czasopism jak dziś u nas – dodaje. W wirtualnym kiosku znajduje się 55 czasopism, w tym dziewięć tytułów o tematyce kobiecej. Są one przetwarzane na formaty dostępne dla niewidomych. Początkowo czytelnicy korzystający z e-kiosku mogli zapoznawać się jedynie z treścią artykułów. W 2009 roku wprowadzono audiodeskrypcję ilustracji, co oznacza, że zdjęcia są szczegółowo opisane. Stowarzyszenie De Facto organizuje również warsztaty wizażu i kreowania wizerunku. – Mogłam się dowiedzieć, jak mam dbać o swoją cerę i włosy – relacjonuje niedowidząca 42-letnia Teresa Janakowska. – Uświadomiłam sobie, że brak wzroku nie przeszkadza, by zrobić sobie piękny makijaż. Potrzebna jest jednak dokładność i duża wprawa. Kobiety niewidome radziły sobie lepiej niż ja, która dopiero uczę się tej sztuki. Nabycie takich umiejętności przywraca poczucie własnej wartości. – Niepełnosprawni zwracają uwagę otoczenia. W tłumie wyłapuje się właśnie nas i za nami wodzi się wzrokiem. Chodzi o to, żeby nie odstawać od ogółu, bo będziemy dodatkowo przykuwać uwagę swoją nieporadnością, brzydotą czy śmiesznością – mówi Małgorzata. – Niewidzeniem można się zasłonić przed wszystkim. A ja chcę normalnie funkcjonować w społeczeństwie – podkreśla Marta. – Wiele lat temu, będąc jeszcze osobą słabo widzącą, wybrałam się z mężem kupić płaszcz – opowiada Małgorzata. – Znaleźliśmy oryginalny Pierre Cardin z doskonałej wełny. Fantastyczny kolor: beżowy róż, a do tego złote guziki. Kosztował 900 zł. To była kosmiczna dla mnie kwota. Pamiętam, że jak go przymierzyłam, poczułam się jak rasowa miss na wybiegu. Jezu, taki płaszcz! Mąż, jak zobaczył mój zachwyt, ale i wahanie, po prostu poszedł do kasy i zapłacił. Byłam taka szczęśliwa! Ale też obarczona wyrzutami sumienia. To była pierwsza tak droga rzecz w mojej szafie, szkoda pieniędzy – dręczyłam się. Gdy pochwaliłam się płaszczem swojej mamie, ona stwierdziła, że płaszcz jest niepraktyczny, bo z dużym wycięciem. I wtedy się zbuntowałam. Całe życie ubieram się praktycznie! W mojej szafie tylko takie ubrania wiszą. Zasługuję na ten płaszcz! Zresztą mam go do dzisiaj i nic nie stracił na swojej urodzie. Nieraz już byłam za niego komplementowana. Jak każdej kobiecie potrzebny mi od czasu do czasu taki ciuch, który sprawia, że jak idę w nim ulicą, to ludzie widzą właśnie mnie.

_________________


Góra
 Zobacz profil  
 
PostNapisane: Pn lis 25, 2013 21:39 
Offline

Dołączył(a): N maja 26, 2013 00:42
Posty: 2829
Kłopotliwe schody na drodze do szaletu w Lublinie
Kurier lubelski z dnia 26.11.2013
autor: Witold Michalak

Tuż przed sezonem wakacyjnym otwarto publiczny szalet przy ulicy Zamkowej (błonie pod Zamkiem). Szkoda, że przy budowie toalety miejskiej, podczas remontu schodów, nie pomyślano o podjeździe dla wózków czy to dziecięcych czy to inwalidzkich - napisał do nas Czytelnik. Mężczyzna ma nadzieję, że niebawem problem uda się rozwiązać tak, aby do szaletu miały dostęp także osoby na wózkach. ...będzie to kolejny sukces na drodze do eliminowania barier architektonicznych w naszym mieście - napisał w mailu.
Dzisiaj dla osób niepełnosprawnych dostęp do szaletu jest więcej niż kłopotliwy. Aby dostać się do środka trzeba pokonać sześć stopni. Na razie w pobliżu nie ma żadnego podjazdu, ani windy dla osób na wózkach. Miasto zapewnia jednak, że zajmuje się sprawą.
- Analizowana jest możliwość instalacji windy lub pochylni w tym miejscu - poinformował Karol Kieliszek z biura prasowego w Kancelarii Prezydenta Miasta Lublin.
Montaż udogodnień dla osób niepełnosprawnych zostanie przeprowadzony w tym samym czasie, kiedy miasto dokończy remont niewielkiego odcinka ulicy Zamkowej (od strony Zamku), który wcześniej nie był naprawiany. Przypomnijmy, że sam szalet przy ulicy Zamkowej został oddany do użytku w marcu bieżącego roku. Pomyślano także o kabinie dla niepełnosprawnych.

_________________


Góra
 Zobacz profil  
 
PostNapisane: Pn lis 25, 2013 22:02 
Offline

Dołączył(a): N maja 26, 2013 00:42
Posty: 2829
Autor: Beata Rędziak, Źródło: inf. własna

„Strzeżonego Pan Bóg strzeże” – mawiały nasze babki. Ale czy oprócz zachowywania szczególnej ostrożności i dbania o drogocenny wózek lub psa przewodnika możemy też liczyć na ubezpieczycieli? Czy mamy szansę na rekompensatę szkód w razie nieprzewidzianych zdarzeń losowych?
Towarzystwa ubezpieczeniowe prześcigają się w ofertach, jednak jeśli chodzi o ubezpieczenie sprzętu rehabilitacyjnego bądź psa przewodnika lub asystującego, liczba ofert topnieje. Nawet gdy uda się takową znaleźć, dochodzenie odszkodowania wskutek doznanych strat nie zawsze przynosi spodziewane efekty.
Bogate doświadczenie w tej materii ma często podróżujący Bartłomiej Skrzyński, rzecznik ds. osób niepełnosprawnych przy prezydencie miasta Wrocławia. W ostatnich kilku latach jego wózek podczas wyjazdów został uszkodzony trzykrotnie.
- Podczas podróży z Polski do Turcji została skrzywiona rama w wózku, a ponieważ wózek składa się krzyżakowo, nie mogłem na nim siedzieć. Wózek jest „szyty na miarę”, dopasowany indywidualnie do potrzeb – opowiada Skrzyński.

Pieniądze
W takich przypadkach rozpoczyna się realizacja procedury – trzeba udać się do biura zaginionego bagażu i zgłosić szkodę.
- Wtedy lotnisko odesłało mnie do biura turystycznego, u którego wykupiona była wycieczka, ci z kolei „zrzucili” mnie do przewoźnika – opowiada.
Sprawa zakończyła się tak, że wycena naprawy wózka wyniosła 4 tys., a przewoźnik zwrócił turyście jedynie 1800 zł.
Podczas innej podróży Skrzyński ubezpieczył wózek w jednej z firm ubezpieczeniowych.
- Wartość mojego wózka to ok. 7 tys. zł. W czasie lotu uszkodzony został w nim podłokietnik. Zwróciłem się do ubezpieczyciela, a ten zlecił wycenę szkody Meyrze, która wyceniła ją wysoko. Wtedy ubezpieczyciel zażyczył sobie wielu dokumentów, m.in. zaświadczenia o zakupie wózka jako dowodu, że jestem jego właścicielem. Jednak przy ubezpieczaniu nikt ode mnie tego nie żądał. W końcu naprawiłem wózek we własnym zakresie – kończy Skrzyński.
Jak się okazało po jakimś czasie, był to błąd i poważna przeszkoda w uzyskaniu odszkodowania przy następnym wypadku.
– Powiedziano mi, że nie mam potwierdzenia, że naprawiłem wózek. Ekspert ubezpieczyciela wycenił szkodę tak, że przewyższała ona wycenę serwisu, więc ostatecznie stwierdzono, że skoro nie mam rachunku za naprawę wózka, a naprawa przewyższa koszt nowego, to należy mi wypłacić 150 zł – mówi Skrzyński.

Dobrowolne ubezpieczenie
- Ubezpieczenie sprzętu rehabilitacyjnego z punktu widzenia prawa jest ubezpieczeniem dobrowolnym. Oznacza to, że same zakłady ubezpieczeń decydują, czy ubezpieczają ten sprzęt, a jeśli tak, to na jakich warunkach. To samo dotyczy psów przewodników. Dlatego osoba, która chciałaby wykupić takie ubezpieczenie, będzie musiała sprawdzić ofertę wybranych zakładów ubezpieczeń. Może okazać się, że ubezpieczenie sprzętu rehabilitacyjnego będzie wchodziło w zakres ubezpieczenia mienia ruchomego – wyjaśnia Ewa Kiziewicz z Biura Rzecznika Ubezpieczonych.
W ofercie PZU Dom Plus jest możliwość rozszerzenia ochrony o szkody powstałe na wybranym przenośnym sprzęcie medycznym, jak pompa insulinowa, aparat słuchowy, generator szumu szerokopasmowego czy procesor mowy.
- Klauzulę można zastosować tylko i wyłącznie jeśli ochroną ubezpieczeniową objęto również dom mieszkalny, mieszkanie lub ruchomości domowe. Koszt ubezpieczenia sprzętu medycznego zależy od ceny ubezpieczenia i wartości sprzętu, jednak w praktyce nie przekracza ona kilku złotych miesięcznie dopłaty do ubezpieczenia domu lub mieszkania – mówi Maciej Buczkowski z biura komunikacji PZU. – PZU nie oferuje ubezpieczeń psa przewodnika – dodaje.
Dodatkowym ubezpieczeniem, które – zdaniem Macieja Buczkowskiego – może zainteresować osoby niepełnosprawne, jest OC osób fizycznych w życiu prywatnym. Przedmiotem ubezpieczenia jest odpowiedzialność cywilna deliktowa (z czynu niedozwolonego – przyp. red.) ubezpieczonego w związku z wykonywaniem czynności w życiu prywatnym lub z posiadanym mieniem, służącym wykonywaniu czynności życia prywatnego. Mówiąc wprost, chodzi np. o ewentualne szkody wyrządzone przez psa przewodnika.
- Z ubezpieczenia można skorzystać, jeżeli w następstwie czynu niedozwolonego jest się zobowiązanym do naprawienia szkody na osobie lub szkody rzeczowej wyrządzonej osobie trzeciej – precyzuje przedstawiciel ubezpieczyciela. – Ochroną ubezpieczeniową objęte są w szczególności szkody wyrządzone wskutek posiadania lub używania wózka inwalidzkiego oraz przez posiadane zwierzęta.
Z kolei w ubezpieczeniu turystycznym oferowanym przez Wartę szczególną ochroną są objęte okulary, szkła kontaktowe i protezy.
- Po pierwsze: realizujemy płatności lub refundujemy poniesione wydatki na naprawę lub zakup okularów lub szkieł kontaktowych oraz naprawę protez pod warunkiem, że ich naprawa lub zakup niezbędne były do prawidłowego funkcjonowania ubezpieczonego w okresie planowanej podróży oraz uszkodzenie związane było z nieszczęśliwym wypadkiem – mówi Grażyna Bilik, ekspert w zakresie ubezpieczeń turystycznych Warty.– Po drugie: w przypadku uszkodzenia, zniszczenia lub utraty na skutek nieszczęśliwego wypadku przedmiotów osobistych, niezbędnych do kontynuowania podróży (szkła kontaktowe, okulary, protezy itp.), możemy zorganizować i pokryć koszty wysyłki takich przedmiotów do miejsca pobytu. Warunkiem wykonania usługi jest udostępnienie Centrum Obsługi Klienta tych przedmiotów, np. przez rodzinę w Polsce.
W ubezpieczeniu turystycznym Warta stwarza także możliwość ubezpieczenia bagażu, które obejmuje wszystkie przedmioty osobistego użytku przewożone w trakcie podróży, a więc także wózek inwalidzki czy inne rzeczy potrzebne osobom z niepełnosprawnością.

Złodziej wszystko może
Prawdopodobnie duże grono klientów z niepełnosprawnością zainteresowane byłoby ubezpieczeniem swojego sprzętu od kradzieży. Jak jest ono istotne, przekonał się w ubiegłym roku Michał Fitas, student z Wrocławia. Wybrał się do klubu na urodziny kolegi, a ponieważ może przejść samodzielnie pewne odcinki, zostawił swój wózek elektryczny przed wejściem. Sprzęt był wyłączony i zablokowany, co oznacza, że przy wadze 120 kg nie można go pchać. Okazało się jednak, że tylko teoretycznie. Gdy Michał Fitas wyszedł z klubu, wózka już nie było.
- Dzięki pomocy mieszkańców Wrocławia i policji udało się go odnaleźć w ciągu 48 godzin. Ktoś zobaczył z nim na ulicy dwóch starszych panów i policja znalazła skradziony sprzęt o wartości ok. 15 tys. zł – mówi Fitas. – Mam zwykłe ubezpieczenie drogowe OC – dodaje.
W Allianz Polska wózek inwalidzki może być objęty ochroną w ramach całościowego ubezpieczenia ruchomości domowych, nie można zawrzeć wybiórczych ubezpieczeń indywidualnych poszczególnych rodzajów sprzętu.
- Ruchomości domowe są objęte ochroną w miejscu ubezpieczenia oraz dodatkowo od zaboru w następstwie napadu ulicznego na terytorium Polski – informuje Beata Wójcik, dyrektor Departamentu Komunikacji Korporacyjnej Grupy Allianz Polska. – Składki dla ubezpieczenia ruchomości domowych przy przykładowej sumie ubezpieczenia 30 000 zł kształtują się na poziomie: ogień i inne zdarzenia losowe plus powódź – 140 zł; kradzież z włamaniem, rabunek w miejscu ubezpieczenia i napad uliczny – od 119 zł do 239 zł. Klient może uzyskać do 50 proc. zniżki m.in. w zależności od rodzaju płatności, bezszkodowego okresu ubezpieczenia, innych ubezpieczeń w Allianz oraz zabezpieczeń przeciwkradzieżowych miejsca ubezpieczenia.
Podobnie w Warcie, gdzie m.in. wózek inwalidzki, aparaty słuchowe, okulary i pompy insulinowe mogą być objęte ochroną ubezpieczeniową w pakiecie mieszkaniowym jako ruchomości domowe.
– Jeśli klient wybierze opcję dodatkową ubezpieczenia bagażu w ramach pakietu mieszkaniowego, to te ruchomości, zabierane ze sobą w podróż, będą objęte ochroną m.in. na wypadek zniszczenia w wypadku samochodowym, kradzieży z włamaniem np. z pokoju hotelowego czy sytuacji gdy nasz klient np. straci przytomność i w tym czasie jego bagaż zniknie – mówi Ewa Dołowy, ekspert w zakresie ubezpieczeń mieszkaniowych Warty.
Allianz nie oferuje ubezpieczeń osobowych – od uszczerbku na zdrowiu lub utraty życia w następstwie nieszczęśliwego wypadku – dla psów ani też ochrony ubezpieczeniowej dotyczącej refundacji kosztów szkolenia zwierząt.

Przychodzi pies do ubezpieczyciela
O tym, jak trudno jest znaleźć ubezpieczenie m.in. od kradzieży psa pracującego, przekonała się Anna Dobkowska z Gdyni. Do poszukiwań takiej oferty skłoniło ją, rzecz jasna, samo życie. Pod pozorem pomocy przejechania wózkiem przez przeszkodę, która była trudna do pokonania przy podjeździe do samochodu, dwóch „pomocników” podjęło próbę kradzieży ukochanej Vectry, psa asystującego i nieodłącznego towarzysza pani Ani.
- Gdy to zobaczyłam, zaczęłam krzyczeć, ale reakcja przechodniów była obojętna. Tylko dzięki temu, że jeden z przechodniów pchnął złodzieja, a tamten się przewrócił, pies wyszarpnął się i przybiegł do mnie – opowiada Anna Dobkowska.
Wartość specjalistycznie wyszkolonego psa do potrzeb osoby z konkretnym rodzajem niepełnosprawności waha się w przedziale od 18 do ponad 30 tys. zł. Taki pies jest przez dwa lata przygotowywany przez zespół trenerów do pracy z osobą z niepełnosprawnością. By mógł podjąć swoją pracę, musi zdać państwowy egzamin certyfikacyjny, potwierdzający zdobyte umiejętności i dobrą współpracę z opiekunem. Miesięczny koszt utrzymania psa mieści się w granicach 300 zł.
- Cała akcja była prawdopodobnie zaplanowana w celu wyłudzenia okupu. Na Pomorzu już kiedyś zdarzyło się uprowadzenie psa pracującego w służbie ratowniczej. Gdy po tym wydarzeniu szukałam oferty ubezpieczenia psa, wiele ubezpieczycieli mi odmawiało. Było to kilka lat temu i wtedy możliwe było tylko ubezpieczenie od odpowiedzialności cywilnej, czyli w sytuacji, gdy to mój pies komuś wyrządzi szkodę, a na jakie poczucie bezpieczeństwa ze strony ubezpieczalni mogłabym liczyć, gdy dojdzie do kradzieży psa asystującego lub poważnie zachoruję? – pyta Dobkowska.
Obecnie, np. w Warcie pies przewodnik może być standardowo objęty ochroną w zakresie zdarzeń losowych oraz ryzyk kradzieżowych.
– Ochrona ta zostaje rozszerzona o ryzyko następstwa nieszczęśliwych wypadków lub otrucia przez osoby trzecie na terenie RP. W przypadku śmierci psa, Warta wypłaci odszkodowanie w wysokości odpowiadającej średnim kosztom nabycia na lokalnym rynku zwierzęcia takiej samej rasy i o porównywalnych cechach – mówi Dołowy.
W ofercie Dom Komfort + ubezpieczyciel przewiduje opiekę nad zwierzętami domowymi podczas hospitalizacji ubezpieczonego i może to dotyczyć także psa przewodnika.
– Obecnie zakłady ubezpieczeń na swych stronach internetowych prezentują oferowane przez siebie ubezpieczenia, w tym warunki, na jakich mienie jest ubezpieczane, tzw. o.w.u., co może ułatwić znalezienie poszukiwanego produktu. Można również zaproponować zakładowi ubezpieczeń zawarcie umowy ubezpieczenia na warunkach negocjowanych indywidualnie, w tym również za pośrednictwem brokera ubezpieczeniowego – radzi Kiziewicz.

Zadbać o siebie
Warta przekonuje, że osoby z niepełnosprawnością powinny rozważyć wybór ubezpieczenia mieszkaniowego z bogatym zakresem usług assistance. Taki pakiet, według ubezpieczyciela, gwarantuje wszechstronną pomoc w razie kłopotów w życiu codziennym związanych z mieszkaniem czy zdrowiem. Wtedy wystarczy jeden telefon, żeby Warta przysłała na miejsce właściwą osobę i pokryła koszty pomocy.
- Jeśli w wyniku wypadku klient potrzebowałby pomocy medycznej, to Warta ją zorganizuje i pokryje koszty do 1500 zł na każde zdarzenie. Dla przykładu: po upadku i złamaniu biodra zapewniamy transport do placówki medycznej i – w razie potrzeby – przewóz między placówkami medycznymi. Jeśli pobyt w szpitalu trwał dłużej niż pięć dni, zapewniamy także transport powrotny. Ponieważ klient po takim wypadku zwykle nie może się sam poruszać, organizujemy i pokrywamy koszty dostawy potrzebnych leków, za same leki płaci jednak sam klient. W miarę potrzeby zapewniamy też opiekę pielęgniarską w domu po hospitalizacji – przekonuje Vita Jarosz z wydziału assistance Warty.
Takie ubezpieczenie jednak kosztuje. Jak mniejszym nakładem kosztów zadbać o swój sprzęt czy psa przewodnika? Na pewno samemu należy zrobić wszystko, co tylko jest możliwe, by zabezpieczyć sprzęt np. w podróży.
- Mój kolega zawsze na lotnisku dodatkowo prosi obsługę o owinięcie wózka folią perforowaną, na pewno jest to jakieś dodatkowe zabezpieczenie przed uszkodzeniem – mówi Skrzyński. Zawsze można prosić obsługę o szczególną ostrożność przy pakowaniu sprzętu do samolotu czy autobusu. – No i zapewne warto jednak sprzęt ubezpieczyć – stwierdza Skrzyński.
Michał Fitas uczula też na miejsce przechowywania sprzętu.
- Myślę, że niebezpiecznym i ryzykownym miejscem jest piwnica czy rowerowania – zaznacza.
Z kolei Anna Dobkowska po swoich doświadczeniach zawsze z dużą ostrożnością podchodzi do proponowanej jej pomocy.
- Jestem ostrożna i dwa razy zastanowię się, czy skorzystać z propozycji, jeśli kogoś nie znam. Ubezpieczalnie powinny zweryfikować rynek pod kątem nowych możliwości i potrzeb oraz rozszerzyć ofertę ubezpieczeniową – mówi.
Ewa Kiziewicz informuje, że do tej pory do Biura Rzecznika Ubezpieczonych nie wpłynęły skargi osób z niepełnosprawnością, którym zakład ubezpieczeń odmówiłby ubezpieczenia sprzętu rehabilitacyjnego.

Data opublikowania dokumentu: 2013-11-19, 14.28
Źródło:
http://www.niepelnosprawni.pl/ledge/x/1 ... o8ZmsHxLIU

_________________


Góra
 Zobacz profil  
 
PostNapisane: Pn lis 25, 2013 22:11 
Offline

Dołączył(a): N maja 26, 2013 00:42
Posty: 2829
Skuteczność kontraktów społecznych jest zbyt mała
Autor: Beata Rędziak, Źródło: inf. własna

Siedem procent bezrobotnych osób z niepełnosprawnością to beneficjenci kontraktów socjalnych w 35 miejskich, gminnych i miejsko-gminnych ośrodkach pomocy społecznej skontrolowanych przez Najwyższą Izbę Kontroli (NIK).
Kontrakt socjalny od 2005 r. jest jednym z możliwych narzędzi pracy dla pracownika socjalnego i ma on na celu skuteczniejsze wsparcie podopiecznych pomocy społecznej w przezwyciężaniu przez nich trudności. Jest to pisemna umowa z ubiegającym się o pomoc, w której określa się jego uprawnienia, zobowiązania i kierunki działań w podejmowanych staraniach w przezwyciężeniu trudnej sytuacji. Nad jej wykonaniem czuwa pracownik socjalny.
Rozróżniamy dwa rodzaje kontraktu socjalnego – kontrakt typu A, którego celem jest rozwiązanie trudnej sytuacji życiowej osoby lub rodziny, oraz typu B, dzięki któremu wzmacnia się aktywność i samodzielność życiową oraz zawodową lub przeciwdziała się wykluczeniu społecznemu.

Niedostateczna współpraca
Według oceny NIK skuteczność kontraktów socjalnych jest niska, a w ostatnim czasie zmniejszyła się jeszcze bardziej.

W ocenie Izby, najczęstszym błędem w realizacji kontraktów socjalnych jest niewłaściwe określenie celów podejmowanych działań i dróg ich realizacji, niedostateczna współpraca ośrodków pomocy społecznej z powiatowymi urzędami pracy i zbyt małe wspieranie w ich ramach procesu aktywizacji. Z kolei w ocenie pracowników socjalnych kontrakt socjalny jest bardzo trudnym narzędziem pracy – czasochłonnym, wysoce angażującym i wymagającym licznej dokumentacji, co przy innych obowiązkach i zbyt małej liczbie zatrudnionych pracowników socjalnych staje się dużym wyzwaniem.
NIK zwraca w swoim raporcie uwagę na to, że kontrakt socjalny może stać się ważnym narzędziem wspierania indywidualnej aktywności osób korzystających z pomocy społecznej, na który stawia się obecnie akcent w założeniach do zmian ustawy o pomocy społecznej, odchodząc od jej postrzegania wyłącznie jako źródła świadczeń pieniężnych. Tym samym kontrakt byłby skutecznym narzędziem wpływania na postawy beneficjentów pomocy społecznej.

Dobre praktyki
Raport NIK donosi, że skuteczność zawieranych kontraktów w latach 2011-2012 wyniosła średnio 15 proc. Oznacza to, że usamodzielniła się co siódma osoba objęta taką umową. Wskaźnik ten w latach 2006-2010 wynosił zaś 30 proc. Wśród pozytywnych przykładów znajduje się m.in. projekt „Sami Sobie”, realizowany w latach 2011-2012 w MOPS w Hajnówce. Wśród 58 osób, które realizowały kontrakt, znalazło się 12 kobiet z niepełnosprawnością, które dzięki przedsięwzięciu uzyskały nowy zawód i wzięły udział w zajęciach rehabilitacyjno-terapeutycznych.
Inny przykład skutecznie zrealizowanego kontraktu z raportu NIK: „Kobieta z wykształceniem podstawowym, długotrwale bezrobotna, uczestnicząca w projekcie systemowym zaprzeczała istnieniu choroby psychicznej, która uniemożliwiała jej realną ocenę rzeczywistości. Zgodziła się korzystać z poradnictwa psychologicznego w MOPS. Dzięki temu została zmotywowana do podjęcia leczenia psychiatrycznego, dostała decyzję ZUS o stopniu niepełnosprawności, zażywa leki. Rozpoczęła naukę w liceum ogólnokształcącym. Ukończyła kurs zawodowy, nawiązała kontakt ze spółdzielnią socjalną, ma realne plany zawodowe i rodzinne. Za jej zgodą odbyły się konsultacje z lekarzem psychiatrą, kuratorem sądowym rodziny, terapeutą działu profilaktyki i opieki nad rodziną MOPS i kierownikiem pracowników socjalnych. Kobieta pozostaje w stałym kontakcie terapeutycznym z działem profilaktyki. Wie, gdzie ma udać się po pomoc w trudnej sytuacji. PUP zaproponował jej pracę sprzątaczki w sklepie, ale odmówiła, uważając, że stać ją na lepsze stanowisko”.
NIK zwraca także uwagę na źle sformułowane przepisy prawne; odmowa zawarcia kontraktu lub niedotrzymanie jego postanowień mogą bowiem stanowić podstawę do nieprzyznania świadczeń pieniężnych z pomocy społecznej. Gmina zaś – w zakresie zadań własnych o charakterze obowiązkowym – musi zapewnić świadczenie nawet w powyższej sytuacji; potwierdziło to orzeczenie Naczelnego Sądu Administracyjnego. Innym problemem jest utrata statusu osoby bezrobotnej w momencie zawarcia kontraktu, to z kolei ogranicza możliwość skorzystania z zasiłku okresowego, który przysługuje m.in. ze względu na niepełnosprawność czy długotrwałą chorobę. Według NIK współpraca między powiatowymi urzędami pracy i ośrodkami pomocy społecznej winna być ściślejsza i lepiej zorganizowana.
Największy udział w finansowaniu kontraktów socjalnych w 35 jednostkach objętych kontrolą miały środki europejskie EFS – 63 proc.; 14 proc. pieniędzy pochodziło z gmin, a 23 proc. z budżetu państwa. Wypłata zasiłków pochłonęła 30 proc. środków; szkolenia – 20 proc.; praktyki, staże, prace społeczne i roboty publiczne – 12 proc., a konsultacje psychologiczne, grupy wsparcia i samopomocowe – ok. 7 proc.

Data opublikowania dokumentu: 2013-11-18, 10.26
Źródło:
http://www.niepelnosprawni.pl/ledge/x/1 ... o8XB8HxLIU

_________________


Góra
 Zobacz profil  
 
PostNapisane: Śr lis 27, 2013 09:50 
Offline

Dołączył(a): N maja 26, 2013 00:42
Posty: 2829
Centrum Komunikacji

13 grudnia 2006 r., rezolucją 61/106, Zgromadzenie Ogólne ONZ jednogłośnie przyjęło Konwencję Praw Osób Niepełnosprawnych. Przypomnijmy, że celem Konwencji jest popieranie, ochrona i zapewnienie pełnego i równego korzystania ze wszystkich praw człowieka i podstawowych wolności przez wszystkie osoby niepełnosprawne na równi ze wszystkimi innymi obywatelami. Dokument nie proklamuje nowych praw, lecz pokazuje, w jaki sposób państwa powinny zapewniać stosowanie praw człowieka w odniesieniu do osób niepełnosprawnych. Zawarte w nim standardy postępowania państwa strony obowiązane są wprowadzić w życie w celu umożliwienia osobom niepełnosprawnym realizacji ich praw. Konwencja nakłada więc na państwa wiele zobowiązań, których realizacja wymaga m.in. dostosowania krajowych legislacji, podjęcia wielu przedsięwzięć natury organizacyjnej i edukacyjnej.
30 marca 2007 Konwencja została uroczyście otwarta do podpisu. Po raz pierwszy zdarzyło się, że w pierwszym dniu dokument został podpisany przez 80 państw członkowskich oraz Wspólnotę Europejską. Później ratyfikacją Konwencji zajmowały się poszczególne państwa członkowskie, a także Unia Europejska, a przedstawiciele Rady Europejskiej ratyfikowali dokument 23 grudnia 2010 r. Oznacza to, że Unia Europejska musi zapewnić zgodność całego prawodawstwa, a wszelkie własne strategie i programy muszą być zgodne z postanowieniami Konwencji.
Od momentu przyjęcia dokument jest ratyfikowany.
Przypomnijmy, że w 2012 r. Sejm RP przyjął ustawę wyrażającą zgodę na ratyfikację przez Prezydenta Bronisława Komorowskiego, Konwencji ONZ o Prawach Osób Niepełnosprawnych, następnie polski Prezydent podpisał Ustawę Ratyfikacyjną, a 6 września 2012 r. podpisał akt ratyfikacyjny w obecności przedstawicieli KPRM i osób niepełnosprawnych. Trzy tygodnie później delegacja rządowo-parlamentarna, w składzie której, był m.in. Pełnomocnik Rządu ds. Osób Niepełnosprawnych i Prezes PZN Anna Woźniak-Szymańska, jako przedstawicielka organizacji pozarządowych w Polsce, złożyła dokumenty ratyfikacyjne w głównej siedzibie ONZ w Nowym Jorku. Prezes PZN podkreśliła, iż ma nadzieję, że dokument w znaczny sposób przyczyni się do poprawy sytuacji osób niepełnosprawnych w Polsce. Do dzisiaj Konwencję podpisało 158 sygnatariuszy i 138 państw stron, a protokoły fakultatywne zostały przyjęte przez 92 sygnatariuszy i 78 państw stron. Rzeczpospolita Polska nie podpisała protokołów fakultatywnych do Konwencji, tzn. nie poddała się ocenie międzynarodowej procesu wprowadzenia zasad zawartych w samej Konwencji.

Informacje w j. angielskim o aktualnej liczbie sygnatariuszy konwencji wraz z datą ratyfikacji i uwagami można znaleźć na stronie:
http://treaties.un.org/Pages/ViewDetail ... =4&lang=en,
a o liczbie sygnatariuszy protokołów fakultatywnych:
http://treaties.un.org/Pages/ViewDetail ... =4&lang=en

Źródło:
BiP nr 22 (67), listopad 2013

_________________


Góra
 Zobacz profil  
 
PostNapisane: Wt gru 03, 2013 12:48 
Offline

Dołączył(a): N maja 26, 2013 00:42
Posty: 2829
Autor: Beata Rędziak, Źródło: inf. własna

Miejsce do parkowania dla posiadaczy kart parkingowych, tzw. "koperta", to często łakomy kąsek dla wielu kierowców, m.in. ze względu na dogodne położenie, np. blisko wejścia do danego obiektu. Osobiście przekonał się o tym nasz Czytelnik z Gdyni.
Jest on osobą z niepełnosprawnością ruchową. – Mam potrzebę otwierania szeroko drzwi auta, aby z niego wysiąść, ponieważ mam endoprotezę kości udowej i stawu kolanowego – mówi. Miał on notoryczne trudności ze skorzystaniem z miejsca na kopercie znajdującej się przed gdyńskim oddziałem banku Nordea, na rogu ulic 10 lutego i 3 maja.
Jak się dowiedzieliśmy, koperta często zajmowana jest przez firmy, które współpracują z bankiem. – Zwróciłem uwagę kierowcy z samochodu z logo Konsalnet, który parkował na tej kopercie, i otrzymałem odpowiedź, że zatrzymują się tutaj, bo nie dostaną za to mandatu, a jeśli zaparkują na chodniku, to mogą go dostać – mówi nasz Czytelnik.
– Bardzo nam przykro, że miejsce przeznaczone dla osób niepełnosprawnych zajął samochód do tego nieuprawniony. Parking przed bankiem jest jednak częścią drogi miejskiej i nie mamy wpływu na osoby z niego korzystające. Z naszej strony skontaktujemy się z dyrekcją spółki Konsalnet i uczulimy, aby w przyszłości kierowcy nie parkowali w miejscach niedozwolonych – wyjaśnia Joanna Krawczyk-Golba, koordynator ds. komunikacji zewnętrznej w Nordea Bank Polska SA.
Czytelnik przesłał nam zdjęcie zrobione 18 listopada br., potwierdzające, że samochody firmy Konsalnet rzeczywiście parkują na kopercie w tym miejscu. – Tego dnia firma Konsalnet nie wykonywała żadnych czynności służbowych w Nordea Bank na ul. 3-go Maja w Gdyni. Parkowanie na kopercie przeznaczonej dla osób niepełnosprawnych było wynikiem samowoli pracownika, który postąpił tym samym niezgodnie z przepisami Kodeksu drogowego, jak również najzwyczajniej nieetycznie – informuje Zbigniew Kopyciński, dyrektor regionalny Konsalnet w Gdyni.
– Nic nie uprawnia i nie usprawiedliwia naszego kierowcy, dlatego zostanie nałożona na niego kara dyscyplinarna. Nie otrzymaliśmy wcześniej informacji o podobnych przypadkach, niemniej jednak ze swojej strony chciałbym zapewnić, iż dołożymy starań, aby podobne sytuacje nie miały miejsca w przyszłości – dodaje.

Data opublikowania dokumentu: 2013-11-26, 10.57
Źródło:
http://www.niepelnosprawni.pl/ledge/x/1 ... pxmk8HxLIU

_________________


Góra
 Zobacz profil  
 
PostNapisane: Wt gru 03, 2013 12:55 
Offline

Dołączył(a): N maja 26, 2013 00:42
Posty: 2829
Kogo wykluczą nowe przepisy dot. kart parkingowych?
Autor: Beata Rędziak, Źródło: inf. własna

Podpisana 23 października br. przez prezydenta Bronisława Komorowskiego ustawa Prawo o ruchu drogowym, która wprowadza nowe zasady wydawania kart parkingowych od lipca 2014 r., wzbudza kontrowersje części środowiska osób z niepełnosprawnością.
Sejmowe prace nad nowymi przepisami w sprawie wydawania kart parkingowych, których celem jest przede wszystkim wyeliminowanie nadużyć, trwały rok. Zgodnie z przyjętymi zmianami (o szczegółach których pisaliśmy wielokrotnie), kartę dostaną osoby z umiarkowanym lub znacznym stopniem niepełnosprawności ze względu na ruch. Taki zapis nie podoba się tym, dla których parkowanie na kopercie jest konieczne, ale ze względu na inny rodzaj schorzenia nie mogą mieć wpisanego w orzeczenie symbolu świadczącego o kłopotach w poruszaniu się.
- Jako chorzy na nieswoiste zapalenie jelit musimy bardzo często parkować blisko wejścia, z powodu natychmiastowej konieczności skorzystania z toalety. Jednak w orzeczeniu nie możemy mieć symbolu wskazującego na kłopoty z ruchem. To także problem chorych na chorobę Crohna czy autyzm – mówi Marta Kuśmierz-Latańska. – Bardzo dobrze, że będzie lepsza weryfikacja uprawnień do posiadania karty, bo rzeczywiście wiele osób posługuje się nią w sposób nieuprawniony, ale takie zapisy stworzą niektórym dodatkowe bariery – dodaje.
Podkreśla też praktyczny problem. – Bardzo często jako przewlekle chorzy jesteśmy pacjentami szpitali i przychodni, a tam parkingi są płatne; łączne kwoty za ich użytkowanie często są niebagatelne – mówi Kuśmierz-Latańska.

Potrzeba większej kontroli
Planowane zmiany wzbudziły wiele kontrowersji internautów, którzy wypowiedzieli się w komentarzach na portalu www.niepelnosprawni.pl. „Poprawka powinna uwzględniać m.in. to, że jeśli osoba siedzi na wózku inwalidzkim już ponad 15 lat, ma orzeczenie na stałe, to i kartę parkingową należy wydawać na stałe” – czytamy w dyskusji pod artykułem o nowych regulacjach. Inny głos w dyskusji brzmiał: „Ciekawe, jak te wszystkie cuda wpłyną na koszt karty, który musi ponieść zainteresowana osoba”.
Internauci zwrócili także uwagę na inny aspekt nieuprawnionego użytkowania kart. „Sądzę, że problem też stanowi dobroć dziadków, babć, ciotek itp., którzy wyrabiają karty parkingowe, żeby >>wnuczek<< mógł ich wozić, a wozi je raz, aby mieć pretekst do wzięcia karty – i tyle >>wnuczka<< widzą” – pisze jeden z Czytelników portalu.
Nie zabrakło też głosów rozsądku: „Sam korzystam z karty i widzę nieraz, kto wychodzi z samochodu, mając taką kartę. Wydaje mi się, że powinny być większe kontrole ze strony straży miejskiej czy policji; przecież na karcie są zdjęcie oraz nazwisko, a podszywanie się pod inwalidę powinno być karane” – zwraca uwagę internauta poruszający się na wózku. Pojawiły się również głosy, że temat karty nie jest istotny i nie należy nim się zajmować.

Niepełnosprawność, której nie widać
Paweł Wójtowicz, prezes Fundacji Pomocy Rodzinom i Chorym na Mukowiscydozę „Matio”, uważa, że ograniczenie przyznawania karty osobom z umiarkowanym stopniem niepełnosprawności, które mają w orzeczeniu symbole schorzeń w zakresie wzroku i ruchu lub neurologicznych, jest dyskryminacją. – Przecież niepełnosprawność nie ogranicza się do tych schorzeń; to, że nie widać, że ktoś jest niepełnosprawny, nie oznacza, że faktycznie tak nie jest – mówi Wójtowicz. – Proszę spróbować wyjść na drugie piętro, zaciskając nos palcami – to niemożliwe. Wydolność płuc poniżej 40 proc. jest poważną niepełnosprawnością oddechową – dodaje. Równocześnie przyznaje, że konieczne jest zewidencjonowanie kart parkingowych i wykluczenie możliwości posługiwania się nimi przez osoby nieuprawnione.

Za wcześnie na ocenę
Pojawiły się głosy o konieczności zaskarżenia nowych przepisów do Trybunału Konstytucyjnego. Jednak przedstawiciel Zespołu Prawa Administracyjnego i Gospodarczego w Biurze Rzecznika Praw Obywatelskich zwraca uwagę, że obecne przepisy ustawy Prawo o ruchu drogowym (art. 8) nie przewidują prawa do karty parkingowej dla każdej osoby niepełnosprawnej. – Osobą niepełnosprawną w rozumieniu tego przepisu jest wyłącznie osoba o obniżonej sprawności ruchowej, w orzeczeniu której zawarta jest informacja o spełnieniu określonej przesłanki (Wojciech Kotowski, Komentarz do art. 8 Ustawy Prawo o ruchu drogowym) – komentuje.
Według jego oceny jest jeszcze za wcześnie na ocenę konstytucyjności wprowadzanych zmian. – RPO nie otrzymał dotychczas skarg w tym przedmiocie, a same przepisy noweli wchodzą w życie dopiero z dniem 1 lipca 2014 r. (nowela nie jest jeszcze przy tym opublikowana w dzienniku ustaw). Cel wprowadzanych zmian – jak wynika z uzasadnienia ustawy – ma przy tym polegać na wyeliminowaniu przypadków nieuprawnionego posługiwania się przez kierujących pojazdami kartami parkingowymi oraz zajmowania miejsc przeznaczonych dla osób faktycznie uprawnionych. Oczywiście, powyższe nie oznacza, że w przypadku wejścia w życie ww. noweli i pojawienia się konkretnych skarg Rzecznik nie będzie mógł dokonać szczegółowej analizy problemu, także pod kątem ewentualnej konstytucyjności. Na chwilę obecną wydaje się jednak, że jest na to za wcześnie – reasumuje przedstawiciel RPO.
Sławomir Piechota, przewodniczący sejmowej Komisji Polityki Społecznej i Rodziny, zaznacza, że przesłanka do otrzymania karty jest jasna. – Nie jest określone źródło kłopotów z ruchem, nie ma więc przeszkód, by przy innych schorzeniach taką kartę wydać, jeśli to schorzenie przeszkadza w swobodnym poruszaniu się. To przewodniczący powiatowego zespołu ds. orzekania oceni daną sytuację – mówi poseł. – Prace nad przepisami w naszej Komisji trwały rok, każdy mógł się w nie włączyć – dodaje.

Data opublikowania dokumentu: 2013-12-02, 10.59
Źródło:
http://www.niepelnosprawni.pl/ledge/x/1 ... pxqY8HxLIU

_________________


Góra
 Zobacz profil  
 
PostNapisane: Wt gru 03, 2013 13:14 
Offline

Dołączył(a): N maja 26, 2013 00:42
Posty: 2829
Autor: Maciej Kowalczyk, Źródło: inf. własna

Kiedy na świat patrzy się z poziomu wózka albo kiedy nie patrzy się na niego wcale, a także kiedy się go nie słyszy, doświadczyć można poczucia ograniczenia, życiowej porażki lub zwykłej bezradności. Sposobów na uwolnienie się z tej „pułapki” jest wiele. Choćby ucieczka w morze.
Brak poczucia wolności jest chyba największym problemem każdego zniewolonego człowieka. Dlatego swoboda ruchów, której nabiera się w wodzie, przyciąga do nurkowania wielu para- i tetraplegików. Narciarz zjeżdżający na mono-ski ze stoku ma taką samą mobilność, jak każdy inny. Często jego oprzyrządowanie bywa w Polsce obiektem drwin – polscy narciarze zjazdowi niechętnie akceptują takie ekstrawagancje sprzętowe, ale nikomu nie przyjdzie na myśl, że trzeba by tego zabronić. A jeśli okaże się przy wyciągu, że zawodnik nie ma nóg, „no to szacun!”.
Wiele barier budujemy sobie sami we własnych umysłach i sercach. Przykładem są tu odciski palców pobierane przy składaniu wniosku o polski paszport... Odnośne władze założyły, że każdy obywatel RP musi mieć dwa palce wskazujące. Kropka. Tak zbudowany jest program komputerowy. A jak obywatel nie ma jednego z dwóch palców? No to problem, bo system tego nie zakłada. I teraz od samego urzędnika zależy, kto ma ten problem – państwo wydające paszport czy obywatel.

Wyjść w morze
Przekraczanie barier to nie ułatwienia dla osób z niepełnosprawnością; to przełamywanie stereotypów, burzenie mitów, budowanie więzi społecznych. Gdy te powstaną, reszta nie będzie już tak trudna. Niepełnosprawny, dla którego problemem jest nadal wyjście z własnego domu, który ma do pokonania jeden wielki krok do wielkiego świata, ale go z jakiegoś ważnego powodu nie podejmuje, z dnia na dzień nie zacznie nurkować z płetwami i aparatem tlenowym, nie wsiądzie na handbike, bo go nie posiada i nie ma w zwyczaju jeździć rowerem – i to takim ekstrawaganckim – po ulicy, nie zacznie grać w siatkówkę na siedząco...
Nie wyjdzie z domu do ludzi, ale zawsze może wyjść w morze. Oczywiście, trzeba mu to jakoś zorganizować, ale poza tym wysiłkiem potrzeba tylko odwagi, pewnie też jakiejś pomocy innych, a przede wszystkim świadomości: po pierwsze, że można, po drugie, że nie jest to aż tak trudne, po trzecie – że tam, na tym morzu, spotka się takich samych ludzi.
„Kiedy pierwszy raz >>zobaczyłem morze<<, zrozumiałem, jak inne były moje [...] wyobrażenia o rejsie. Zrozumiałem, że żaden niewidomy, który nie popłynie, nie zrozumie. Nie da się opowiedzieć, nie da się nawet przybliżyć dźwięków, nutki niepokoju, smaczków niepewności, woli zwycięstwa nad sobą... To piorunująca mieszanka doznań, które składają się na wspomnienia z rejsów” – pisze Romuald Roczeń, niewidomy bard i miłośnik morza, na stronie www.zobaczycmorze.pl.
Nie każdy może jeździć na nartach czy na mono-ski, nie każdy może nurkować. Osoby z niepełnosprawnością, które latają na paralotniach, to jednostki na tle milionów. Jednym zdaniem: sporty te wymagają jakichś predyspozycji i wysiłku. Ale każdy może usiąść na pokładzie, każdy może wypłynąć w morze i – jak można prosto zrozumieć słowa Roczenia – będzie czuć właśnie to, co narciarz na stoku, płetwonurek pod wodą czy lotnik na paralotni.

Po pierwsze: można „zobaczyć” morze
W naszym kraju istnieją na razie dwa środowiska, które zajmują się organizacją rejsów dla osób z niepełnosprawnością. Pierwsze to fundacja „Gniazdo Piratów”, która tradycyjnie organizuje rejsy dla osób z porażeniem wzroku. Rejsy te odbywają się na jachcie „Zawisza Czarny”. Każdego roku w ramach projektu "Zobaczyć morze" z możliwości tej korzysta ok. 50 niewidzących żeglarzy.
Zaczęło się od inicjatywy trzech osób: kapitana Janusza Zbierajewskiego, Marka Szurawskiego i niewidomego Romualda Roczenia. Od 2006 roku „Zawisza Czarny” z załogą z osobami niewidomymi w składzie porusza się po Morzach Bałtyckim i Północnym. Projekt stał się inspiracją dla środowisk osób z dysfunkcją wzroku w innych krajach. Zgromadził wokół siebie rzesze sponsorów, partnerów i instytucji wspierających. Jednym z patronów jest Ministerstwo Pracy i Polityki Społecznej.
Organizatorzy postawili sobie za cel przystosowanie jachtu do potrzeb osób niewidomych. Trzeba było na przykład w specjalny sposób opracować mapy. W roku 2008 na warszawskiej Akademii Wychowania Fizycznego powstała praca magisterska na temat akcji „Zobaczyć Morze”, obroniona przez Ewę Skrzecz.
W roku 2013 mieliśmy do czynienia już z ósmą edycją akcji. Przedsięwzięcie podzielone było na trzy 10-dniowe etapy. Każdy z nich rozpoczynał się i kończył w innym miejscu, jednak transport zapewniał organizator.

Po drugie: czuć się swobodnie, ale bezpiecznie
Drugie środowisko, które organizuje rejsy dla osób z niepełnosprawnościami, skupia się wokół żeglarzy niepełnosprawnych ruchowo oraz niesłyszących i niedosłyszących. Rejsy morskie organizowane są przez Klub Sportowy Niepełnosprawnych „Start” Warszawa, a ich formuła zakłada, że mogą się odbywać tylko dzięki wsparciu Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych. Inicjatorem jest polski żeglarz, paraolimpijczyk Krzysztof Kwapiszewski, prezes „Startu” Warszawa.
– Zważywszy że koszt takiego rejsu waha się w kwocie 100-150 zł za dzień dla jednej osoby, założyliśmy, że żaden uczestnik nie będzie ponosił kosztów projektu – mówi Krzysztof Kwapiszewski, który na co dzień porusza się o kulach. – Pomysł pływania po morzu zrodził się po Igrzyskach Paraolimpijskich Ateny 2004, po których żeglarstwo regatowe zamieniłem na pływanie po morzu. Dostałem kiedyś taką szansę i chcę podzielić się moją pasją z innymi.
Akcja KSN „Start” jest nieco skromniejsza niż projekt „Zobaczyć Morze”. Załoga „Warszawskiej Nike” jest mniej liczebna niż „Zawiszy Czarnego”. Jacht w rejsach z osobami niepełnosprawnymi porusza się z reguły po portach Bałtyku.
– Podstawą jest bezpieczeństwo. „Warszawska Nike” daje nam taką gwarancję. Załoga składa się „tylko” w połowie z osób niepełnosprawnych. Ale nie ma dla nich taryfy ulgowej. Nie przewozimy pasażerów. Żeglarz musi umieć szyć żagle, marlować grota. Wiadomo, że osoba poruszająca się na wózku nie będzie na martwej fali klarować foka na dziobie, ale ludzie na wózkach, którzy przed rejsem z niedowierzaniem podchodzą do swoich ról na jachcie, po tygodniu sami nie wierzą w to, ile potrafią zrobić na pokładzie – przekonuje Kwapiszewski.
Warto tu także wspomnieć relację Janusza Zbierajewskiego, kapitana „Zawiszy Czarnego”, z jednego z pierwszych rejsów z Romkiem Roczeniem: „Na Ibizie obok nas stanął jachcik –nówka. Motorowy, wielkości „Zawiszy” [...]. Wpadłem na pomysł zrobienia im dowcipu: >>Roczeń – do steru! Wychodzimy. Ty będziesz sternikiem manewrowym<<. Tamci oczywiście zorientowali się, że sternik jest niewidomy. A że „Zawias” stał równolegle, o niecały metr od ich burty – lekko zgłupieli. Odpaliłem U-boota najpierw naprzód, żeby odchylić rufę, potem wstecz, żeby się wycofać. „Zawias” z niewidomym sternikiem majestatycznie jechał tyłem wzdłuż ich wymuskanej burty. Widok „opadniętej” szczęki jaśniepana i oniemiałej białej załogi był wart wszystkich pieniędzy!” – czytamy na stronie www.zobaczycmorze.pl.
– Po co to robimy? Żeby nauczyć ludzi kochać morze i żeglarstwo morskie. Poza tym teraz, żeby móc zdawać na stopień sternika morskiego, trzeba wypływać minimum 200 godzin na morzu i my taką możliwość dajemy. A samo morze działa jak narkotyk. Albo się je kupuje, albo odrzuca. I tu ciekawostka: nawet osoby bardzo mało mobilne marzą o ponownym wyjściu na wielką wodę – mówi Kwapiszewski. – No i potem oni idą już własną drogą żeglarską – robią patenty sterników morskich, kapitanów...

Po trzecie: zwalczyć swoją niemoc
Krzysztof Kwapiszewski chyba jako jedna z pierwszych osób z niepełnosprawnością, która uniemożliwia normalne funkcjonowanie na jachcie, dorobił się patentu jachtowego kapitana żeglugi wielkiej. W roku 2013 ponownie zorganizował dwa rejsy bałtyckie na „Warszawskiej Nike”. Pierwszy z nich odbywał się w bardzo trudnych warunkach pogodowych. Załoga miała chwile słabości.
– Bardzo długo funkcjonował w świadomości mit, że na morze mogą wychodzić tylko osoby supersprawne, bo warunki bywają bardzo trudne. Dla kogoś, kto jest pierwszy raz, warunki trudne wydają się warunkami ekstremalnymi. Nie ma znaczenia, czy chodzi o osobę sprawną, czy niepełnosprawną – mówi kapitan Kwapiszewski.
– Kiedy wiała „ósemka” i Bałtyk był rozfalowany, oczywiście nie było już tak fajnie, ale wszystko jest dla ludzi. Do wszystkiego można się przyzwyczaić i przejść nawet najgorsze, co widać na załączonym obrazku – mówi, siedząc za sterem „Warszawskiej Nike”, Małgorzata Nawrot z Gdańska, na co dzień poruszająca się na wózku.
Sztormowa pogoda dała się we znaki zarówno załodze sprawnej, jak i niepełnosprawnej. Ciężkie warunki wszyscy odczuli tak samo, ale każdy reagował na nie inaczej.
– Sprawdziłam się! – cieszy się Katarzyna Oleś z Radomia, III oficer, osoba z obustronnym przykurczem ramion. – Nie opuściłam posterunku, nie puściłam steru, nie dałam za wygraną, nie oddałam morzu żadnej ofiary.
I jeszcze ze wspomnień kapitana Zbierajewskiego z żeglugi na „Zawiszy” z Romanem Roczeniem: „Kiedy pod koniec rejsu [...] przydzwoniła nam nagle „jedenastka” i trwała dwie doby, a większość „urlopowej” załogi dostała niezłego pietra, Romek był jedynym, który się nie bał tych fal, bo ich po prostu nie widział”.
– Na chorobę morską chorują wszyscy – przekonuje Krzysztof Kwapiszewski. – Z doświadczenia mogę powiedzieć, że to, czy ktoś jest niesłyszący i ma problemy z błędnikiem, czy że porusza się o kulach i całe życie się na nich „buja” jak na morzu – absolutnie nie ma związku z przebiegiem jego choroby morskiej – dodaje kapitan z porażeniem nóg.
Bo nie chodzi o to, czy ktoś jest niepełnosprawny, czy nie, tylko o to, czy się nadaje. Na to ostatnie pytanie każdy musi odpowiedzieć sobie sam. Jak to sprawdzić? To trochę jak chodzenie po górach: lubi się to albo nie – i koniec. Ciężkie warunki przychodzą i odchodzą, zostają po nich wspaniałe morskie wspomnienia – prawdziwa sól żeglarstwa morskiego. A sprawa niepełnosprawności – jak widać – jest na morzu sprawą drugorzędną – zupełnie inaczej niż w górach.
– Zdarzają się sytuacje, że ludzie odrzucają morze – mówi Kwapiszewski. – Z reguły jednak po jakimś czasie wracają. Jeśli nie na Bałtyk, który sam w sobie jest trudny, to na przykład do Chorwacji.
„Dawno nie miałem tak sprawnej załogi” – wspomina kapitan Zbierajewski pierwszy rejs akcji „Zobaczyć Morze”. „Osoby niewidome odrobiły zadania domowe. Miały na początku kłopoty z rozpoznaniem, który sznurek do czego służy, ale nie większe niż załoganci widzący, będący pierwszy raz na „Zawiasie”. W końcu jest tam tych sznurków do upojenia. Sterowanie opanowywali znacznie szybciej niż osoby widzące” – pisze na stronie www.zobaczycmorze.pl.
Z tego punktu widzenia wszystko wydaje się jasne – morze wyrównuje szanse. A przede wszystkim daje je ludziom, którzy tych szans potrzebują. Warto po nie sięgnąć – nie po to, by być kapitanem, ale żeby otworzyć się na świat i dać się ponieść fali. Prawdziwej fali.

Data opublikowania dokumentu: 2013-11-27, 14.20
Źródło:
http://www.niepelnosprawni.pl/ledge/x/1 ... pxmx8HxLIU

_________________


Góra
 Zobacz profil  
 
PostNapisane: Śr gru 04, 2013 07:55 
Offline

Dołączył(a): N maja 26, 2013 00:42
Posty: 2829
Od sokolego wzroku do kreciej ślepoty droga kręta, wyboista, z wieloma ostrymi zakrętami, bo jedni czytają do późnego wieku całe noce przy świecy, a innym przed oczami błyska, miga, mgły się rozsnuwają. Jednym okulary służą jedynie jako rekwizyt na balu karnawałowym, inni mają kilka par do czytania, do chodzenia na co dzień. Można powiedzieć, że co centymetr na tej drodze inna nawierzchnia. Inaczej nic nie widzieć, inaczej mieć poczucie światła, a jeszcze inaczej, kiedy owo światło, które komuś pomaga, innego razi aż do bólu. W określeniu słabo widzieć kryje się wiele ludzkich losów, wiele chorób i jeszcze więcej kłopotów i sposobów zaradzenia im, bo powiększalniki, odpowiednio padające światło, kolorowe, jaskrawe linie w metrze ostrzegające przed zbliżaniem się do krawędzi peronu są tylko dla tych, którym mogą pomóc. Czasownik „nie widzieć” zawiera w sobie niewidzenie od urodzenia, utratę wzroku w różnym wieku życia. Inaczej nie widzimy w dużym mieście, inaczej na wsi. Inaczej być niewidomym we wspierającej rodzinie, inaczej w rodzinie nadopiekuńczej. Inaczej, gdy jesteśmy wykształceni i utrata wzroku odbiera nam fach. Inaczej, gdy wybieramy zawód już z dysfunkcją, bo wtedy bierzemy ją pod uwagę podczas planowania kariery zawodowej. Inaczej, kiedy niewidzenie czy słaby wzrok są jedynymi kłopotami zdrowotnymi, jakie nas dotknęły. Kiedy obok ograniczeń wzroku, mamy jeszcze inne problemy ze zdrowiem, niewidzenie jest większe, trudniejsze. Różnorodność grupy osób z dysfunkcją wzroku sprawia, że relacje w tej grupie powinny być oparte na wyjątkowej empatii i dużej dawce prawdziwego aktywnego słuchania. Osoba, która straciła wzrok 20 lat temu i po swoim mieszkaniu i mieście porusza się bez problemu, może wesprzeć taką, która nie widzi od miesiąca i boi się wyciągnąć rękę po szklankę z herbatą. Najbardziej może pomóc obecnością, doświadczeniem, własnym przykładem, ale nie przykładem wciskanym na siłę jak reklama proszku do prania. Na pewno nie porównywaniem typu: ja po takim czasie niewidzenia to robiłem to i tamto zupełnie samodzielnie, a ty to tylko ofiarę z siebie robisz. Drugi człowiek ma swoje prawa, a wśród nich także prawo do robienia z siebie ofiary, nawet jeśli mi się to nie podoba. - Ale on popsuje nam opinię wśród widzących i będą myśleć, że wszyscy niewidomi są na przykład drażliwi, a słabowidzący na przykład ukrywają kłopoty ze wzrokiem! Oczywiście, doświadczenia zdobyte w kontakcie z przedstawicielem danej grupy przekładamy na całą grupę, ale to jest nieuniknione i nie dotyczy tylko środowiska osób z dysfunkcją wzroku. Wkładanie na barki jednostki odpowiedzialności za wszystkich, szczególnie na barki osoby słabo radzącej sobie z problemami, może dodatkowo ją obciążać, a grupie wcale nie szkodzi, aż do zburzenia jej wizerunku, aż do zakwestionowania osiągnięć całego środowiska. Lęk przed tym, że mniej zaradni, słabsi, bardziej chorzy zaszkodzą sprawi, że będą gorzej traktowani, że zamiast wsparcia dostaną krytykę, zamiast się rozwijać, będą się wycofywać z nieudanej aktywności. To my możemy dać im naszą uwagę, nasze zrozumienie, akceptację na przykład żałoby po utraconej sprawności.
Pilot, który traci wzrok, traci całe dotychczasowe życie. Musi je przebudować, ale zanim to zrobi, musi przeżyć żałobę po wykonywanym zawodzie, czyli nierzadko największej życiowej pasji. Młodzieniec, dla którego komputer jest naturalnym środowiskiem, nie wesprze dojrzałego mężczyzny tym, że ośmieszy go brakiem umiejętności posługiwania się pecetem. Kontakty stają się napięte także wtedy, kiedy niewidomi oczekują wszelakiej pomocy od tych, którym los trochę wzroku pozostawił. Przecież jeszcze coś widzi, to co szkodziłoby mu przeczytać, napisać, pojechać. Męczą mu się oczy! Trudno, człowiek się rodzi i to mu szkodzi, jak powiedział Lec. Przecież nie widzi, więc powinien już sobie radzić, w końcu ja też mam kłopoty ze wzrokiem i sam mogę oczekiwać wsparcia. No i tak dwie strony licytują się, kto ma gorzej, kto ma bardziej, komu los dokopał i co z tego wynika, a co powinno. Zamiast wspólnoty w takich sytuacjach rodzą się skupiska niezadowolonych, samotnych jednostek. To właśnie wtedy zaczyna się próba wykazania, że ja to jednak jestem „Ktoś” wśród tych niewidomych czy słabowidzących, bo ja to przecież to i tamto i jeszcze owamto, a oni, no cóż, nie radzą sobie. Pokusa zastanawiania się nad tym, ile inna osoba może zrobić, a ile robi, pojawia się wtedy, kiedy wiedziony na pokuszenie chce udowodnić sobie, że jego funkcjonowanie jest na dobrym poziomie. Jeśli jestem pewna, że robię to, co do mnie należy, i tak, jak mogę najlepiej, nie mam ciągłej potrzeby porównywania i nie pociesza mnie fakt, że ten X to jednak jest gorszy. Drugi niewidomy lub posiadający resztki wzroku nie jest po to, żebym sprawdziła siebie, porównała się i doszła do jakichś tam wniosków, a na pewno nie po to, żebym pokazywała mu miejsce w hierarchii, bo dla każdego wystarczy przestrzeni. Oczywiście, jeśli widzimy, że inni bracia w niewidzeniu robią coś lepiej, warto też spróbować. Skoro im się udało, powiedzie się też nam. Jednak czasem do relacji wkrada się chęć pouczania, wytykania błędów, nieumiejętności. Budzi się w nas nauczyciel i próbujemy nierzadko z dobrymi intencjami przekazać nasze doświadczenia. Tylko każdy uczeń jest inny. Od dawna mówi się o indywidualizacji nauczania. Czy gdy bierzemy się do uczenia świeżych w niewidzeniu życia, znamy nasze kompetencje? Skąd pewność, że drugiemu człowiekowi nasze metody na pewno posłużą? Moje rozwiązanie problemu może być dla innych propozycją. Pewnie, że czasem dobrze powiedzieć: „Bierz kolego buty, laskę i idziemy na miasto!”. Ale jeśli dodamy do tego: „Bo ty to z pewnością ostatnio byłeś z mamusią w pierwszej klasie podstawówki”, mamy małe szanse na to, że kolega się zdecyduje na spacer, a jeśli nawet, to będzie spięty lub zły. Nikt nie lubi krytyki rzucanej jak kamień. Upokorzenie nie należy do kanonu metod pedagogicznych. Metoda na surowego nauczyciela nie zawsze jest skuteczna, choć zawsze zapamiętywana. Nie wiadomo, czy upokorzony kolega stanie się bardziej samodzielny, ale na pewno zapamięta lekcję. Nie zechce się dzielić swoimi kłopotami, spostrzeżeniami z obawy przed atakiem na jego godność. Może się również wycofać i uznać, że kontakt z grupą niewidomych jest dla niego zbyt trudny. Metoda na dobrego wujka, który wesprze, pochwali, też nie bywa najlepsza, bo zaczynamy traktować drugiego protekcjonalnie. Jeśli zamierzamy pomóc to raczej rzeczowo – propozycja, nie nakaz; informacja o stanie rzeczy, a nie publiczna nagana.
Słowem, ciesz się człowieku, że ci się wiedzie, że umiesz chodzić, obsługiwać komputer, że masz pracę, że byłeś na wakacjach w Meksyku, ale nie ciesz się kosztem drugiego człowieka. Może on miał inne życie? Zastanawia mnie czasem konieczność sprawdzania w grupie niewidomych swoich kompetencji w ślepocie. Czemu ma to służyć? „To ty sam nie pojedziesz do Szczecina? Patrzcie go, maminsynek, hrabia, karetą go zawieźcie.” A ja myślę sobie, przecież to dorosły człowiek. Jeśli chce jechać z przewodnikiem, jeśli znalazł chętnego, ma prawo wyboru. Jeśli mnie tym nie dręczy, nie zmusza do towarzyszenia, to każdy z nas nie widzi tak, jak sobie postanowił.

Anna Kowalska,
psycholog

Źródło:
Pochodnia nr 6 (897), grudzień 2013

_________________


Góra
 Zobacz profil  
 
 Tytuł: Po swojemu
PostNapisane: Śr gru 04, 2013 08:35 
Offline

Dołączył(a): N maja 26, 2013 00:42
Posty: 2829
Beata Rędziak

- Muzyka to moja pasja, nie ma rzeczy, która sprawiałaby mi większą przyjemność – mówi Paweł Ejzenberg, muzyk, radny w Olsztynie, finalista III edycji programu „Mam Talent”, zwycięzca tegorocznej edycji konkursu „Człowiek bez barier”, od półtora roku szczęśliwy mąż.

Odpowiedź Pawła na pytanie, dlaczego śpiewa, jest prosta: - Bo lubię. Choć samo śpiewanie przyszło trochę później, jak sam mówi „nie miał kto tego robić”. Zanim zaczął śpiewać był klawiszowcem. Wszystko zaczęło się od zespołu założonego z kolegą jeszcze w liceum, „The Masterplan”. Potem były inne zespoły i projekty muzyczne, a od marca tego roku jest frontmanem zespołu Showtime.
Tak naprawdę zaczęło się dużo wcześniej, gdy mającemu wówczas pięć lat Pawłowi, rodzice kupili pierwsze pianino. - Jestem samoukiem. Co prawda, zaczynałem różne szkoły muzyczne, ale żadnej nie skończyłem. Ma to oczywiście swoje plusy i minusy, na pewno mam techniczne braki w graniu na klawiszach, ale zawsze chciałem to robić po swojemu - mówi Paweł.
Podstawówkę skończył w Laskach, ale do liceum ogólnokształcącego wrócił do rodzinnego Olsztyna. Paweł nie widzi od urodzenia z powodu zaniku nerwu wzrokowego. – Na pewno na początku nie było mu łatwo, bo wtedy posługiwał się jeszcze maszyną brajlowską, a niektórym nauczycielom przeszkadzał jej stukot. Potem korzystał z komputera, był wtedy jedynym niewidomym uczniem na 1000 osób w szkole. Całe środowisko było mu bardzo przychylne i wspierające – mówi ks. Paweł Smaglijenko, szkolny kolega Pawła, który wziął na siebie odpowiedzialność za pomoc Pawłowi w przechodzeniu z sali do sali, choć przyznaje, że nieraz się buntował i nie zawsze chciał to robić. – Paweł był lubiany, robiliśmy sobie nieraz w klasie koncert życzeń, nie było piosenki, której by nie umiał zagrać – wspomina ks. Paweł. Miłe wspomnienia wiążą się też ze wspólnymi zabawami sylwestrowymi w domu Pawła, na których goście obdarzani byli dużym zaufaniem rodziców zostawiających im dom do dyspozycji. – Wtedy dopiero pojawiały się takie maszyny, jak skaner, więc próbowaliśmy jak to działa, włącznie z próbą skanowania twarzy – śmieje się szkolny kumpel Pawła. Opowiada, że Paweł nie boi się nowych doświadczeń, razem jeździli do Francji, chodzili po górach. Wspomina, że nie bał się takich przygód, jak wyjazdy za granicę i śpiewanie na ulicy na tzw. żebraka. – Jest otwarty, życzliwy, bardzo stonowany, wyważony w opiniach, dyplomatyczny – lista ks. Pawła jest długa. – Na pewno daleko mu do skrajności, jest tolerancyjny. Był też zwyczajnie pomocnym kolegą, którego budziłem rano telefonem, żeby przyszedł wcześniej do szkoły i pomógł mi w angielskim. Paweł miał jechać na obóz językowy z opiekunem - ja nie mogłem, bo trzeba było mieć przynajmniej czwórkę z tego przedmiotu, ale postarałem się - kosztowało mnie to niezłą harówkę i pojechaliśmy – dodaje. Znajomość przetrwała lata, a dziś Paweł w szkole, w której uczy jego kolega – ksiądz, opowiada młodzieży o niepełnosprawności, o tym, jak wygląda codzienne życie z nią.

Zwyczajne życie z równymi szansami
A dla Pawła Ejzenberga wygląda dość zwyczajnie. – Najtrudniejsze są te bariery, które mamy w sobie. Osoby z niepełnosprawnością muszą wziąć los w swoje ręce, nie są skazane na porażkę – od nich zależy dużo więcej niż wydaje się im samym, choć oczywiście, ważne jest także ich otoczenie – mówi.
W pracy radnego, którym został w Olsztynie w 2010 r., towarzyszy mu właśnie takie przekonanie. Podkreśla, że najważniejsze jest wyrównywanie szans. – Jeśli stworzone zostały równe szanse dla osób z niepełnosprawnością, nie można oczekiwać od nich mniej. Jeśli spełnione jest kryterium równych szans, a osoby z niepełnosprawnością domagają się czegoś więcej, to już może być postawa roszczeniowa. Bardzo dobrze, że niepełnosprawni są coraz bardziej świadomi swoich praw. Sam także staram się wpływać na tę świadomość – opowiada.
Paweł zdaje sobie sprawę, że spoczywa na nim duża odpowiedzialność za działania dotyczące niepełnosprawności, choć stara się nie ograniczać tylko do tej tematyki. Sam mówi, że w swojej społecznej działalności nadal czuje się jak nowicjusz i wciąż się uczy. – Skończyłem politologię i chciałem tę wiedzę wdrożyć i sprawdzić w praktyce, a pojawiła się taka możliwość, gdy wyborcy obdarzyli mnie zaufaniem. To bardzo pouczające doświadczenie, staram się robić to jak najlepiej. Za najważniejsze uważam działanie w imieniu mieszkańców – mówi.
Widzi, jak wiele jest do zrobienia, szczególnie jeśli chodzi o rynek pracy osób z niepełnosprawnością, ale też dostrzega wiele pozytywnych zmian, jak chociażby ta, że dostosowania architektoniczne nie są już traktowane jak fanaberia, ale stają się standardem.

Więcej niż 300 tys.
Do programu „Mam Talent” zgłosiła go kuzynka, podszedł więc do tego, jako do faktu dokonanego. – Tak się stało, więc postanowiłem to wykorzystać – żałować można tylko tego, czego się nie zrobiło, a nie tego, co się zrobiło – podsumowuje. – Chciałem zmierzyć się z obiektywnym osądem, zweryfikować to, co robię. To przeszło moje najśmielsze oczekiwania – wspomina występ w programie w 2010 r. Weryfikacja rzeczywiście wypadła bardzo pomyślnie, bo już podczas castingów publiczność entuzjastycznie przyjęła występ Pawła, a Agnieszka Chylińska, piosenkarka zasiadająca w jury, podsumowała go krótko – „fantastyczny głos wrażliwego faceta, zatkało mnie, mistrzostwo świata”. Paweł kolejne etapy programu, czyli występ w półfinale i finale traktował jak swój sukces. Najważniejsze dla niego były głosy publiczności, które stały się przepustką do finału. – Nie liczyłem na to, że wygram, sam udział w finale to już było dla mnie zwycięstwo – wspomina. Publiczność doceniła, że w Pawle „śpiewa cała dusza”, jak podsumowała jego występ w finale Małgorzata Foremniak, aktorka zasiadająca w jury. A jemu samemu dało to większą pewność i utwierdziło w przekonaniu, że dobrze robi, zajmując się muzyką. – Co prawda, wiązałem swoją przyszłość z muzyką, ale udział w programie zweryfikował i potwierdził mi fakt, że robię dobrze – mówi.
Z perspektywy czasu okazało się, że udział w programie „Mam Talent” przyniósł mu być może największą nagrodę, choć nie był to czek na 300 tys. Po jego występie odezwała się do niego na Facebooku Joanna, wyrażając swoje uznanie dla jego występu. – Bardzo ujął mnie jego występ od samego początku i pomyślałam, że chciałabym go poznać i że byłby świetnym kumplem. Nie było w tym żadnych innych podtekstów – wspomina Asia. Szybko, bo już po czterech dniach, okazało się, że dzielące ich 500 km pomiędzy Olsztynem i Wrocławiem nie jest aż taką przeszkodą w rozwijaniu znajomości. Po trzech miesiącach Asia przeprowadziła się do Olsztyna, a po roku odbył się ślub. – Gdyby to mnie nie dotyczyła ta historia, nie uwierzyłabym w nią – śmieje się Asia. Paweł wspomina, że Asi tak spodobał się jego występ, że aż kupiła sobie klawisze, żeby nauczyć się na nich grać. Na razie się nie udało, ale instrument jest miłym wspomnieniem dobrych początków niespodziewanej znajomości, która przerodziła się w miłość. – Nigdy nie zastanawiałam się, dlaczego napisałam pierwszego maila. Po prostu w Pawle od początku spodobało mi się jego zachowanie, sposób bycia i poczucie humoru. Szybko okazało się, że coś nas łączy, a wiedziałam, że związek na odległość jest trudny. Ponieważ mnie wiązało mniej spraw we Wrocławiu przeprowadziłam się do Pawła – opowiada Joanna. Dziś Paweł to najlepszy kumpel i przyjaciel, jak sama mówi – gość z klasą. – Nie jesteśmy idealni, zdarzają się kłótnie, ale udało nam się wypracować fajny model powrotów z tych kłótni. Trzeba rozmawiać. Nie dla nas są „ciche dni”. Stoimy za sobą murem, gramy do jednej bramki – podsumowuje.

Być człowiekiem
Wcześniej Asia nie miała kontaktu z niepełnosprawnością. Gdy pisali ze sobą maile, początkowo myślała, że za Pawłem stoi ktoś, kto pomaga mu czytać wiadomości i odpowiadać na nie. – Środowisko niewidomych jest dość hermetyczne. Gdybym zaczęła się nad tym zastanawiać, pewnie bym się nie zdecydowała na taki krok, ale nie mam takich „rozkminek”. Gdyby Paweł nie miał ręki czy nogi, też bym z nim była. Mamy normalne życie – mówi Joanna. Nie czuje się bohaterką, nie rozumie, gdy ktoś podziwia ją za taki krok, dla niej to proste i oczywiste.
W naturalny sposób staje się managerem zespołu, w którym również śpiewa. Jest też domowym kronikarzem, dba o zdjęcia, wyszukuje ciekawe informacje. – Kolekcjonuję wspomnienia. Nasze życie jest tak barwne i ciekawe, że nie chcę, by cokolwiek nam ulatywało w zapomnienie - mówi. To Joanna zgłosiła Pawła do tegorocznej edycji konkursu Integracji „Człowiek bez barier”, który przyniósł mu zwycięstwo. – Dla mnie to olbrzymia satysfakcja i radość, traktuję to wyróżnienie jako nagrodę za to, jaki jestem i potwierdzenie, że warto takim być. Najważniejsze, by pokonywać bariery, które są w nas samych i żyć po swojemu, czasami na przekór i wbrew otoczeniu – mówi Paweł.
Stara się za dużo nie planować, bo, jak cytuje: „gdy chcesz rozśmieszyć Boga, powiedz mu o swoich planach”. Stara się być realistą, najważniejsze dla niego w kontaktach z ludźmi to po prostu „być człowiekiem”. – Na pewno nie ucieknę od tematu przyszłorocznych wyborów samorządowych, gdybym tak zrobił, sam uznałbym to właśnie za ucieczkę. Chcę rozwijać zespół Showtime i oczywiście dom, żona – to najważniejsze dla mnie sprawy – reasumuje Paweł Ejzenberg.

Źródło: Pochodnia nr 6 (897), grudzień 2013

_________________


Góra
 Zobacz profil  
 
PostNapisane: So gru 07, 2013 15:06 
Offline

Dołączył(a): N maja 26, 2013 00:42
Posty: 2829
Fragment wydania z 1975

Którejś niedzieli po audycji W Jezioranach odczytano list od niewidomej słuchaczki. Pisała, że urodziła i wychowuje troje dzieci i że cieszy się życiem.
Zwróciłam się do radia z prośbą o nazwisko i adres nadawczyni. Podano: Emilia Święcicka, Łódź, ulica Komfortowa. Pani, która odnalazła te dane, uprzedziła mnie:
- Dostajemy tysiące listów, często nie wiemy, co naprawdę powodowało autorem, piszą ludzie chorzy, nigdy nie mamy pewności, czy podany adres jest prawdziwy.
Nieszczęśliwi wymyślają krzepiące opowieści, żeby pomóc innym, jeszcze bardziej dotkniętym przez los. Przeczytaliśmy ten list, bo jest taki optymistyczny.
Komfortowa, to brzmi podejrzanie, ciekawe, czy jest w Łodzi taka ulica.
Jest.

Siadamy na wersalce. Po lewej mamy pianino, po prawej etażerkę z kryształami, naprzeciw telewizor i okno.
- Pani pewnie się napije herbaty. Pójdę do kuchni, a pani sobie zdjęcia obejrzy. O, te, z biwaku.
Jezioro, ponton, w środku pani Emilia z twarzą skierowaną poważnie ku obiektywowi, dookoła dzieci i bryzgi wody.
- Herbaty, żeby nalać w sam raz, trzeba się pochylić nad szklanką i słuchać, słuchać. Dziobek od czajnika nie może być za szeroki, bo jak wielka masa wody leci, to się nie uda. Dlatego czajnik z gwizdkiem mnie nie urządza.
- Jak się pani nasza Łódź podoba? Dla nas nie może być chyba lepszego miasta. Cała Łódź jest szachownicą, wszędzie łatwo trafić. Do szkoły chodziłam we Wrocławiu, to jest dla niewidomych miasto niewdzięczne. Najgorszy jest układ gwiaździsty, chociaż mówią, że gwiaździste miasta są takie piękne.
Moja rodzina pochodzi spod Równego. W czterdziestym piątym roku przyjechaliśmy do Szczepanowa koło Środy Śląskiej. Dostaliśmy tam gospodarkę. Było nas na tej ziemi osiem osób - mamusia wdowa i siedmioro dzieci. Ja, druga z rzędu, dwunastoletnia, i pięcioro młodszych.
Z tamtych czasów pamiętam pole, niebo, las. Zaraz po osiedleniu zachorowałam na zapalenie opon mózgowych. Leżałam trzy miesiące we Wrocławiu i wróciłam ze szpitala niewidoma. Straciłam wzrok całkowicie. Nie mam w ogóle poczucia światła.
Niewidomy na wsi to jakby nie człowiek, a on przecież łaknie wszystkiego, czego człowiek łaknie. Od tych sąsiadek, które się litowały, uciekałam przez drugie drzwi.
Dwa lata przesiedziałam w domu, osiwiałam, trochę mi się polepszyło, kiedy się nauczyłam po omacku robić na drutach.
Po dwóch latach przyszło zawiadomienie, że we Wrocławiu powstaje szkoła dla niewidomych. Mamusia bała się mnie posłać. Sąsiadki radziły - nie posyłaj, ją w domu starców zamkną. Namówiłam siostrę i uciekłyśmy z domu. Siostra mnie zawiozła do szkoły. Siedziałam w kancelarii przerażona, bo chciałam żyć inaczej, chciałam tej szkoły, a żałowałam domu i rodziny.
Nasza matka, staruszka, jej nazwisko Chorążewska Leontyna, ciągle mieszka w Szczepanowie. Zdała ziemię za rentę, zostawiła sobie ogródek. Na wiosnę mamusia się żali: - Nie ma mojej Mili, nie ma; nie ma komu się cieszyć, że kwiatki już kwitną. - Ja bym każdej wiosny jechała do naszego ogródka. Tam widzę najlepiej, tam biegam, tam mnie nigdy gałąź nie uderzy, tam mi wraca cała pamięć widzenia.
Trudno, w Łodzi też drzewa są. Wiosną dotykam pąków codziennie.
To, że kiedyś widziałam, bardzo mi pomaga. Jestem śmiała w ruchach i więcej potrafię sobie wyobrazić. Ale ciągle muszę pracować nad swoją pamięcią. Rano, kiedy wszyscy wyjdą z domu, siadam w łazience, w swoim kąciku szczotkarskim. Naciągam zmiotki i słucham powieści nagranych na taśmę. Jak poczytam Orzeszkową, Żeromskiego, ich opisy przyrody, moja pamięć jakby się obmywa. Jakby ją kto z kurzu starł.
Ale tylu rzeczy nigdy nie widziałam. Raz mąż przychodzi i pyta: - Wiesz, Milu, jak wygląda latarnia uliczna? Wiesz, jaka ona wysoka, skąd się światło wydobywa?- Mąż też jest inwalidą, jeszcze z partyzantki. Niewypał obezwładnił mu rękę i poranił twarz, ale jedno oko jest zdrowe. - Tu - mówi - na chodniku leży latarnia, dopiero ją będą montowali, pójdziemy, to sobie zobaczysz. - Poszliśmy wieczorem, ja lubię wszystko obejrzeć dyskretnie. Dotknęłam tej latarni na całej długości, jaka ona ogromna! Teraz, jak wyobrażam sobie ulicę, to już z latarniami.
Wszystkich potrafię sobie wyobrazić z wyjątkiem siebie. Jak mąż wygląda, wiem doskonale. Obraz dzieci też mam wyraźny i jestem pewna, że prawdziwy. Jak pani wygląda - już wiem; nie widzę żadnych szczegółów, koloru włosów czy oczu, ale mam wyobrażenie ogólne. Mnie wystarczy nieraz jedno słowo i czuję - ten, kto je powiedział, jest brzydki. Albo znowu - ładny. Albo taki sobie, zwyczajny.
Ale jaka ja jestem, nie wiem. Nie wyobrażam sobie ani swojej twarzy, chociaż jej stale dotykam, ani figury. Owszem, ważę siedemdziesiąt kilogramów, ale to mi jeszcze nic nie mówi o mojej sylwetce. Czy jestem zgrabna, czy nie.
We śnie widzę nieraz bardzo dokładnie. Śni mi się mój mąż w szarym garniturze. Nawet papieros w ustach widzę. Wysilam się, żeby zajrzeć mu w twarz, czy jest taka, jak myślę? Ale ta twarz niewyraźna: im bardziej się staram, tym bardziej się rozpływa. To samo ze mną. Siedzę przed lustrem i czeszę włosy. Włosy widzę wyraźnie, czarne, ładne i grzebień widzę, i toaletkę, ale twarz we mgle, rozmazana, coraz bledsza, wreszcie się budzę.
Często mam sny kolorowe. Oczy zawsze śnią mi się niebieskie, takie, jakie lubię. A sama mam czarne.
Ludzie tak bardzo się dziwią - ślepa z trojgiem dzieci! Ja mam słuch wyczulony, nasłuchałam się na ulicy: - Popatrz, ślepa w ciąży chodzi! - Po trzecim porodzie lekarz mnie pyta: - Co, pani dalej rodzić zamierza? - A ja mu na to: - Jak będzie, to będę, a dlaczego nie?
W tym, że odchowałam troje dzieci, nie widzę nic takiego, żeby się nad tym rozwodzić.
Przed pierwszym porodem płakałam - przecież ja je rozdepczę jak żabę. Albo zagniotę. Ale jak tylko wróciłam ze szpitala, wykąpałam Bogusia bez niczyjej pomocy.
Człowiek się uczy różnych takich sposobów. Przede wszystkim trzeba dziecka słuchać. Ja wiem - ono teraz na dywanie, teraz na podłodze, a teraz się na krzesło wdrapuje. Raz wchodzę do kuchni i widzę: Boguś na parapecie, przewieszony przez okno, skrobie się tymi nóżkami. Wtedy krzyczeć nie wolno, tylko zajść po cichutku i zdjąć. A potem w skórę.
Żadne z moich dzieci nie było nigdy oparzone. Nigdy ich drzwiami nie przytrzasnęłam. Wszystkie były białe, ładne, żadnych żółtaczek nie przechodziły, a za dobrą opiekę dostałam nawet nagrodę z prezydium zdrowia. To się nazywało - za dobrą opiekę w trudnych warunkach. Kiedy Boguś miał dwa lata, urodziła się córeczka. Mąż wtedy w dzień pracował, a po całych nocach się uczył. Normalny bez szkoły nic dzisiaj nie znaczy, co dopiero inwalida. Rozstałam się z pracą między ludźmi, w spółdzielni, strasznie żałowałam, bo iść między ludzi taka rozrywka. Wzięłam te szczotki do domu. Mieszkaliśmy w pokoju z kuchnią. Kładłam dzieci spać i siadałam do chałupnictwa, i tak nad tym zasypiałam w fartuchu. A mąż z kolegami uczył się w pokoju, grupowo im było łatwiej. Skończył siódmą klasę i technikum, pracuje jako samodzielny inspektor bhp, ma pieczątkę własną z nazwiskiem. Dzieciaki się cieszą, w szkole ten ma ojca lekarza, tamten magistra, skoro nasz tata - mówią - ma pieczątkę, to swoje znaczy.
Naprawdę całkiem dobrze sobie radziłam.
Przede wszystkim bardzo długo karmiłam piersią, to już uniknęło się mieszania w tych buteleczkach. Soczkiem poiłam z kieliszeczka. Brałam dziecko za bródkę, wtedy wiedziałam, jak do buzi trafić.
Z gotowaniem mleka było trochę kłopotu, ale nauczyłam się. Trzeba leciutko łyżką dotykać powierzchni i wyczuć, jak drgnie. Takiego krążka, żeby mleko nie kipiało, szukałam, szukałam, ale nie dostałam.
Wózek z dzieckiem trzeba zawsze ciągnąć za sobą. Przed sobą nie można go pchać.
Przecież ja miałam pięcioro rodzeństwa. Ja ich wyniańczyłam, mogę żłobek prowadzić.
Wcale tak bardzo nie siedzę w tych garnkach. Dom mój kochamy, ale on mi nie wystarcza. Zawsze chcę mieć coś dla siebie, osobiście. Przed urodzeniem Bogusiarecytowałam w naszym związku. Teraz Basiunia już spora, mam więcej czasu. Wróciłam do deklamacji. Przychodzę, a inspektor zdejmuje ze ściany zdjęcia grupowe i mówi: - Pani Milu, jak to dobrze, że pani przyszła, mam tu panią na fotografii sprzed piętnastu lat. - Teraz się nauczyłam wiersza Kasprowicza Umiłowanie
ty moje... Taki obrazowy, tak mi łatwo przyszedł. Lubię teatr, lubię kino. Najlepiej, kiedy film jest polski albo dubbingowany, ale raz byłam na obcej wersji z napisami i nie powiem, żebym wyszła bez żadnej korzyści. W Warszawie poszłam na wystawę malarstwa. Ciekawa byłam, jak teraz malują, tyle o tym się słyszy. Szłyśmy od obrazu do obrazu, Beatka dokładnie mi opisywała, a ja dotykałam. Teraz tak grubo farbę kładą, można wiele zobaczyć. Tylko na operetce rozpłakałam się, że nie widzę baletu. Nie widzę, nie widzę, nie mogę odczuć!

Przeproszę panią, bo przyjechali ze spółdzielni po towar.
Zabrali dziesięć zmiotek i czterdzieści zamiataczy. Już piętnasty, a ja jeszcze nie zarobiłam tysiąca. Jak tak dalej pójdzie, to z nami niedobrze. Za zmiotkę dostaję dwa złote dwadzieścia, za zamiatacz siedem. Dawniej wyciągnęłam do czterech tysięcy, takie dostawałam szczoteczki techniczne, my je nazywamy kółeczka. Pracochłonne, ale lepiej płacone. A teraz tych szczoteczek chałupnikom nie dają.
Tyle jest na świecie nowych robót precyzyjnych, delikatnych, ciekawych. Nie moglibyśmy dostać pracy czystszej, takiej, żeby rąk nie zdzierać – przecież my nimi patrzymy - i nie takiej objętościowej? Przyuczyłabym się.

Teraz mamy mieszkanie większe, trzypokojowe. Już w tej ciasnocie nie dało się żyć, napisałam do Warszawy i zaraz nam dali, tu czekać sprawa była beznadziejna.
Ale i to mieszkanie nie jest takie wielkie. Basiuni kącik cały zajęłam pod szczotki i łazienkę zajęłam. A tak mi się marzy pralka automatyczna, żebym nie musiała nad tym praniem stać. O robocie kuchennym też marzę. Podobno nam spółdzielnia pomoże z dotacją, trzeba będzie czym prędzej dokonać przedpłaty, bo na taką maszynę trzeba czekać co najmniej kwartał.

Opowiadałam, jak lubię się z domu wyrwać. Przepadam za zwiedzaniem. Uwielbiam dawność! W bibliotece zamkowej w Warszawie taka miła pani była, pozwalała mi dotknąć tych kobiet, które dźwigają świeczniki, jakież one wspaniałe!
W starych kościołach jest taki zapach niezwykły. W katedrze oliwskiej słuchałam organów. W Łazienkach usiadłam z Basiunią naprzeciwko Szopena. Basiunia, sześcioletnia, też wszystko chciałaby wiedzieć.
- Mamusiu, czy Szopen był żonaty, a gdzie on brał ślub? Mamusiu, ja się nauczę angielskiego, pojadę do Anglii i wyjdę za mąż za króla.
Na Powązkach dotknęłam krzyży brzozowych. Obejrzałam, jak Nałkowska wyglądała.
Widziałam też morze. Niestety dopiero jak już byłam niewidoma. Zrobiliśmy wycieczkę całą rodziną. Basia miała wtedy dwa latka, Beatka dziewięć, a Boguś dwanaście. Pojechaliśmy do Gdańska, a potem na Westerplatte. Przedtem dużo czytałam, film widziałam, już swój obraz wytworzyłam. Ale trzeba być na miejscu, tym powietrzem odetchnąć. Z Basiunią na rękach weszłam pod pomnik po osiemdziesięciu stopniach. Obeszłam go dookoła, jak drzewa w parku obchodzę. Już miałam wyobrażenie o tej potędze. Mąż opisał mi kształt pomnika i rzeźby. Potem usiedliśmy na brzegu, od strony portu. Było mało ludzi, słońce. Właśnie statek przybijał. Mąż z dziećmi opowiedzieli mi wszystko - ile ma pięter, jakie kominy, jak się do nas zbliża, jaki jest biały. Słyszałam motor, okrzyki, wodę, jak uderza. Mam obraz taki wyraźny, jak z widzących czasów.
Za wizytami też przepadam, za imieninami, za świętami. Na wigilię obowiązkowo dziesięć dań robię, cały dom pomaga, robię takie potrawy wschodnie, których nikt już nie zna, pierożki z gruszkami na przykład.
Na wesela jestem chętnie zapraszana. Sąsiadka, jak przyszła z zaproszeniem, to mówi: - Pani Święcicka, panią pierwszą mieliśmy na uwadze. - A dla innych wcale nie jestem Święcicka, tylko ta ślepa.
Brat męża ma dwie córki i syna. Wszystkich w tym roku pożenił w Pabianicach. Wytańczyliśmy się za wszystkie czasy.
W mojej rodzinie też nowe dzieci, żony, mężów muszę obowiązkowo poznać. Ze wszystkich sióstr mnie chyba najlepiej się ułożyło. Jedna swego Edzia miała, jakie piękne brwi, jakie piękne oczy, i tylko nieszczęście z tego wyszło.
Tutaj w bloku jedno małżeństwo mieszka, on jest artystą, młodzi, zdrowi, bogaci, jak oni sobie dokuczyć potrafią. Nieraz idę i tą białą laską ich roztrącam:- Ludzie, opamiętajcie się. - A on mówi: - Pani Milu, ja bym chciał z taką kobietą żyć jak pani. - To ja jemu: - Ja bym za pana nie wyszła nawet na minutę.

Czy moje dzieci tracą coś na tym, że ja nie widzę?
Nic takiego, co by w życiu było ważne.
Przez to, że mi ciągle opowiadają, ciągle tłumaczą, że się mną opiekują, więcej rozumieją niż inne. Więcej widzą. Więcej się we wszystkim doszukują.
Są uzdolnione. Wrażliwe na kolory, na muzykę. Beatka maluje w ognisku plastycznym i gra na pianinie. Boguś na akordeonie. Teraz on dorasta i swój kierunek życiowy musi określić. Ma trzy główne zainteresowania: matematyka - wybił się w olimpiadzie, harmonia - do orkiestry należy, hokej - wokół meczu cała mowa jego. Jest w zawodniczej drużynie, wszędzie z nią jeździ. Czasem wraca z hali taki zmęczony, że aż drży cały - mamusiu, zdejmij mi buty, daj mi herbaty.Ja uklęknę, zdejmuję, przecież wiem, dziecko moje dobre, zawsze mi pomaga, to i ja mu usłużę, kiedy potrzebuje.
Wyjdziemy razem, pani na przystanek, a ja sobie zrobię zakupy.
Ładna nasza dzielnica, za domem jest pole i ogrody działkowe. Chodniczek prowadzi i rabata - wystarczy ręką potrącić gałązkę. I powietrze prowadzi. Czasem się zamyślę, minę blok, wyjdę dróżką na pole i całym ciałem czuję tę przestrzeń otwartą. Widzę, że przeszłam i trzeba zawrócić.
Widzący myślą, że my liczymy kroki. A ja nigdy, nigdy tego nie robię. Cóż to byłby za świat, taki policzony.
Do tego sklepu nie pójdę, bo tam zawsze kolejka, a ja w kolejce stać nie będę, sto razy mnie wszyscy wyminą. Idę bez kolejki i wtedy słyszę: - O, znowu przyszła! - Niektórzy ludzie są tacy dobrzy, tacy mądrzy, taka Benia Marchowicka, taka Hania Zaborowska, obie widzące, przyjaciółki moje i moich dzieci.One mówią: - Milu, nawet jak nic nie będziesz potrzebować, i tak cię odwiedzimy. - A inni nie mogą wybaczyć niewidomemu, że żyje. Takiemu, który żebrze, to jeszcze wybaczą. Kiedyś wchodzę przednim pomostem, a konduktor pyta, jakim prawem. - Niewidoma jestem. - A on: - Wstydziłaby się, w futrze, w kapeluszu, niewidoma!
Kiedyś mi tak dokuczyli w spożywczym, że się rozpłakałam. Kierownik bardzo się przejął, sam mi zrobił zakupy. - Czemu pani płacze, nie trzeba. - Ja mu na to mówię: - Wcale nie dlatego płaczę, że nie widzę. Mnie żal, że oni są ciemni.
Z tego miejsca będzie pani miała autobus. Jeżeli pani ma jeszcze trochę czasu, niech pani po drodze wysiądzie i zajdzie do parku. Mamy jeden z najpiękniejszych, na styl francuski.

_________________


Góra
 Zobacz profil  
 
PostNapisane: So gru 07, 2013 19:19 
Offline

Dołączył(a): N maja 26, 2013 00:42
Posty: 2829
Autor: Beata Rędziak, Źródło: inf. własna

– „Jeden z dziesięciu” jest programem otwartym na osoby niepełnosprawne do granic możliwości – twierdzi Anny Brzywczy, prezes zarządu Euromedia TV, producenta tego telewizyjnego teleturnieju. Doświadczenie Grzegorza Turakiewicza, uczestnika eliminacji do programu, każe jednak zastanowić się, jakie są i jak zmierzyć granice tych możliwości oraz kto o nich decyduje.
Grzegorz Turakiewicz zgłosił się do teleturnieju „Jeden z dziesięciu” w 2011 r. Choruje on na dziecięce porażenie mózgowe, w związku z czym jego mowa jest niewyraźna. Jak sam przyznaje, przy zgłoszeniu ukrył ten fakt z obawy przed odrzuceniem go z programu. W eliminacjach może jednak wziąć udział każdy i dopiero tam organizator poznaje uczestników.
– Na miejscu okazało się, że w eliminacjach jest 15 pytań testowych, a do udziału w programie wymaganych jest 10 prawidłowych odpowiedzi. Egzaminator „przyczepiał się” do wymowy, ale dopuścił mnie do testu. Test wyszedł mi lepiej niż w domu. Miałem 13,5 prawidłowych odpowiedzi. Zaczęło się oczekiwanie na zaproszenie do programu – opowiada Turakiewicz.

Wsparcie poza regulaminem
Anna Brzywczy, prezes zarządu Euromedia TV, twierdzi, że Grzegorz Turakiewicz podczas eliminacji nie był w stanie samodzielnie udzielić odpowiedzi na zadawane mu przez egzaminującego pytania. – Egzaminujący, widząc sytuację oraz determinację pana Turakiewicza, wyraził zgodę, aby odpowiedzi tłumaczyła obecna na eliminacjach siostra uczestnika. Osoba egzaminująca chciała przede wszystkim docenić trud przyjazdu potencjalnego zawodnika, rozumiejąc jego trudną życiową sytuację, i dać mu satysfakcję, żeby przy udziale osoby trzeciej mógł uczestniczyć w eliminacjach – wyjaśniła Brzywczy w piśmie do biura prasowego Telewizji Polskiej.
Podkreśla też, że egzaminator od samego początku informował pana Turakiewicza oraz jego siostrę o braku możliwości udziału w programie ze względu na jego stan zdrowia. – Pan Turakiewicz nie był w stanie sam odpowiadać na pytania w regulaminowym czasie nawet podczas eliminacji, ponadto jego choroba uniemożliwia mu artykulację w sposób płynny, wyraźny oraz zrozumiały dla innych – dodaje Brzywczy.
Maria Tuleja, siostra Grzegorza, nie zaprzecza, zapytana, czy podczas eliminacji udzielała odpowiedzi zamiast swojego brata. – Weszłam z nim jako osoba towarzysząca – podkreśla. Tymczasem gdy Grzegorz oczekiwał na zaproszenie do programu, organizatorzy byli przekonani, że miał on świadomość, że nie zostanie do niego zaproszony. – Dowodem tego były liczne telefony jego siostry do naszej redakcji, proszącej o zmianę tej decyzji. Następnie nasza firma otrzymała od pana Turakiewicza list, napisany przez siostrę, w którym on sam prosił o zmianę tej decyzji, proponując różne sposoby, które miałyby umożliwić jego udział w programie – mówi Brzywczy. Sugerowane rozwiązania to np. pomaganie sobie ruchami rąk i głowy. – Wszystkie zaproponowane przez zainteresowanego propozycje są niezgodne z regulaminem. Każdy zawodnik ma 3 sekundy na odpowiedź, ponadto pozostali uczestnicy muszą słyszeć i rozumieć odpowiedzi dziesiątego zawodnika – wyjaśnia prezes Euromedii TV. Punkt 8. przywołanego regulaminu brzmi: „Organizatorzy zastrzegają sobie prawo decyzji co do udziału zawodnika w nagraniu, gdy jego wygląd nie spełnia podstawowych wymogów estetycznych (niestaranny ubiór i wygląd) lub wady wymowy uniemożliwiają zrozumienie odpowiedzi”.
W kwietniu br. pan Grzegorz został poinformowany listownie przez organizatora, że ze względu na powyższy punkt regulaminu nie może on uczestniczyć w programie, oraz został zaproszony – w charakterze widza – na nagranie teleturnieju, które odbywa się w Lublinie, na koszt Euromedii TV. - Mieliśmy nadzieję, że przyjazd do studia, poznanie ekipy, rozmowa z panem Tadeuszem Sznukiem choć w minimalnym stopniu zrekompensują mu brak możliwości udziału w programie – wyjaśnia Brzywczy.
Grzegorz Turakiewicz pojechał na nagranie do Lublina wraz ze swoją siostrą we wrześniu i jak sam przyznaje w rozmowie z nami, miał nadzieję, że zostanie dopuszczony do udziału w programie. Takie przypuszczenie wysuwa również Brzywczy, mówiąc, że prawdopodobnie pan Turakiewicz miał taką nadzieję. – Znałem wszystkie odpowiedzi, które padały na nagraniu, i nie mogłem tego wytrzymać – mówi Grzegorz.
– Brat nie mógł tego znieść, był bardzo zdenerwowany i wyszedł ze studia. Wyszła za nami pani, ale nie zatrzymywała nas – mówi Maria Tuleja. Koszty podróży nie zostały zwrócone przez Euromedię TV. – Byłem zdenerwowany, ale na nikogo nie krzyczałem. A nawet jeśli wyszedłem, to dlaczego nie przesłano pieniędzy za podróż pocztą – pyta pan Grzegorz.
Brzywczy w rozmowie z nami przyznaje, że jest już bardzo zmęczona tym tematem i że już odpowiadała na podobne pytania jakiegoś radnego. – Przyczyna tego nie leży po stronie producenta, który na planie dbał o komfort pana Turakiewicza. W trakcie trwania nagrania odcinka pan Turakiewicz mocno zdenerwowany postanowił opuścić studio w trybie natychmiastowym, odgrażał się jedynie „że tego tak nie zostawi”, wyrażając zapewne w ten sposób niezadowolenie z faktu, iż nie jest uczestnikiem programu, a jedynie widzem. W tej sytuacji niemożliwe było zwrócenie panu Turakiewiczowi kosztów podróży. Pan Turakiewicz w żaden sposób nie zgłosił się do produkcji po nagraniu z prośbą o zwrot tych kosztów, a my być może tę sprawę zbagatelizowaliśmy. Dlatego też w dniu dzisiejszym wyślemy pismo do pana Turakiewicza z prośbą o podanie kosztów podróży jego oraz towarzyszącej mu siostry, wraz numerem konta, aby tę sprawę uregulować – tak z kolei wyjaśnia Brzywczy tę sytuację w piśmie do TVP.

(Nie)powszechne klauzule
Joanna Stempień-Rogalińska z biura prasowego TVP ma świadomość, że takie sytuacje mają niekorzystny wpływ na wizerunek Telewizji, pomimo że to nie ona jest bezpośrednio odpowiedzialna za takie sytuacje, ale firmy realizujące na jej zlecenie programy. – Zawieramy z producentami umowy handlowe i nie obejmują one zapisów o charakterze moralno-etycznym, by regulować np. zasady postępowania wobec osób z niepełnosprawnością – mówi. Zwracając się do Euromedii TV z prośbą o wyjaśnienie tej sprawy, podkreśla jej wymiar nie tylko wizerunkowy, ale także ludzki.
Do zawarcia klauzul tego typu w umowie handlowej nie widzi przeszkód Anna Błaszczak, zastępca dyrektora Zespołu Prawa Konstytucyjnego i Międzynarodowego w Biurze Rzecznika Praw Obywatelskich RP (BRPO). – Nie ma przeszkody, by zawrzeć w umowie handlowej takie klauzule. To jest powszechna praktyka; jeśli takich zapisów nie ma, to jest to problem Telewizji – mówi.
Jak informuje prezes Euromedii TV, liczba osób z niepełnosprawnością, którzy uczestniczyli w teleturnieju „Jeden z dziesięciu”, sięga ok. 1 000 na 19 000 uczestników. Producent podkreśla, że Fundacja Szansa dla Niewidomych przyznała firmie dyplom za bezinteresowną działalność programu na rzecz osób niewidomych. W programie uczestniczyły już osoby niedosłyszące, niewidome, na wózkach, chorzy na chorobę Parkinsona i wszyscy otrzymują tam odpowiednie wsparcie. – Jedyny warunek, jaki muszą spełnić, to możliwość dostosowania się do regulaminu programu oraz pozytywne (samodzielne) przejście eliminacji; żadnego z tych warunków nie spełnił pan Turakiewicz – mówi Brzywczy.

Decydować za siebie
Zaznaczyła również, że od początku Euromedia TV chroniła dobro i wizerunek Grzegorza Turakiewicza, wiedząc, jak niekorzystnym w skutkach dla niego samego mógłby się okazać jego występ w programie. Mocno podkreśla to także prowadzący program Tadeusz Sznuk, który bezpośrednio nie spotkał się z panem Grzegorzem, ale nie miał nic przeciwko, by przyjechał on do studia i zapoznał się z warunkami nagrania.– Zapewne – piszę to na podstawie moich doświadczeń, bo tego konkretnego przypadku nie znam - przed eliminacjami osoby organizujące nie wiedziały o rodzaju kłopotów pana Turakiewicza. A po eliminacjach, gdy zorientowały się, jak przebiega słowny kontakt z zainteresowanym, uznały, że w teleturnieju nie będzie mógł wziąć udziału. Tak było w przypadku kandydatów zupełnie niesłyszących, którzy stawali do eliminacji i kończyli je z pozytywnym wynikiem. Zupełnie niemówiących nie pamiętam, chyba nie zgłaszali się, rozumiejąc, że nie da się z ich niesprawnością brać udział w zabawie. Byli naszymi gośćmi ludzie o zniekształconych twarzach czy dysfunkcjami. Niedawno, w listopadzie, był uczestnik z niewykształconymi od urodzenia kończynami. Byli chorzy na chorobę Parkinsona. Byli cierpiący na porażenie mózgowe. Dawali sobie radę. Nie odrzucamy nikogo, kto przeszedł eliminacje. Ale musi być możliwy i jednoznaczny kontakt słowny. I to w ograniczonym do 3 sekund czasie. Inaczej się nie da. To jest taki program – pisze w mailu Tadeusz Sznuk.
Równocześnie proponuje, że jeśli inaczej oceniamy wymowę pana Grzegorza niż organizatorzy, nie ma nic przeciwko, by zaprosić go do programu pod określonymi warunkami. – Jeśli zainteresowanego spotka niepowodzenie, jeśli zrobimy mu krzywdę, jeśli widzowie uznają wystawienie go do rywalizacji za krzywdzące i nieetyczne, to mam prawo ogłosić, że to pod naciskiem portalu www.niepelnosprawni.pl podjęliśmy tę decyzję – mówi prowadzący.
Anna Błaszczak z BRPO podkreśla, że jednym z najczęstszych błędów popełnianych wobec osób z niepełnosprawnością jest decydowanie za nich. – Argumenty o wystawienie na śmieszność są mocno chybione; to bardzo typowe zachowanie wobec osób z niepełnosprawnością – jeżeli on jest taki, to ja za niego zadecyduję, co on ma zrobić. Jeśli w tym przypadku uczestnik nie zmieści się w czasie, to po prostu się nie zmieści, jeśli przegra, to po prostu przegra – komentuje. – Organizator winien oczywiście przedstawić mu pełny obraz sytuacji, powiedzieć, jak wygląda udział w programie, i wtedy taka osoba sama podejmuje decyzję, czy chce tego. Natomiast oczywiście nie ma takiego mechanizmu prawnego, który mówi, że jest prawo do udziału w teleturnieju. Niewątpliwie jest to jednak przykład dyskryminacji osób z niepełnosprawnościami w życiu publicznym – konkluduje.
Grzegorz Turakiewicz planuje udział w innym ogólnopolskim konkursie, „Droga do Soczi”. – Nie ma żadnego kłopotu z udzielaniem odpowiedzi przeze mnie w tym konkursie, organizatorzy wydzielają mi odrębną salę – mówi Grzegorz. Równocześnie potwierdza, że 25 listopada br. otrzymał list polecony od Anny Brzywczy z propozycją zwrotu kosztów za podróż na nagranie programu „Jeden z dziesięciu” w Lublinie.

Data opublikowania dokumentu: 2013-11-30, 17.05
Źródło:
http://www.niepelnosprawni.pl/ledge/x/1 ... qNl28HxLIU

_________________


Góra
 Zobacz profil  
 
PostNapisane: So gru 07, 2013 19:23 
Offline

Dołączył(a): N maja 26, 2013 00:42
Posty: 2829
Beata Wiśniewska

Lewą nogę odstawiasz na bok, pod prawą masz pedał hamulca i gaz, dźwignię biegu przesuwasz do przodu, przekręcasz kluczyk i powoli puszczając hamulec ruszasz… Takie komendy padały z ust pilotów – właścicieli pięknych, głównie amerykańskich aut, za których kierownicami zasiedli 9 września niewidomi kierowcy. Grupa około 20 osób z dysfunkcją wzroku mogła sprawdzić się w tej niedostępnej na codzień dziedzinie dzięki inicjatywie warszawskiego Stowarzyszenia S1 – Doskonalenie i Rozwój Wyczynowych Technik Jazdy Samochodem. W role kierowców wcieliły się zarówno osoby, które nigdy nie prowadziły samochodu, jak i te, które zdobyły prawo jazdy, ale z racji postępującej wady wzroku od dawna nie mogą już z niego korzystać.

Mechaniczne rasowe rumaki i ich właściciele otwarci na nowe wyzwania z dozą szaleństwa i ciekawości przedsięwzięcia, czekają na nas na przydworcowym parkingu w Warszawie. Potem jedziemy ok. 100 km na miejsce, gdzie będziemy mogli zasiąść za kierownicą, czyli do położonego na płycie byłego lotniska „Moto Park Ułęż” pod Dęblinem.
Na kilka kilometrów przed lotniskiem otwieramy dach kabrioletu, którym jechaliśmy i już jest cudnie. Pogoda wymarzona, słoneczna i ten wiatr we włosach. Rozmowy mieszają się z rykiem silników, a na twarzach błądzą uśmiechy zdradzające oczekiwanie na to, co ma się wydarzyć.

Jazda na sucho
W końcu jesteśmy na miejscu. Pierwsza zbiórka i instrukcje od Arka Nowikowa – prezesa stowarzyszenia, doświadczonego kierowcy rajdowego, pasjonata, który chciał dać nam możliwość sterowania pojazdem, spróbowania czegoś, co dla wielu z nas było zupełnie nieosiągalne. Poczucie humoru przeplata się ze wskazówkami na temat konieczności zdyscyplinowanego podporządkowania się instruktorom i zasadom bezpieczeństwa. Najpierw doznania na sucho – w symulatorze zderzeń dostarczonym przez Żandarmerię Wojskową oraz symulatorze dachowania, który przywiózł do Ułęży Instytut Transportu Samochodowego.
Pierwszy z nich uzmysłowił, jak wygląda zderzenie przy prędkości 10 km/h, do drugiego wsiadaliśmy wspinając się na platformę, przypinaliśmy się pasami i fundowano nam doznania jak przy dachowaniu samochodu. Choć z zewnątrz każdy obrót pojazdu wydawał się chwilką, to wewnątrz już odczucia były zupełnie inne. W zwolnionym tempie każdy ułamek sekundy to przeciążenia, zakłócenia błędnika i myśl, obyśmy nigdy w rzeczywistych warunkach nie musieli tego doświadczać.
Rozmowy przy symulatorach toczyły się wokół jednego: co by było gdyby to była większa prędkość i gdybyśmy nie mieli zapiętych pasów.

Perełki motoryzacji
Gdy już wszyscy wzięli udział w symulowanym wypadku, przyszedł czas na oglądanie pojazdów, którymi będzie można pokierować. Do każdego warto było wsiąść jako pasażer i jako kierowca, dopytać właścicieli o szczegóły techniczne ich perełek.
Moją sympatię od razu wzbudził Ford Mustang, czyli beżowy kabriolet z automatyczną skrzynią biegów. Wsiadam więc i wyruszam na pierwszą w życiu przejażdżkę samochodem. Najpierw delikatnie, powoli, z nieśmiałością, ale coraz pewniej i szybciej. Pilot pomaga w kierowaniu, ale mam dwóch pasażerów, więc trzeba jak najlepiej wypaść. Prędkość rozwinięta nadprogramowo, ale bezpiecznie. Zachwyt, niedowierzanie, brak słów, zamiast nich jakieś radosne okrzyki wydobywają się z rozemocjonowanego wnętrza mojego nowego wcielenia – kierowcy pojazdu i to jakiego pojazdu! Coraz pewniej i śmielej sobie poczynam za sterami bezdachowca, choć jestem pod nieustanną kontrolą pilota.
Teraz zmiana kierujących i jadę jako pasażer, a w kabriolecie wiatr plącze włosy, słoneczko grzeje, jest jak w starych amerykańskich filmach.
Ale pora się rozstać z ukochanym rumakiem, są jeszcze inne auta. Wsiadam do sportowego Opla Calibry, który jeszcze dwa lata temu startował w Rajdowych Samochodowych Mistrzostwach Polski w klasie HR 12 i zajmował miejsca na podium. Jego właściciel i doświadczony instruktor Arek Nowikow usadza mnie za kierownicą i nagle dopada mnie niepewność, bo tutaj skrzynia biegów jest manualna. Kolejna nowość i doświadczenie. Ale okazuje się, że pod nadzorem fachowca można szybko i wiele się nauczyć, a jego cierpliwość wymiata niepokój. No więc mkniemy po pasie startowym z coraz większą prędkością, ryk silnika dodaje adrenaliny i pędzę jak rajdowiec, nie wierząc, że to się dzieje naprawdę.
Następnym z automatyczną skrzynią był Dodge Coronet. Inna kierownica, gdzie indziej manetka od biegów, więc trzeba się było przestawić. Dyspozycje pilota już tylko głosowe, bez pomagania przy kierownicy, ale wstępny instruktaż i precyzyjność umownych haseł sprawiają, że mkniemy w dal pewnie, dynamicznie, pod stałą i czujną kontrolą.
Nareszcie dopadła mnie chęć na poprowadzenie dziewięciometrowej limuzyny Lincolna. Najpierw jechałam nią jako pasażer, ale chciałam we własnych rękach poczuć powagę tak reprezentacyjnego auta. Czapka szofera na głowie, pasażerowie na wygodnym pokładzie i w drogę. Szyk i elegancja pojazdu nie pozwalają mi na szaleństwa, bo dystyngowanie wiozę gości, którzy przemieszczają się autem w celach towarzyskich, reprezentacyjnych. Nie szarpię, pilnuję płynności, dystynkcji i klasy szofera takiego samochodu. Gdybym cudem odzyskała wzrok, to pewnie sprawdziłabym się w tym zawodzie, bo za kierownicą limuzyny czułam się na swoim miejscu.

Tor przeszkód
Najpierw objaśnienia Arka, gdzie znajdują się pachołki ustawione w trzech punktach i na czym ma polegać slalom między nimi. Muszę przyznać, że poza technicznym przygotowaniem konkurencji, znakomicie poradził sobie z audiodeskrypcją rozmieszczenia przeszkód i sposobu ich omijania. Dodatkowo przeszliśmy przygotowaną trasę, żeby uzmysłowić sobie odległości i kierunki, w których mieliśmy pokonywać tor przeszkód. Po tym instruktażu każdy uczestnik wsiada za kierownicę Citroena i pokonuje slalom słuchając komend pilota w osobie Arka.
Jedni trochę lepiej, drudzy trochę gorzej radzili sobie z opanowaniem sprzęgła, ale każdy zdał egzamin pomyślnie i otrzymaliśmy od sponsora Mobile One pamiątkowe koszulki i czapki.
Z nadmiaru emocji zapomnieliśmy o jedzeniu, adrenalina zastąpiła głód. Jak dobrze, że przygotowano grilla. Przy posiłku każdy opowiada o swoich wrażeniach i spostrzeżeniach.
Ale jeszcze nam mało, więc właściciele aut siadają za ich kierownice i dają pasażerom możliwość odczuć, jak to jest wchodzić w zakręt przy dużej prędkości i jakie są wówczas przeciążenia, których należy unikać. Omawiamy możliwości aut, dowiadujemy się różnych ciekawostek. Honda Preluda ma niezależnie skrętne tylne koła, co pozwala na zakręt w miejscu. Można było tego doświadczyć i sprawdzić wychył kół już na mecie.
Jeszcze niektórzy wykorzystują ostatnie chwile na przejażdżkę samochodami, jeszcze kilka chwil na wywiady, podziękowania i ustalenia z organizatorami i trzeba się rozstać. Ale organizatorzy obiecują, że spotkamy się wkrótce, bo doznania nietuzinkowe. Wiemy, że gdyby nie ta impreza, to nieprędko, albo i nigdy nie mielibyśmy możliwości przeskoczenia kolejnej bariery. Niesamowity pomysł, ogromne przedsięwzięcie i odwaga organizatorów, a także wielkie serce i cierpliwość właścicieli samochodów. Zapewne była w nich na początku doza niepewności, ale jednak mimo wszystko nam zaufali i oddali swoje perełki na kilka godzin w ręce osób, które z powodu braku wzroku nie miały możliwości takich doznań.
Powrót do domu minął szybko na rozentuzjazmowanych relacjach, a wyciszenie emocji przed snem nie było łatwe. Przed imprezą wiele osób z rodziny i znajomych dopytywało, jak to będzie zorganizowane. Nie umiały sobie wyobrazić, jak można tak zaryzykować i wsadzić „niewidzaków” za ster. Odpowiadałam, że też zarejestrowałam się w ciemno i wszystko zrelacjonuję po powrocie. A tu proszę – można spełniać marzenia i nawet trzeba, bo to coś więcej niż tylko jazda samochodem. To rozładowanie emocji i odkrycie w sobie nowych umiejętności, to możliwość koordynacji swego ciała, wyczucie silnika i świadomość odpowiedzialności za pojazd i pasażerów.
Myślę, że nasze okrzyki zachwytu i radosne miny stanowiły dla instruktorów i organizatorów dowód na to, że warto było porwać się z motyką na słońce. Już czekamy na kolejną edycję, którą zorganizować będzie pewnie jeszcze trudniej, bo wieść gminna się rozniosła i chętni mnożą się w zatrważającym tempie. Trzymamy kciuki za powodzenie następnej imprezy oraz niegasnący zapał pomysłodawców i koordynatorów akcji!

Źródło:
Pochodnia – nr 5 (896), październik 2013

_________________


Góra
 Zobacz profil  
 
PostNapisane: Pn gru 09, 2013 18:41 
Offline

Dołączył(a): N maja 26, 2013 00:42
Posty: 2829
Niewidomy widzi? Urzędnik w Poznaniu wie lepiej!
Głos Wielkopolski
Data dodania: 2013-12-09
Krystian Lurka

Jest rok 1973. Piotr Plewa ma siedem lat. Na skutek powikłań po ciężkiej chorobie traci wzrok. Gdy osiągnął pełnoletność stanął przed komisją lekarską do spraw inwalidztwa i zatrudnienia, która przyznała mu najwyższy stopień inwalidztwa. Wtedy dokładnie przebadano mężczyznę. Stwierdzono, że Piotr Plewa nic nie widzi i nie ma szans na poprawę jego stanu zdrowia. W legitymacji, którą otrzymał, widnieje opis: "Inwalidztwo pierwszego stopnia. Trwałe. Termin badania kontrolnego zbędny". Do listopada tego roku nikt nie podważał jego niepełnosprawności. Problemy zaczęły się, gdy Piotr Plewa - chcąc nadal korzystać z ulg komunikacyjnych (około 90 procent) - musiał wymienić legitymację na nową.
- Jakiś czas temu zmieniły się przepisy i okazało się, że muszę wymienić legitymację na nową, by nadal móc jeździć komunikacją miejską i koleją ze zniżką - tłumaczy zasadność wymiany dokumentu. - Dowiedziałem się, że w nowej legitymacji niepełnosprawność musi być dokładniej opisana.
Po nową legitymację Piotr Plewa udał się do Starostwa Powiatowego w Poznaniu. Tam zespół do spraw orzekania o niepełnosprawności uznał, że niewidomemu - od 40 lat poznaniakowi - nie przysługuje już dotychczasowy pierwszy stopień inwalidztwa.
Według urzędu Piotr Plewa jest niepełnosprawny... tylko w stopniu umiarkowanym.
Mężczyzna sytuację opisuje wprost: - To kpina! Podczas badania lekarz chirurg zmierzył mi tylko ciśnienie i obsłuchał stetoskopem. Oczu nawet nie dotknął - relacjonuje przebieg badania i dodaje, że jego zdaniem pracownicy nie przyłożyli się do swojej pracy.
Zarzuty Piotra Plewy odpiera Mariola Kokocińska, przewodnicząca powiatowego zespołu do spraw orzekania o niepełnosprawności:
- Nasi pracownicy dopełnili wszelkich formalności. Lekarz, podobnie jak pracownik socjalny spełnili standardy badania - mówi Mariola Kokocińska. I wyjaśnia, że na podstawie tak przeprowadzonego badania i zweryfikowania dokumentów, które mężczyzna przyniósł, można było stwierdzić, jaki stopień niepełnosprawności przyznać.
Przewodnicząca dodaje też, że Piotr Plewa przyniósł tylko jedno zaświadczenie lekarskie. Jej zdaniem to za mało, by podtrzymać dotychczasowy stopień inwalidztwa.
Piotr Plewa nie zgadza się z urzędniczką. - Chyba to, czy ktoś widzi lub nie widzi, nawet chirurg jest w stanie sprawdzić po minucie, prawda? - pyta niepełnosprawny i dodaje: - Nie odzyskałem wzroku, nie mogę normalnie pracować, dorabiam sobie tylko jako masażysta. Mieszkam tam, gdzie mieszkałem. Nic w moim życiu się nie zmieniło, dlaczego więc stwierdzono, że jest ze mną lepiej?
Mariola Kokocińska, odpiera zarzuty mężczyzny: - Pan Piotr jest zbyt zaradny. Świetnie sobie radzi z codziennymi obowiązkami i tym samym nie wypełnia definicji osoby niepełnosprawnej w stopniu pierwszym.
Piotr Plewa przyznaje, że chciałby sobie ze wszystkim radzić sam, ale nie jest to takie proste.
Dlatego pomaga mu przyjaciółka.
- Największy problem sprawia mi poruszanie się po mieście. Każde wyjście z domu, by załatwić sprawę w urzędzie, zrobić zakupy w sklepie czy pójście do lekarza to dla mnie wielogodzinne wyprawy - mówi niewidomy Piotr Plewa. - Ostatnia wizyta w starostwie zajęła mi sześć godzin. I to właśnie tam podczas badania dowiedziałem się, że - jak na niewidomego - za dobrze sobie radzę. Szczęście, że nie uznali, że widzę.
Takich przypadków może być więcej. Jerzy Łączny, przewodniczący Wielkopolskiego Stowarzyszenia Niewidomych, przyznaje, że podobne sytuacje się zdarzają. - Jest to problem, bo przepisy nie pozwalają na wydanie legitymacji osoby niepełnosprawnej na podstawie starego orzeczenia. Niepełnosprawni, którzy chcą mieć wydaną legitymację, muszą przejść od początku procedurę urzędową - mówi przewodniczący. To właśnie podczas ponownych wizyt w urzędzie dochodzi do absurdów takich jak w przypadku Piotra Plewy.

Źródło:
http://www.gloswielkopolski.pl/artykul/ ... l?cookie=1

_________________


Góra
 Zobacz profil  
 
PostNapisane: Pn gru 16, 2013 13:06 
Offline

Dołączył(a): N maja 26, 2013 00:42
Posty: 2829
Autor: Rozm.: Tomasz Przybyszewski, Źródło: dostepnestrony.pl

Integracja wspólnie z PFRON prowadzi projekt „Dostępne strony”, wspierający instytucje publiczne w dostosowywaniu ich serwisów internetowych dla osób z niepełnosprawnością. Częścią drugiej edycji projektu są seminaria dla przedstawicieli audytowanych instytucji z całego kraju nt. tworzenia i administrowania dostępnymi serwisami internetowymi. Prowadzi je Tomasz Kępski – webmaster, programista, audytor stron internetowych.

Tomasz Przybyszewski: Jaka jest wiedza ludzi, którzy przyjeżdżają na seminaria, o sprawach związanych z dostępnością serwisów internetowych dla osób z niepełnosprawnością?
Tomasz Kępski: Wygląda to różnie, choć generalnie wiedza jest dość niska. Przez kilka lat i kilkanaście seminariów, które prowadziłem, było raptem kilka osób, które miały na ten temat szersze pojęcie. Czasem ludzie ci byli z jednostek, które współpracują z osobami niepełnosprawnymi – i w kontaktach z nimi nabyli pewną wiedzę praktyczną. Zazwyczaj jednak wśród przyjeżdżających osób pokutują pewne mity, wzorce, doświadczenia. Podczas seminariów konfrontuję je z tym, czym tak naprawdę jest dostępność.

Jakie mity przewijają się najczęściej?
Choćby te, że dostępność jest związana tylko z osobami niewidomymi, że potrzebna jest osobna wersja strony, no i że tworzenie strony dostępnej jest trudne i drogie albo wymaga jakiegoś szczególnego oprogramowania i specjalistycznej wiedzy. Te mity są też niestety rozsiewane przez środowisko, które reprezentuję, czyli twórców stron internetowych. Biorą się często z niewiedzy lub braku doświadczenia. Sam często rozmawiałem z takimi osobami, pomagając osobom zamawiającym wykonanie strony. Pytałem, jak wygląda kwestia dostępności i słyszałem w odpowiedzi: nie, my tego nie robimy albo robimy za dodatkową opłatą, bo to jest trudne, drogie, nie opłaca się, bo problem dotyczy garstki osób, które będą korzystały z serwisu, więc to nie ma przełożenia ekonomicznego. Te mity odbijają się na jakości stron internetowych, które obecnie w przeważającej części są niedostępne.

Ten brak wiedzy wynika z tego, że ludzi ten temat nie interesuje, nie chcą się dokształcać czy może po prostu lekceważą tę grupę społeczną, czyli osoby z niepełnosprawnością?
Nie sądzę, żeby to była kwestia lekceważenia, raczej niezauważenia tego, że taka grupa istnieje i ma pewne specjalne potrzeby, którym trzeba wyjść naprzeciw. Nikogo już w tej chwili nie dziwi to, że na przyciskach w windzie pojawiają się oznaczenia brajlowskie, nikogo nie dziwi, że przy urzędzie czy koło sklepu jest podjazd dla wózków. Natomiast jeszcze jakiś czas temu oznaczenia brajlowskie w windzie też były pewnym novum i wcześniej też nikt do tego nie przywiązywał wagi. Myślę, że podobnie jest ze stronami internetowymi. To po prostu kwestia pewnej świadomości, że osoba w jakiś sposób niepełnosprawna może w ogóle skorzystać ze strony internetowej. Często informacja o tym, że pomagam tworzyć strony internetowe m.in. dla osób niewidomych czy niesłyszących powoduje duże zdziwienie, bo ludzie nie są świadomi, że np. osoba niewidoma korzysta z komputera czy internetu. A jeśli nawet są świadomi, to nie rozumieją, że osoby z dysleksją czy niesłyszące mają pewne odmienne od osób pełnosprawnych potrzeby w korzystaniu ze stron internetowych.

Ludzie są często zdziwieni, gdy słyszą, że np. osoba niewidoma w ogóle korzysta z komputera.
Często nie wiedzą, że w ogóle z niego korzysta, a jeżeli już korzysta, to zastanawiają się, w jaki sposób. Może pracuje w jakichś programach tekstowych, może czegoś słucha, ale przecież internet to nie za bardzo… Wiele osób nie miało możliwości zobaczenia takiej osoby „w akcji”, jak korzysta z komputera, z internetu.

Czy podczas seminariów mają szansę zobaczyć, jak to wygląda?
Jak najbardziej. Seminarium przeplatamy filmami, przygotowanymi w ramach projektu, na których osoby z różnymi rodzajami niepełnosprawności opowiadają o swoich potrzebach, prezentując jednocześnie, w jaki sposób korzystają z komputera. Na konkretnych przykładach pokazują, co im przeszkadza, a co pomaga w odbiorze stron internetowych. W trakcie seminarium są z nami również przedstawiciele Integracji, którzy – na swoim przykładzie – pokazują, jak wygląda praca z czytnikiem ekranowym, czyli screenreaderem, z powiększalnikiem tekstu czy generalnie korzystanie z komputera przez osobę mocno niedowidzącą, która potrzebuje zmiany kontrastu, powiększenia. Uczestnicy seminariów mogą proponować strony, na których temat chcieliby usłyszeć komentarz niepełnosprawnych użytkowników, zadają im wiele pytań. Mają więc rzeczywiście możliwość zetknięcia się z materiałem filmowym, który już im otwiera oczy, a także bezpośredniego kontaktu i namacalnego doświadczenia, jak wygląda praca osób niepełnosprawnych z komputerem.

Przeciąć wstęgę i koniec
Czy naprawdę otwiera im to oczy? Chcą się uczyć tego wszystkiego czy zdarza się, że są na tym seminarium trochę z musu?
Nie wiem, jak wyglądają intencje osób, które przyjeżdżają na seminaria. Jednak jego uczestnicy bardzo często podkreślają, że wreszcie mogli zobaczyć, jak wygląda praca osób niepełnosprawnych z komputerem, dotknąć tej tematyki. Z rozmów kuluarowych i pytań, które dostaję po seminarium, widzę, że przynajmniej część tych osób bardzo mocno się angażuje. Przekłada się to potem na ich pracę w swoich urzędach, ośrodkach czy organizacjach. Wyposażamy ich też w pewne materiały czy dostęp do nich. Mam też informacje, że te materiały są gdzieś dalej przekazywane, stają się podstawą do dalszej pracy nad stroną internetową. Seminarium jest dwudniowe, więc dość krótkie, wiedza jest skondensowana, wiele tematów jest traktowanych dość ogólnie, mają jednak rozbudzić pewną świadomość. Już podczas seminarium pojawiają się pytania, komentarze.

Jakie są najczęstsze?
Najszerzej komentowanym fragmentem seminarium jest dział, w którym mówimy o odpowiedzialności za dostępność strony wszystkich osób zaangażowanych w jej tworzenie – od tych, które przygotowują na nią materiały, po osoby wprowadzające je. Dużym zrozumieniem cieszy się informacja, że informatyk czy firma, którzy tworzą stronę internetową, są zobligowani do tego, żeby dbać o dostępność. Natomiast najwięcej komentarzy jest wówczas, gdy uświadamiamy, że odpowiedzialność jest także po stronie osób zarządzających, przygotowujących pewne pisma, materiały wideo czy zdjęcia do umieszczenia na stronie. Uczestnicy seminarium stają się ambasadorami dostępności, którzy powinni wymuszać na innych, którzy dostarczają te materiały, by były one dostępne. Wiąże się to z problemem podległości w urzędach czy relacji bezpośrednich na różnych szczeblach. To budzi największe kontrowersje. Uczulamy ich jednak na to, że mają stać się ewangelizatorami dostępności w swoich urzędach. Specjalnie pokazuję im, jak wygląda tworzenie stron internetowych, od projektu funkcjonalnego, poprzez projekt graficzny, kodowanie, aż po wprowadzanie danych i utrzymanie takiego serwisu, pokazując na tych poszczególnych etapach, jakie są zagrożenia, gdzie można zgubić tę dostępność i jaka jest za nią odpowiedzialność poszczególnych osób.

Nie wystarczy stworzyć dostępną stronę?
Jeden z podstawowych mitów to ten, że informatyk napisze nam stronę, ona będzie dostępna, możemy sobie pogratulować, przeciąć wstęgę i koniec. Natomiast w praktyce spotkałem się z serwisami, które były przygotowane bardzo precyzyjnie, szczegółowo, w pełni dostępne, a już po kilku tygodniach zaczynały się pojawiać materiały, które stały w sprzeczności z dostępnością i wymagało to reedukacji.

Wiemy, co uczestnicy seminariów zazwyczaj komentują, a o co najczęściej pytają?
Najczęstsze pytania dotyczą tego, w jaki sposób zweryfikować stronę pod kątem dostępności, gdzie można uzyskać więcej materiałów, proszeni też jesteśmy o przykłady dobrze zrealizowanych stron, żeby można było zobaczyć, dotknąć i być może pokazać po powrocie: słuchajcie, ta strona jest dobrze zrobiona, korzystajmy z tego przykładu. Jednak pytaniem, które jest już sztandarowe, jest to o możliwość zbadania strony urzędów reprezentowanych przez uczestników seminariów. Wydaje mi się więc, że widać po tych zajęciach chęć, żeby te strony były dostępne, żeby jednak coś w tej materii zrobić.

Czyli ludzie chcą się uczyć? Najczęstszym pytaniem nie jest: „O której lunch”?
Nie. Pytanie o to, kiedy kończymy, często wiąże się jedynie z kwestiami komunikacyjnymi, powrotem do domu, natomiast wiele osób zostaje dłużej i zdarzało się, że z godzinę trwały jeszcze jakieś dyskusje. Rozmowy są też w trakcie lunchu, także zainteresowanie jest i widać, że to nie jest takie seminarium „do odbębnienia”. Przynajmniej wydaje mi się, że przez zdecydowaną większość uczestników nie jest w ten sposób traktowane.

Zobaczyć, co tam w środku siedzi
Kim są uczestnicy seminariów?
Część uczestników to osoby bezpośrednio zaangażowane w tworzenie stron internetowych – programiści, informatycy, którzy wiedzą, jak zbudowana jest taka witryna. Specjalnie dla nich część seminarium poświęcamy pokazaniu dostępności na pewnych przykładach, a nawet fragmentach kodu strony. Natomiast duża część uczestników to osoby, które są odpowiedzialne za edycję strony i nigdy w życiu nie widziały, jak wygląda jej kod od środka. Więc tutaj jest duży rozrzut. Częściej wiedza nt. dostępności, czasem dość duża, była po stronie programistów czy webmasterów. Osoby, które są odpowiedzialne za edycję stron czy kierują jakimiś działem, który jest odpowiedzialny za współpracę z firmą tworzącą strony internetowe, często mają najmniejszą, wręcz znikomą wiedzę dotyczącą dostępności.

Trudno chyba prowadzić seminarium dla tak różnych uczestników?
Zwłaszcza na początku wymagało to dość dużej gimnastyki, natomiast z czasem udało nam się wypracować pewien schemat działania. Ponieważ osób „technicznych”, które mają większą wiedzę, trafia się zdecydowanie mniej, nacisk kładziemy na kwestie świadomości i ogólne pokazanie pewnych wytycznych, uświadomienie, że dostępność jest pewnym procesem, który zaczyna się w momencie projektowania strony internetowej i trwa, dopóki jest ona widoczna w internecie i są na nią wprowadzane treści. Wiem, że osoby „techniczne” narzekają, że wiele tematów jest poruszanych zbyt ogólnie, stąd w planach jest przeprowadzenie e-learningu, szkoleń stricte technicznych. Natomiast pierwsze seminaria, gdy grupy były w połowie „techniczne” i w połowie nie, były dość trudne, ponieważ przy kwestiach bardziej technicznych osoby mniej obeznane wykazywały znudzenie, gdy znowu osoby bardziej „techniczne” nudziły się przy tematach bardziej ogólnikowych. Dlatego staramy się zawsze poznać grupę zanim dotrze na seminarium, pytając w ankietach zgłoszeniowych, czy osoby, które się pojawiają, mają jakąkolwiek wiedzę, czy są przedstawicielami strony bardziej technicznej, czy ogólnej. Na tej podstawie staram się tak wyważyć to seminarium, żeby nikogo nie zanudzić, a przy okazji przekazać maksimum informacji. W tej chwili podczas seminariów osób „technicznych” jest maksymalnie 10 proc. w grupie. Większość to osoby, które są odpowiedzialne za edycję treści, koordynację prac nad stroną czy wybór firmy do obsługi strony, ponieważ sporo serwisów powstaje jednak w firmach zewnętrznych.

Czy Panu, jako specjaliście wysokiej klasy w tej dziedzinie, łatwo jest tłumaczyć sprawy techniczne osobom, które często nie mają o nich wielkiego pojęcia?
Powiem nieskromnie, że nie stanowi to większego problemu, chyba dlatego, że przez kilka lat prowadziłem zajęcia na uczelni dla adeptów dziennikarstwa z tworzenia od podstaw stron internetowych. Pamiętam, że po pierwszych zajęciach miałem informacje, że studenci często nie byli w stanie zrozumieć nadużywanego przeze mnie języka technicznego, pewnych skrótów czy oczywistości z mojego punktu widzenia. Kilka lat współpracy ze studentami studiów humanistycznych pozwoliło mi nabyć umiejętność dotarcia do osób „nietechnicznych” z wiedzą dość specjalistyczną.

Trzeba mówić ludzkim językiem? Tłumaczyć z polskiego na nasze?
To wymaga uświadomienia sobie, że pewne kwestie, które dla mnie są oczywiste, wymagają wśród takich osób dodatkowego wytłumaczenia czy pokazania na konkretnych przykładach, bo nigdy nie miały one z nimi styczności. Mogą nie uświadamiać sobie, jak strona internetowa wygląda „od spodu”, że tak naprawdę nie jest to bardzo skomplikowane i warto czasami tam zajrzeć, by zobaczyć, co tam w środku siedzi. Wymaga to jednak tego, by wszystkie słowa były dla nich zrozumiałe. W tym momencie pojawia się często znudzenie na twarzach osób, które mają jakieś doświadczenie, natomiast jest to pewien koszt grup mieszanych, który musimy ponieść.

Internet rozwija się bardzo szybko
Wkrótce kolejne terminy seminariów. Jak by Pan do udziału w nich przekonał niezdecydowanych? Dlaczego warto się na nie wybrać? Co one dają?
Na to seminarium warto wybrać się przede wszystkim dlatego, że to jest jedno z niewielu tego typu przedsięwzięć, gdzie można wprost spotkać się z osobami, które rzeczywiście doświadczają tego typu problemów. Poza tym wiedza, którą przekazujemy, pochodzi zarówno z pracy nad serwisami internetowymi, jak i ze współpracy z osobami niepełnosprawnymi czy z wykonywanych audytów dostępności. Zarówno ja, jak i osoby, które wspólnie ze mną prowadzą seminarium, nie jesteśmy teoretykami, lecz praktykami, którzy dzielą się swoim doświadczeniem. Staramy się też, by przekazywana przez nas wiedza była możliwie najbardziej aktualna. Internet, jak cała informatyka, rozwija się bardzo szybko i wiele informacji dość szybko może stać się nieaktualnych. Pojawiają się nowe techniki, nowe ułatwienia, które warto stosować i nad którymi warto się pochylić. Jeszcze parę lat temu królowały strony statyczne czy z elementami flash, w tej chwili pojawiają się serwisy dopasowane do urządzeń mobilnych, o czym jeszcze parę lat temu w ogóle nie było mowy. Podczas seminarium pokazujemy też, jak wygląda praca osób niepełnosprawnych z tymi urządzeniami mobilnymi.

Istnieje rozporządzenie nakładające obowiązek dostosowania serwisów internetowych urzędów do połowy 2015 r. Czy pracownicy urzędów, którzy uczestniczą w seminariach, mają tego świadomość?
Tak, akurat w tej chwili w seminariach uczestniczą głównie osoby związane z urzędami pracy, na które został narzucony nawet trochę krótszy termin, bo jest to już koniec przyszłego roku. Do połowy 2015 r. wszystkie istniejące serwisy instytucji publicznych powinny zostać dostosowane, natomiast nowo tworzone powinny być dostępne już od początku. Wydaje się więc, że to rozporządzenie jest często głównym powodem, dla którego pracownicy urzędów pojawiają się na tym seminarium.

Wartość dodana tego seminarium jest też chyba taka, że jego uczestnicy nabywają wiedzę w dziedzinie, która nie jest powszechna, a będzie miała wzięcie za jakiś czas. Po wejściu w życie wspomnianego rozporządzenia na rynku pracy może to być ceniona umiejętność.
Zdecydowanie tak. Zwłaszcza że, pomijając strony urzędowe, coraz częściej mamy do czynienia z serwisami stricte komercyjnymi, gdzie jako jeden z wymogów pojawia się kwestia dostępności. Osoby z różnymi rodzajami niepełnosprawności są coraz częściej zauważalne, ponieważ na rynku trwa poszukiwanie klientów. W wielu branżach rynek jest już mocno wysycony, w związku z czym właściciele serwisów skłaniają się ku grupom, które do tej pory były zaniedbywane, bo widzą w nich grono, i to całkiem niemałe, potencjalnych klientów. Dlatego na pewno taka wiedza przyda się na rynku pracy, ale także na co dzień. Pokazujemy wprawdzie potrzeby osób niepełnosprawnych w kontekście korzystania z internetu, ale to też w pewien sposób przekłada się na zrozumienie potrzeb tych osób w życiu codziennym.

Audyt prawdę powie
Od trzech lat PFRON wraz ze Stowarzyszeniem Przyjaciół Integracji realizuje projekt „Wsparcie osób niepełnosprawnych w swobodnym dostępie do informacji i usług zamieszczonych w Internecie” – w skrócie „Dostępne strony”. Głównym celem projektu jest wspieranie instytucji publicznych w dostosowywaniu ich serwisów internetowych dla osób z niepełnosprawnością.

W 2011 r. realizatorzy projektu współpracowali z ponad 200 instytucjami i organizacjami działającymi na terenie całej Polski. Aktualnie w ramach drugiej edycji projektu pomoc w dostosowaniu serwisów internetowych otrzyma kolejne 300 instytucji – powiatowych urzędów pracy, centrów pomocy rodzinie oraz ośrodków pomocy społecznej. Urzędy te mogą liczyć m.in. na audyt dostępności ich serwisów, a także indywidualne doradztwo wspierające wdrożenie zmian.

Przedstawiciele audytowanych instytucji mogą też brać udział w opisanych w rozmowie z Tomaszem Kępskim seminariach nt. tworzenia i administrowania dostępnymi serwisami internetowymi. Do tej pory w ramach drugiej odsłony projektu odbyły się trzy seminaria, kolejne planowane są na: 5-6 czerwca, 25-26 września i 9-10 października 2013 r. oraz 5-6 lutego i 12-13 marca 2014 r. Więcej o możliwości uczestnictwa w seminariach na stronie projektu.

Data opublikowania dokumentu: 2013-06-04, 16.29
Źródło:
http://www.niepelnosprawni.pl/ledge/x/1 ... 06.06.2013

_________________


Góra
 Zobacz profil  
 
PostNapisane: Pn gru 16, 2013 18:12 
Offline

Dołączył(a): N maja 26, 2013 00:42
Posty: 2829
4 grudnia przedstawiciele Polskiego Związku Niewidomych protestowali wraz z oburzonymi pacjentami oraz pracownikami szpitala Sensor Cliniq w Warszawie przeciw bezpodstawnemu rozwiązaniu umowy z placówką w zakresie okulistyki przez Mazowiecki Oddział NFZ.
25 listopada szpital Sensor Cliniq zwrócił się do Ministra Zdrowia, Bartosza Arłukowicza oraz Sekretarza Stanu w Ministerstwie Zdrowia, Sławomira Neumanna, z prośbą o pilną interwencję w związku z zaistniałą sytuacją. Od 11 lat placówka z powodzeniem świadczyła usługi w zakresie operacji zaćmy dla ok. 50 000 pacjentów.
Na swojej stronie internetowej szpital informuje, że spór z MOW NFZ dotyczy świadczeń ponadstandardowych oferowanych przez Sensor Cliniq. Zdaniem NFZ pobierane za te usługi dopłaty do świadczeń były niedozwolone. Placówka stoi na stanowisku, że taka interpretacja jest błędna i szkodliwa społecznie – NFZ nie płaciza leczenie ponadstandardowe. Jego wycena usług związanych z operacją zaćmy nie mieści w sobie kosztów wszczepienia soczewek bardziej zaawansowanych technologicznie.
Wbrew temu, co twierdzi MOW NFZ, zarząd szpitala uważa, że w przypadku Sensor Cliniq nie było podwójnego finansowania, a wybór droższej metody leczenia zawsze odbywał się na życzenie pacjenta. Sensor Cliniq zwraca przy tym uwagę, że decyzje mazowieckiego NFZ są wobec kliniki dyskryminujące, podkreślając, że wszystkie placówki okulistyczne – czy to prywatne, czy publiczne – pobierają od pacjentów dopłaty za ponadstandardowe soczewki, często w formie mniej przejrzystej. – Dlaczego MOW NFZ nie wyciągnął żadnych lub tak rażących sankcji w stosunku do innych podmiotów? – pytała Monika Owczarek, wiceprezes Sensor Cliniq podczas konferencji prasowej. – Decyzja NFZ uderza przede wszystkim w pacjentów, którzy utracili szanse na wybór wyższego standardu leczenia i, co gorsza, wypadli z kolejki do operacji w Sensor w ramach NFZ, trafiając na koniec kolejek w innych placówkach – wyjaśnia.
Pod protestem Polskiego Związku Niewidomych wspierającego Sensor Cliniq w walce o odzyskanie kontraktu z NFZ podpisały się dziesiątki pacjentów kliniki, pragnący odzyskać swoje miejsce w kolejce na operację, by ratować wzrok.

Protest
Polski Związek Niewidomych protestuje przeciwko ograniczaniu osobom słabowidzącym dostępu do leczenia wzroku i ograniczaniu dostępu do nowoczesnych technologii medycznych ratujących widzenie.
Przejawem takich praktyk jest działanie Mazowieckiego Oddziału NFZ, który wypowiedział umowę na szpitalne leczenie okulistyczne bardzo dobrze ocenianej przez pacjentów warszawskiej placówce Sensor Cliniq.
Na skutek tego działania ponad 1000 pacjentów oczekujących w Sensor Cliniq na zabiegi przywracające dobre widzenie straciło swoje miejsce w kolejce i zmuszonych jest zapisać się na koniec, jak wiadomo, bardzo długich kolejek w innych placówkach posiadających kontrakt z NFZ.
NFZ stoi na stanowisku, że pacjenci mogą mieć refundowane jedynie terapie standardowe, a jeśli chcą skorzystać z bardziej zaawansowanych technologii medycznych, to muszą w całości pokryć koszty tych terapii – nie mogą uiszczać żadnych dopłat.
Jest to naszym zdaniem bezprawne pozbawianie polskich obywateli prawa do refundacji i narzucanie konkretnych metod leczenia.
Polski Związek Niewidomych, reprezentując ponad 60-tysięczną rzeszę osób niewidomych i tracących wzrok z powodu różnych schorzeń, nie zgadza się na to, aby urzędnicy NFZ podejmowali za nas, pacjentów, decyzje o wyborze metody leczenia.
My, pacjenci, chcemy być leczeni w najnowocześniejszy sposób.
Wiemy, że budżet NFZ jest ograniczony, dlatego nie rozumiemy, na jakiej podstawie odmawia się nam możliwości dopłacania do kosztów standardowej terapii w sytuacjach, gdy nowocześniejsze leczenie może być skuteczniejsze od standardowego.
Nie zgadzamy się na to, aby NFZ swoim działaniem dzielił pacjentów na tych, których stać na terapie nowej generacji i na tych niezamożnych, których nigdy nie będzie stać na pokrycie całkowitych kosztów takiego leczenia.

Warszawa, dnia 21 listopada 2013 r.

Źródło:
BIP nr 24 (68) grudzień 2013

_________________


Góra
 Zobacz profil  
 
PostNapisane: Pn gru 16, 2013 18:17 
Offline

Dołączył(a): N maja 26, 2013 00:42
Posty: 2829
Finał ogólnopolskiego konkursu „Strona Internetowa bez Barier” został rozstrzygnięty. Spośród niemal stu zgłoszonych stron WWW, Fundacja Widzialni wybrała dwie, które są najbardziej dostępne dla osób niepełnosprawnych, starszych oraz pozostałych narażonych na wykluczenie cyfrowe.

Konkurs „Strona Internetowa bez Barier” odbywa się już od 5 lat. Jego celem jest promowanie dobrych praktyk poprzez wyróżnienie tych stron, które są dostosowane do potrzeb osób niepełnosprawnych oraz osób narażonych na wykluczenie cyfrowe. Organizatorami tegorocznej edycji są: Fundacja Widzialni, Uniwersytet Śląski oraz poseł do Parlamentu Europejskiego Rafał Trzaskowski (obecnie Minister Administracji i Cyfryzacji). – Chcemy poprzez konkurs popularyzować postawę świadomego tworzenia serwisów WWW tak, by przeciwdziałać zjawisku wykluczenia cyfrowego i dyskryminacji w dostępie do informacji w przestrzeni Internetu – mówi prezes Fundacji Widzialni, Wojciech Kulesza. Dlatego konkurs ma charakter otwarty i mogą w nim wziąć udział instytucje publiczne, organizacje, firmy komercyjne.
– O dostępności mówi się coraz więcej. Dostrzegamy dobre intencje: powiększanie czcionek, wersje kontrastowe, ale rozwiązania te, jeśli nie zadbamy o podstawy, nie spełnią swojej roli – uważa Przemysław Marcinkowski, ekspert ds. dostępności Fundacji Widzialni.
Gala finałowa konkursu odbyła się 29 listopada w Hotelu Radisson Blu w Warszawie. Pojawili się na niej przedstawiciele ministerstw, parlamentarzyści, reprezentanci organizacji pozarządowych, ośrodków naukowych i akademickich, a także pracownicy administracji publicznej. Wśród gości byli: poseł do Parlamentu Europejskiego – Rafał Trzaskowski, prezes UPC Polska – Simon Boyd, dyrektor ds. odpowiedzialności społecznej Microsoft – Marek Kosycarz, pełnomocnik ministra ds. rozwoju kompetencji cyfrowych w administracji, lider cyfryzacji – Włodzimierz Marciński.
W kategorii serwisów administracji publicznej zwycięzcą został serwis Ośrodka Pomocy Społecznej w Rybniku,
www.trafrybnik.pl
Nagrodę odebrała Halina Szymańska, zastępca dyrektora Ośrodka. Wyróżnienie otrzymał serwis Urzędu Transportu Kolejowego,
www.utk.gov.pl
Trafiło ono bezpośrednio na ręce prezesa, Krzysztofa Dyla.
W kategorii serwisów komercyjnych wygrał serwis Sanatorium Gracja z Ciechocinka,
www.sanatoriumgracja.pl
Nagrodę odebrała Magdalena Kreps, członek Zarządu Sanatorium. Wyróżnienie otrzymał serwis Niepublicznego Zakładu Opieki Długoterminowej – Maria Mackus,

www.nzod.pl
Nagrodę odebrał Paweł Mackus.

Fundacja Widzialni zajmuje się też przeprowadzaniem audytów dostępności stron internetowych oraz przeciwdziałaniem wykluczeniu cyfrowemu. Głównym jej celem jest zwrócenie uwagi opinii publicznej i administracji państwowej na problem wykluczenia cyfrowego oraz zainicjowanie ogólnopolskiej akcji promującej umożliwienie osobom zagrożonym tym zjawiskiem dostępu do informacji. Fundacja opracowała metodę badania serwisów WWW pod kątem dostępności dla osób niepełnosprawnych oraz ustanowiła certyfikat „Strona Internetowa bez Barier” przyznawany serwisom spełniającym światowe kryteria dostępności. Wspólnie z Urzędem Komunikacji Elektronicznej opracowała certyfikat „Bez barier” dedykowany firmom telekomunikacyjnym. Jest członkiem wielu stowarzyszeń, w tym Koalicji Cyfrowego Włączenia Generacji 50+ „Dojrz@łość w sieci". Specjaliści Fundacji biorą udział w pracach nad kształtami ustaw i rozporządzeń w Ministerstwie Administracji i Cyfryzacji oraz konsultacjach przy Prezydencie RP.

Patroni konkursu:
Ministerstwo Pracy i Polityki Społecznej, Rzecznik Praw Obywatelskich, Ministerstwo Edukacji, Ministerstwo Administracji i Cyfryzacji, Urząd Komunikacji
Elektronicznej, Polski Związek Głuchych, Polski Związek Niewidomych, Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego. Patroni medialni konkursu: Gazeta Wyborcza,
Polskie Radio Katowice, TVP Katowice.

Przydatne linki:
Rozporządzenie Rady Ministrów w sprawie KRI z dnia 12 kwietnia 2012 roku:
http://www.widzialni.org/download.php?id=25
Wytyczne do tworzenia dostępnych stron internetowych WCAG 2.0:
http://wcag20.widzialni.org/ - WCAG 2.0 Web Content Accessibility Guidelines

Źródło:
BIP nr 24 (68) grudzień 2013

_________________


Góra
 Zobacz profil  
 
PostNapisane: Wt gru 17, 2013 20:18 
Offline

Dołączył(a): N maja 26, 2013 00:42
Posty: 2829
Coraz trudniej ukryć przemoc domową wobec osób niepełnosprawnych
Autor: Ada Prochyra, Źródło: inf. własna

Nie cichnie nagłośniona wczoraj przez media informacja dotycząca matki z Buczkowa (powiat bocheński), która przez kilka miesięcy zaniedbywała swoją 24-letnią niepełnosprawną intelektualnie córkę. Matce postawiono m.in. zarzuty znęcania się nad córką i narażenia jej na bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty życia lub zdrowia.
Pogotowie ratunkowe zabrało 24-latkę w bardzo złym stanie ze stajni, którą we dwie z matką zamieszkiwały od dłuższego czasu. Na niemytym od kilku miesięcy ciele dziewczyny znaleziono odleżyny i wszy. Matka, również osoba z niepełnosprawnością, czeka na przesłuchanie przez biegłego psychiatrę. Brak wcześniejszej reakcji odpowiedzialne służby – głównie Gminny Ośrodek Pomocy Społecznej – tłumaczą niewiedzą na temat warunków, w jakich żyły kobiety. Sprawę zgłosił na policję kuzyn 24-latki, który zeznał, że sprawująca nad nią opiekę matka dopuściła się rażących zaniedbań. Kobiecie grozi do 10 lat więzienia.
O komentarz na temat zjawiska przemocy w rodzinie wobec osób z niepełnosprawnością oraz społecznej wrażliwości, a właściwie niewrażliwości na tę kwestię, poprosiliśmy Renatę Durdę, kierownik Ogólnopolskiego Pogotowia dla Ofiar Przemocy w Rodzinie "Niebieska Linia".
- Są sytuacje, w których rzeczywiście nikt z otoczenia nie wiedział co się dzieje, jak w przypadku pana Fritzla, który przez 20 lat trzymał swoją córkę w piwnicy - mówi Renata Durda. - Być może byli jacyś ludzie, którzy na początku się niepokoili jej nieobecnością, ale trudno powiedzieć, że każdy wiedział, że on kogoś w tej piwnicy trzyma. Bardzo często jest tak, że ktoś z otoczenia jakieś informacje ma, chociaż one mogą być nieczytelne. Jak w przypadku pana Fritzla, który pewnie kupował więcej jedzenia, bo trzeba było wyżywić, oprócz żony, także córkę i jej dzieci. Trudno jednak podejrzewać każdego, kto wkłada więcej produktów spożywczych do koszyka o to, że przetrzymuje kogoś w piwnicy.
Zdaniem kierownik "Niebieskiej Linii", każda z takich historii jest inna. Są takie, w których trudno byłoby znaleźć osobę, która coś wiedziała, lecz nie powiedziała. Są też jednak takie, gdy ludzie wiedzą co się dzieje, ale z różnych powodów o tym nie mówią. Czasem nie traktują danej sytuacji jako odbiegającej od normy, a czasami dlatego, że uważają, że obowiązuje ich solidarność sąsiedzka - niestety źle pojęta.
- Trudno powiedzieć, czy ilość przemocy domowej wobec osób z niepełnosprawnością się zwiększa czy zmniejsza, natomiast rośnie liczba przypadków, gdy przemoc wobec nich jest ujawniana - podkreśla Renata Durda. - W ogóle rośnie ilość ujawnianych przypadków przemocy w bliskich relacjach. Dzieje się tak, jak myślę, dlatego, że maleje przyzwolenie społeczne na stosowanie przemocy. Ludzie coraz częściej mówią głośno "to jest złe, trzeba to zgłosić do jakiejś instytucji, specjalistów, poprosić kogoś o pomoc". Czy realnie tej przemocy jest więcej, tu już bym się zastanowiła. Jako osoba, która interesuje się historią przemocy w bliskich relacjach, mogę powiedzieć, że XXI wiek jest stosunkowo mało przemocowy. W poprzednich wiekach dzieci były nagminnie bite, a osoby z niepełnosprawnością źle traktowane. Co nie znaczy, że nie powinniśmy się tym przejmować. Dopóki jest chociaż jedna osoba, która jest w takiej sytuacji, wszyscy, jako społeczeństwo, powinniśmy reagować i nieść pomoc.

Data opublikowania dokumentu: 2013-12-11, 16.49
Źródło:
http://www.niepelnosprawni.pl/ledge/x/1 ... rAI6sHxLIU

_________________


Góra
 Zobacz profil  
 
PostNapisane: Wt gru 17, 2013 20:18 
Offline

Dołączył(a): N maja 26, 2013 00:42
Posty: 2829
"Kto jest doskonały?": niecodzienna akcja na rzecz osób z niepełnosprawnością
Autor: Beata Rędziak, Źródło: inf. własna

„Kto jest doskonały? Zbliż się” – zachęcało hasło akcji szwajcarskiej organizacji Pro Infirmis, w ramach której w Międzynarodowym Dniu Osób Niepełnosprawnych na wystawie sklepu stanęły „niepełnosprawne” manekiny.
Po co? Aby oswoić z niepełnosprawnością i zwrócić uwagę na problemy osób niepełnosprawnych – bo tym na co dzień zajmuje się Pro Infirmis działająca w Zurichu.
Każdy manekin miał swój realny pierwowzór – w konkretnej osobie z niepełnosprawnością. W akcję zaangażowali się prezenter radiowy, aktor i paraolimpijczyk – wszyscy z niepełnosprawnością ruchową. Kampanię przygotowano z dużą starannością. Wcześniej każda osoba została dokładnie zmierzona przez specjalistę, aby możliwe było jak najlepsze wykonanie manekina na jej wzór.
Na spocie z realizacji działań można zobaczyć także reakcje przechodniów na tę niecodzienną inicjatywę. Skłania ona też nas samych do zastanowienia się: jak ja zachowałbym/zachowałabym się w takiej sytuacji? Czy odejście od powszechnie przyjętego kanonu piękna jest możliwe? Twórcy kampanii pokazali, że tak.

Data opublikowania dokumentu: 2013-12-13, 15.05
Źródło:
http://www.niepelnosprawni.pl/ledge/x/1 ... rAOIcHxLIU

_________________


Góra
 Zobacz profil  
 
PostNapisane: Wt gru 17, 2013 20:19 
Offline

Dołączył(a): N maja 26, 2013 00:42
Posty: 2829
Autor: rozmawiał Tomasz Przybyszewski, Źródło: inf. własna

"Z niepełnosprawnością mam kontakt w mojej rodzinie. Synek kuzynki mojej żony jest niepełnosprawny i wiem, ile to wymaga ciężkiej pracy i ile wysiłku kosztuje te osoby wykonywanie pewnych czynności, które dla nas są tak łatwe. Ale Maciek to niezwykłe dziecko. Zna wszystkie kolędy. Gdy spotykamy się w Święta Bożego Narodzenia, okazuje się, że potrafi zaśpiewać nawet po 12 zwrotek kolęd" - mówi w rozmowie z nami Marcin Wyrostek, znakomity akordeonista.

Tomasz Przybyszewski: Rozmawiamy podczas Wielkiej Gali Integracji. Dlaczego zdecydował się ją Pan na niej wystąpić?
Marcin Wyrostek: Jestem tutaj drugi raz, to dla mnie wielkie wyróżnienie muzycznie uświetnić Galę. Myślę, że ta Gala, działania waszej organizacji, no i nasze działania społeczne powinny budować świadomość, że każdy z nas jest równy. Każdy ma swoją duszę, swoją wartość, co w czasie Gali pokazała Kasia tańcząc z Markiem [poruszająca się na wózku Katarzyna Błoch wykonała rumbę wraz z partnerem Markiem Zaborowskim – przyp. red.]. Nie ma rzeczy dla człowieka niemożliwych. Myślę, że wszyscy powinni się integrować, traktować się tak samo. Czy ktoś jest bardziej sprawny, czy ma pewne ograniczenia fizyczne lub mentalne. Może być rozwinięty w inny sposób. Po to jest ta Gala, żeby tym osobom pokazać ich wartość i siłę. A nas uczyć zrozumienia.

Często pan występuje przed publicznością złożoną w tak dużej części z osób niepełnosprawnych?
Staram się czynnie i aktywnie działać w takich akcjach. Z niepełnosprawnością mam kontakt w mojej rodzinie. Synek kuzynki mojej żony jest niepełnosprawny i wiem, ile to wymaga ciężkiej pracy i ile wysiłku kosztuje te osoby wykonywanie pewnych czynności, które dla nas są tak łatwe. Ale Maciek to niezwykłe dziecko. Zna wszystkie kolędy. Gdy spotykamy się w Święta Bożego Narodzenia, okazuje się, że potrafi zaśpiewać nawet po 12 zwrotek kolęd. Podobnie jest z innymi utworami, słucha dużo radia, bawi się różnymi sprzętami AGD. Pewne zmysły ma wykształcone tak bardzo, że jestem dla niego pełen podziwu. Dzisiejszy występ Kasi na pewno uczy nas pokory. Każdy z nas na coś narzeka, że coś jest niedobre, że mogłoby być lepsze. Ale powinniśmy być bardziej pokorni i szczęśliwi, bo jesteśmy zdrowi. Powinniśmy to bardziej doceniać. No i pomagać osobom, które miały mniej szczęścia w życiu, choć często radzą sobie w nim lepiej niż my, pełnosprawni.

Czy jesteśmy zobowiązani do tego, aby wspierać osoby, które miały w życiu mniej szczęścia?
Myślę, że tak.

Artyści, osoby znane, w szczególności?
Każdy z nas. Jak byłem dzieckiem, to byliśmy uczeni, by dziennie zrobić jeden dobry uczynek. Nie wiem, czy jest to dalej propagowane, ale gdyby każdy z nas zrobił jeden dobry uczynek dla drugiego człowieka, to byłoby o wiele lepiej.

Jeden uczynek dziennie, razy 365 dni w roku, razy np. 20 lat...
Nawet nie zdajemy sobie sprawy, ile dobra możemy uczynić. Poza tym, każdemu z nas zdarzają się w życiu różne sytuacje. Czasami jest to niepełnosprawność ruchowa, czasami są to nieszczęścia, które nas spotykają, ale jeśli my będziemy do ludzi wyciągać pomocną, życzliwą dłoń, to ktoś ją do nas też kiedyś wyciągnie. Życie nie jest łatwe i powinniśmy je sobie wzajemnie ułatwiać, a nie utrudniać. Spotyka nas wiele problemów i często nie mamy na to wpływu. Mamy jednak wpływ na to, jacy jesteśmy dla drugiego człowieka.

Czyli wierzy pan w to, że to dobro wraca?
Wierzę. Ale nie robię tego po to, żeby ono wróciło. Nie robię tego z wyrachowania. Wiem jednak, że gdyby wszyscy tak czynili dobro bezinteresownie, to byłoby lepiej na świecie.

Czy uważa pan, że estrada, show-biznes, rozrywka to dobre miejsce dla osób niepełnosprawnych?
Myślę, że każde miejsce jest dla wszystkich, ja bym tu nie robił żadnej bariery. Ja w swojej drodze artystycznej, muzycznej kieruję się tym, co mi serce dyktuje. Nie staram się robić na siłę rzeczy komercyjnych, przebojowych po to, by zdobyć wielki rozgłos, tylko po to, żeby dzielić się tym, co mi gra w sercu, w głowie, w akordeonie, czyli w tych moich dodatkowych płucach. Myślę, że jeśli każdy kierowałby się tym samym, to nie ma wielkiego znaczenia, czy jest się sprawnym czy niepełnosprawnym. Stevie Wonder jest osobą niepełnosprawną, ale nie ma to żadnego znaczenia.

Jednak w Polsce niemal nie mamy niepełnosprawnych artystów pokroju Steviego Wondera. Jak Pan myśli, dlaczego?
Nie wiem, może jakaś przyczyna gdzieś istnieje, nigdy nie analizowałem tego problemu w ten sposób. Osobiście uważam, że niepełnosprawność nie jest tu żadną barierą.

Prawdziwy talent się obroni?
Tak, talent, serce, pasja, no i praca – to wszystko trzeba połączyć w jedną całość.

Pan wielokrotnie podkreślał, że talent to nie wszystko, że potrzebna jest ciężka, codzienna praca.
To jest bardzo ważne. Miałem 6 lat, jak zacząłem grać na akordeonie i do dziś codziennie siedzę i ćwiczę. Nawet niedziele i święta spędzałem w szkole muzycznej, grając na lekcjach. Miałem nauczyciela, który był bardzo wymagający i właśnie dzięki temu tak daleko udało mi się zajść. Dzięki własnej pracy. Nieraz sam się łapałem na tym, że robiła się 5 rano, a ja ćwiczyłem jeszcze w garażu. To było u mnie w domu, rodzice spali u góry, a ja szedłem do garażu, bo był najdalej od sypialni, i ćwiczyłem. Rano szedłem do szkoły, wracałem i dalej grałem. To dla mnie coś naturalnego, ale nie lubię tego nazywać pracą.

Praca może się kojarzyć z etatem: od do.
Właśnie, z taką szychtą, którą niekoniecznie lubimy, 8 godzin i do domu. Tymczasem gra to jest moje życie. Oczywiście, muszą być jakieś podwaliny, stąd praca nad warsztatem, różnymi utworami. Ale najważniejsza jest pasja, oddanie się temu, wiara w to. To musi być naturalne, wypływać z wnętrza. Dlatego myślę, że w tych aspektach niepełnosprawność nie ma żadnego znaczenia.

Do akordeonu trzeba mieć dwie zdrowe ręce.
Tak, to jest akurat w zasadzie konieczne.

Spotkał pan niepełnosprawnych akordeonistów?
Czasami były osoby po wypadkach, nie mieli np. palca...

Można grać na akordeonie bez któregoś z palców?
Można sobie bez niego poradzić, jak to mówią, dla chcącego nic trudnego. Zawsze można popróbować. Widzimy czasem, że uczestniczą w maratonach czy jeżdżą na rowerach osoby, o których się myśli, że nie wstaną z łóżka. Chodzi więc o zapał, chęć, pasję. No i dążenie do celu, ale także wsparcie osób z rodziny, z zewnątrz. Jak byłem dzieckiem, spotykanie znakomitych muzyków było dla mnie wielką motywacją, dodawało energii do pracy. Myślę, że dzisiejszy wieczór dla takich osób jest wielkim zastrzykiem energii, że ja mogę działać, że jest to możliwe, skoro innym się udaje, to ja też będę szedł do przodu. Myślę, że po to jest ten wieczór, żeby tym osobom dać więcej energii, a nam pokazać, że powinniśmy być pokorni i brać przykład z ich samozaparcia, z ich wiary w życie.

Marcin Wyrostek
Jest akordeonistą, zwycięzcą II edycji programu „Mam talent!”. Wykłada w Akademii Muzycznej im. Karola Szymanowskiego w Katowicach. Jest członkiem Amerykańskiego Stowarzyszenia Akordeonistów. Był stypendystą Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego (2004/2005), jest laureatem ponad 30 konkursów akordeonowych (w kraju i za granicą). Nagrał trzy autorskie płyty, koncertował na największych polskich scenach muzycznych oraz występował na festiwalach w Opolu i Sopocie. Wystąpił m.in. podczas XVIII Wielkiej Gali Integracji.

Data opublikowania dokumentu: 2013-12-06, 11.53
Źródło:
http://www.niepelnosprawni.pl/ledge/x/1 ... rAI-sHxLIU

_________________


Góra
 Zobacz profil  
 
PostNapisane: Wt gru 17, 2013 20:20 
Offline

Dołączył(a): N maja 26, 2013 00:42
Posty: 2829
Autor: Małgorzata Szwarc, Źródło: inf. własna

Cieszą się życiem i nie wybiegają daleko w przyszłość. Stawiają sobie kolejne cele i po kolei je realizują. Można uczyć się od nich dystansu i poczucia humoru. Czerpać energię jak z reaktora atomowego. Skąd niepełnosprawni mieszkańcy wsi i miasteczek czerpią tę siłę?
- Byłem ostatnio na takim filmie w kinie, w którym chłopakowi nie wierzono, że potrafi się porozumiewać i ma dużo różnych zainteresowań. Nikt nie potrafił rozpoznać jego choroby – opowiada Piotr. – Społecznie był odizolowany, chociaż bardzo inteligentny. Ja się czułem dokładnie tak samo, kiedy byłem w szkole życia. Dla mojego dobra od 10. do 15. roku życia pozwalano mi żyć w iluzji, że wszystko idzie dobrze, kiedyś pójdę na studia, znajdę dobrą pracę. Kiedy dowiedziałem się, że ta szkoła kończy się po dziewięciu latach i dalej nie ma już nic, byłem rozgoryczony. Na szczęście pomogła mi mama.

Dwa punkty w skali Apgar
Piotr Żuralski jest wcześniakiem. Urodził się w 1988 r. w Kętrzynie, w ósmym miesiącu ciąży z komplikacjami. Był ułożony poprzecznie. Po nieudanej próbie powstrzymania bólów porodowych, przekręcono go nóżkami do dołu i dosłownie wyciągano z brzucha mamy.
- Nigdy tego nie zapomnę. Zaklinował się na wysokości barków. Po wszystkim miał złamaną prawą rączkę i porażenie splotu barkowego lewej. Bardzo duże niedotlenienie spowodowało porażenie mózgowe. Krwawił też z układu oddechowego – wspomina matka, pani Ewa. – Dostał dwa na dziesięć punktów w skali Apgar. Całą dobę był nieprzytomny. Lekarze nie dawali mu szans na przeżycie, ale na szczęście pozwolili mi go zobaczyć.
Dopiero po trzech tygodniach mama mogła zabrać Piotrka pierwszy raz do domu w Bartoszycach, niewielkiego miasta (niespełna 25 tys. mieszkańców) położonego w północnej części dzisiejszego województwa warmińsko-mazurskiego. Potem zaczęła się rehabilitacja porażonego splotu barkowego i nóżek.
- Mówić zaczął bardzo wcześnie i bardzo dużo, ale pierwsze kroki postawił dopiero, gdy miał dwa i pół roku. Wtedy okazało się, że bardzo trudno jest mu utrzymać równowagę. Stopy coraz bardziej się koślawiły, więc zdecydowaliśmy się na operację – opowiada pani Ewa. – Większość zaczynającego się dopiero życia Piotruś spędził na gimnastyce pobudzającej jego mięśnie, by całkiem nie zastygły.
Pani Ewa się nie poddawała. Wiedziała, że trzeba działać. Wspólnie z rodzicami innych dzieci z niepełnosprawnością dołączyła do Stowarzyszenia Integracji Osób Niepełnosprawnych (SION) w Bartoszycach, które działało od 1995 r.
- To był strzał w dziesiątkę – podkreśla pani Ewa. – Dzięki inicjatywie SION w mieście powstało przedszkole i szkoła podstawowa z klasami integracyjnymi. Niestety, mi poradzono, żebym posłała Piotrka do szkoły życia. Co mogłam zrobić? Miał już dziewięć lat, orzeczenie o niepełnosprawności. Zaufałam pedagogom… Po latach okazało się, że to nie była dobra decyzja.

Trzy kolory: czerwony
Piotr czas nauki w swoim życiu podzielił na trzy etapy i nazwał je kolorami: czerwonym, żółtym i zielonym.
- Zrozumiałem moją długą i ciężką drogę, gdy porównałem ją sobie do wspinaczki na różnych poziomach – mówi. – Na mapie kolorem czerwonym oznaczone są najwyższe góry, na które ciężko wejść i trudno się z nich wydostać. Kolor żółty to wyżyny i tutaj jest już troszeczkę łatwiej. Kolor zielony oznacza niziny, na których mamy już więcej rozstajów dróg i alternatywne sposoby przemieszczania się. Ale ten etap u mnie jest dopiero na końcu.
Szkoła życia to etap czerwony. Piotr trafił do niej, ponieważ nauczyciele uważali, że nie da sobie rady w placówce specjalnej.
- Rodzice też myśleli, że to dla mojego dobra, a ja cofnąłem się tam w rozwoju. Czas spędzałem z dziećmi, które w ogóle nie mówiły. Dzień podzielony był na zabawę i czytanie prostych książeczek. Trzy lata nie przyniosły żadnych postępów. Byłem zły i załamany – wspomina Piotr.

Kolor żółty, czyli egzamin na piątkę
Pani Ewa z bólem matczynego serca patrzyła na to cierpienie. Wiedziała, że jej syna stać na więcej.
- Wywalczyłam przeniesienie do szóstej klasy szkoły specjalnej, a Piotr w domu nadrabiał zaległości w czytaniu – opowiada. – Robiliśmy wszystko, żeby mu pomóc. I choć szło mu bardzo powoli i nieskładnie, okazało się, że ma niezwykły talent do języka angielskiego. W szkole robił ogromne postępy, ucząc się pod okiem ulubionego nauczyciela, pana Tomasza. Dzięki niemu ciężka praca zamieniła się w pasję.
Piotr miał tak wiele zapału, że szybko dorównał rówieśnikom w szkole specjalnej. Mógł spokojnie rozpocząć przygotowania do egzaminów kompetencyjnych do gimnazjum. W domu tata pomagał mu z matematyką i przyrodą, mama uczyła języka polskiego. Udało się. Zdał na piątkę.
- Byłem z siebie bardzo dumny i szczęśliwy, a nauczyciele zaskoczeni – wspomina Piotr.
W gimnazjum szedł już jak burza. Co rok miał świadectwo z czerwonym paskiem. Nauczył się wielu przedmiotów, o których w szkole życia nawet nie słyszał. Gramatyki, ortografii, matematyki, historii, geografii i przyrody.
- Tym razem nauczyciele we mnie uwierzyli i poparli moją decyzję nauki w liceum masowym – mówi Piotr. – Całe wakacje spędziłem w książkach, żeby nie odstawać. Mama poradziła mi też, żebym poćwiczył pisanie i czytanie po angielsku, bo w liceum poziom nauczania jest dużo wyższy.

Zielony to szkoły masowe
W ogólniaku z klasami integracyjnymi w Bartoszycach dla Piotra nie było miejsca.
- Dyrektor nawet na mnie nie spojrzał, kiedy rozmawiał z mamą o mojej przyszłej edukacji. Bardzo się zawiedliśmy – wspomina. – Z otwartymi ramionami przyjęła nas jednak dyrektorka liceum przy ul. Żeromskiego.
Choć marzenie Piotra o nauce w szkole masowej się spełniło, to bardzo szybko okazało się, że przepaść programowa jest barierą niezwykle trudną do pokonania.
- Nauczyciele zauważyli, że pracuję wolniej i wielu rzeczy nie rozumiem, więc poradzili mi, żeby spotykał się z nimi indywidualnie w szkole. Dzięki temu mogłem też widywać się na przerwach z rówieśnikami i spokojnie przygotować się do matury.
To rozwiązanie przyniosło pozytywne efekty, a że Piotr miał do nauki po prostu smykałkę, maturę z matematyki, historii i angielskiego zdał za pierwszym podejściem. Noga powinęła mu się tylko na języku polskim.
- Ale nie poddałem się, bo marzyłem o studiowaniu filologii angielskiej. Chciałem zostać tłumaczem przysięgłym lub poznać język branżowy i pracować w wielkiej korporacji. Poszedłem więc do szkoły policealnej, żeby nie marnować czasu i dobrze przygotować się do poprawki. Skoro ją zdałem, to postanowiłem jeszcze powalczyć o tytuł technika administracji biurowej – opowiada Piotr.

Nadaję jak katarynka
O tym, że ma zespół Aspergera (ZA), zaburzenie rozwojowe ze spektrum autyzmu, dowiedział się dopiero w styczniu tego roku. Wreszcie zrozumiał, dlaczego zachowuje się trochę inaczej niż inni.
- Jedna z nauczycielek w szkole językowej, do której chodzę, ma brata z ZA. Od razu rozpoznała to zaburzenie u mnie. My przede wszystkim trochę inaczej mówimy – za szybko i zbyt monotematycznie. Często słyszę też, że nadaję jak katarynka – opowiada Piotr.

Na informacje o ZA natknęła się mama Piotrka w jednym z magazynów psychologicznych.
- Przeczytałam ten artykuł jednym tchem – opowiada. – Przecież to wypisz, wymaluj nasz Piotrek, pomyślałam. Potem w gronie rodzinnym obejrzeliśmy jeszcze film w telewizji o studencie z ZA. Dowiedziałam się, że w Olsztynie diagnozą osób z zaburzeniami ze spektrum autyzmu zajmuje się pani Małgorzata Moszyńska-Dumara. Postanowiłam umówić Piotrka na wizytę w Centrum Diagnostyki, Leczenia i Terapii Autyzmu, którą prowadzi. Tam zrobili mu kompleksowe badania, okazało się, że niemal nie widzi na prawe oko, ma zaburzenia psychosomatyczne i rzeczywiście zespół Aspergera.
Dziś Piotr mieszka w Olsztynie. Jest samodzielny i dobrze zorganizowany. Marzenie o studiach się spełniło, ale musiał z nich zrezygnować już na pierwszym roku. Okazało się, że są dla niego za trudne. Postanowił uczyć się rachunkowości w szkole pomaturalnej w Olsztynie.
- Ten zawód znacznie bardziej przyda mi się w przyszłości w pomaganiu w rodzinnej firmie – zrozumiał Piotr.

Według badania PAN z 2008 r. „Integracja społeczna i aktywizacja zawodowa osób niepełnosprawnych zamieszkałych w małych miastach i na terenach wiejskich – uwarunkowania sukcesów i niepowodzeń”, 79 proc. osób niepełnosprawnych, poszukując zatrudnienia, zgłasza się do urzędu gminy, ale jedynie 2 proc. osób obecnie pracujących znalazło etat tą drogą. Zdecydowanie bardziej efektywna jest w tym względzie pomoc rodziny, samodzielne poszukiwanie zatrudnienia u pracodawców, a nawet zwykły przypadek. Instynkt nie zawiódł więc Piotra.
Po tym, co przeszedł, w pełni zaakceptował swoje bariery. Jeśli na ogólnopolskim rynku pracy nie znajdzie zatrudnienia, zawsze może wrócić do Bartoszyc. Utrzymuje kontakt z Arkiem, jedynym przyjacielem z czasów liceum. Dobrze dogaduje się też z uczestnikami kursów języka angielskiego i niemieckiego w Olsztynie, w których regularnie uczestniczy i zdobywa kolejne certyfikaty.

- Teraz marzę o podróżach po świecie – dodaje. – Chciałbym pojechać do USA, Australii albo do Brazylii. Z całego serca wierzę, że mi się uda.

Załamanie przychodzi latem
Martynka chce zostać fryzjerką. Przygląda się bardzo często, jak mama obcina i układa włosy koleżankom. Jest jeszcze za mała. Ma dopiero 12 lat. Ale za to już teraz może trochę poudawać dorosłą. Na głowę wkłada kapelusz, maluje usta, rzęsy i jeszcze szpilki wkłada na nogi. Jesienią, zimą i wiosną jest bardzo szczęśliwa. Chodzi do szkoły i spotyka się z rówieśnikami. Dopiero latem, gdy inne dzieci od rana do wieczora biegają po podwórku, przychodzi załamanie. Jeśli ma bardzo zły dzień, pyta:
- Mamo, po co mnie taką urodziłaś?

Pierwsza miłość na dobre i złe
Dorota Zięba, mama Martynki, wychowała się na wsi niedaleko Pasłęka w rodzinie wielodzietnej.
- Było nas dwanaścioro – opowiada. – W domu zawsze gwarno i radośnie. Opiekowaliśmy się sobą nawzajem. Kiedy postanowiłam wyjechać do technikum do Gdańska i zamieszkać w internacie, z ciężkim sercem opuszczałam Rydzówkę. Ale miałam też wielką chęć poznawania świata.
Pani Dorota często wracała w rodzinne strony. Na jednej z wiejskich zabaw poznała swojego przyszłego męża, Stanisława.
- Minęło dobre dziesięć lat, zanim wzięliśmy ślub. Żyliśmy beztrosko, szczęśliwie, dużo podróżowaliśmy. Nawet nie podejrzewaliśmy, że los tak bardzo się od nas odwróci... – wspomina pani Dorota.
Zamieszkali we wsi Rzeczna, położonej w gminie Pasłęk, niespełna 20 kilometrów od Elbląga. Martynka urodziła się rok po ślubie.
- Nikt nas nie ostrzegł, że może mieć rozszczep kręgosłupa. Dopiero na USG przed samym porodem zorientowałam się po minach lekarzy, że coś jest nie tak. Przetransportowali mnie z Pasłęka do Olsztyna, bo tuż po porodzie miała się odbyć skomplikowana operacja. Byłam w szoku. Moje dziecko jest chore. Powstała przepuklina oponowo-rdzeniowa, będzie cesarskie cięcie. Myślałam tylko o tym, żeby córeczka przeżyła... – opowiada pani Dorota.

Odrutowali i ośrubowali
Rodzice Martynki dowiedzieli się potem, że nie jest to wada genetyczna, ale zwykły przypadek losowy.
- I nie ma żadnego logicznego wytłumaczenia. Córka ma niedowład kończyn dolnych, przeżyła wylew po prawej stronie, więc wszystko musi robić lewą ręką. Wmawiano nam, że nigdy nie będzie mówić ani słyszeć. Pojawią się kłopoty z jedzeniem i trzeba się z tym po prostu pogodzić. Nigdy się nie załamaliśmy i nie daliśmy jej poznać po sobie, że jest nam ciężko. To ona cierpiała niewyobrażalnie – opowiada pani Dorota.
Martynka przeszła mnóstwo operacji. Były zastawki w główce, przeszczepy skóry, długa i bolesna rehabilitacja, a do tego w ogóle nie rosła. Prawdziwą ulgę odczuła dopiero cztery lata temu, po ostatniej operacji w Zakopanem. Odrutowali ją wówczas i ośrubowali wzdłuż całego kręgosłupa. Wyprostowała się, wreszcie zaczęła przybierać na wadze i rosnąć.
- Jest straszną gadułą i do tego bardzo pyskatą! – śmieje się pani Dorota, która musiała zrezygnować z pracy, żeby móc opiekować się dzieckiem. W zamian dostaje od państwa 820 zł zasiłku plus 153 zł dodatku pielęgnacyjnego. – To są śmieszne pieniądze i zupełnie nierealnie przyznawane. Cieszę się, że od początku naszej walki o Martynkę finansowo wspierali nas przyjaciele. Inaczej, z pensji mojego męża piekarza, nie zdołalibyśmy się utrzymać.
Pani Dorota mówi jednak, że nie jest tak źle.
- Proszę mi wierzyć – podkreśla. – Martynkę cewnikuję zaledwie trzy razy dziennie. Poznałam wiele matek dzieci po rozszczepie kręgosłupa, które muszą to robić co dwie godziny. Bardzo mało śpią, są wyczerpane. Ja mam trochę czasu dla siebie, gdy Martynka jest w szkole. Dyrektor Szkoły Podstawowej nr 3 w Pasłęku przyjął ją z otwartymi ramionami.

Drugie piętro bez windy
Kiedy córka jest na zajęciach, pani Dorota o nic nie musi się martwić. Są opiekunki i nauczycielki, które potrafią zająć się dzieckiem z niepełnosprawnością. Nawet na wycieczce szkolnej pomagają jej przemieszczać się na wózku, przenoszą tam, gdzie nie ma podjazdów.
- Nigdy na nic się nie skarżą. To bardzo dobrzy ludzie i jestem im ogromnie wdzięczna – zaznacza pani Dorota. – Martwi nas jedynie to, że nie możemy sobie pozwolić na własne mieszkanie. Wynajmujemy jeden pokój z kuchnią w bloku na drugim piętrze, bez windy, a Martynka coraz więcej waży. Nie należy się nam podnośnik, bo nie jesteśmy właścicielami, nie należymy do wspólnoty. Czasami zdarza się też, że Martynka słyszy docinki od rówieśników, tłumaczymy jej, że dzieci nie zdają sobie sprawy z tego, co mówią. Ale to rzeczy drobne, które nie przeszkadzają nam być szczęśliwą rodziną. Staramy się nie wybiegać za daleko w przyszłość. Liczy się tu i teraz. Póki jesteśmy razem, jest w nas siła.

Jak pokazują wyniki badania „Gmino jaka jesteś” (Pentor na zlecenie PFRON, 2005-2007), największą bolączką osób niepełnosprawnych w województwie warmińsko-mazurskim są problemy finansowe oraz problemy związane z ochroną zdrowia. Daje też o sobie znać osłabienie więzi sąsiedzkich. Dominującą działalnością samorządów gmin, odpowiedzialnych za pomoc potrzebującym rodzinom, jest przyznawanie świadczeń pieniężnych – zasiłków, dodatków oraz świadczeń niepieniężnych, obejmujących udzielanie schronienia, zapewnienie posiłku i odzieży, dostęp do usług opiekuńczych, poradnictwo specjalistyczne oraz pracę socjalną. Miejscem, do którego swoje pierwsze kroki kierują osoby z niepełnosprawnością lub ich opiekunowie to Gminne Ośrodki Pomocy Społecznej oraz Powiatowe Centra Pomocy Rodzinie.

Żona jak reaktor atomowy
Swoją białą laskę nazywa „blondynką”, a Czytaka „kochankiem”, bo nigdy się z nim nie rozstaje. Mąż jest jej oczami, syn Filip największym szczęściem, a gotowanie – pasją.
- Reaktor atomowy to jest malutkie źródełko energii przy mojej żonie – mówi Leszek, mąż Ewy Maksymowicz, która od kilkunastu lat nie widzi, ale spełnia się jako menadżer młodych artystów w powiecie kętrzyńskim, perfekcyjna gospodyni domowa i autorka własnoręcznie napisanej książki kucharskiej „Kuchnia 4 zmysłów”.
- Jak dalece różni się nasze postrzeganie świata, pokazuje sytuacja z filmami, pamiętasz? – pyta pan Leszek. – Rozpakowuję je na komputerze i szukam obrazu...
- Nie, nie. Najpierw zacząłeś kląć! – wtrąca ze śmiechem żona.
- Myślę: cholera jasna! Nie ma tu żadnych filmów! Nie dograli obrazu, tylko teksty i muzyka. Ewa mnie zaskoczyła: a po co mi obraz, wystarczy ścieżka dźwiękowa! – mąż stuka się w głowę…
Poznali się w maju 1983 r., a już w sierpniu wzięli ślub. Piękni, młodzi, zakochani, a raptem spotkało ich nieszczęście.
- Tak nie miało być i do tej pory ciężko mi się z tym pogodzić – mówi pan Leszek. – Kiedyś bunt był większy. Teraz może po trzydziestu latach małżeństwa człowiek się do pewnych rzeczy przyzwyczaił. Nie byłem nigdy typem takiego wolontariusza, prowadzącego za rękę, a tutaj pomoc żonie wiązała się nawet z zakupem bielizny, dobierania kolorów ubrań i innych intymnych rzeczy, do których osoba widząca jest niezbędna niewidzącej. Na szczęście z wiekiem człowiek dojrzewa.
Dziś mieszkają w Kętrzynie, niewielkim mieście na Warmii i Mazurach, liczącym niespełna 30 tys. mieszkańców. On jest wykładowcą w Centrum Szkolenia Straży Granicznej, ona gospodynią domową, autorką książki, redaktorką czasopisma „Pochodnia”, animatorką kultury. Od kilku lat współpracuje z galeriami, organizując wystawy malarstwa, fotografii witraży, ikon i innych prac artystycznych.

Wyrok dwa lata po ślubie
Długo nie było diagnozy.
- Jak czytałam, rozmywały mi się litery. One tak tańczyły, co nawet było zabawne – wspomina pani Ewa, która urodziła się i wychowała w Płocku. Dzieciństwo miała wspaniałe. Tańczyła w zespołach folklorystycznych, recytowała, śpiewała, pływała. – Po rodzicach odziedziczyłam natomiast talent do haftowania, szydełkowania i dziergania na drutach – opowiada z dumą. – Szyłam nawet ręcznie ubrania. Potem w liceum wszędzie mnie było pełno. Organizowałam wyjazdy do warszawskich teatrów, kursy tańca.
Po ślubie pracowała kilka lat w biurze, ale gdy się bardzo słabo widzi, nie jest to takie proste. Poza tym wtedy nie było jeszcze komputerów z oprogramowaniem mówiącym. Dwa lata po ślubie usłyszała wyrok: zwyrodnienie barwnikowe siatkówki jest nieuleczalne. Prowadzi do utraty wzroku.
- Zaopiekowała się mną pani doktor z Płocka. Wyjaśniła, dlaczego okulary już nie pomagają i że już nie ma co udawać, tylko trzeba iść na rentę. Wtedy nie mieliśmy dzieci i marzyło mi się, że tyle fajnych rzeczy jeszcze w życiu zrobię… – wspomina pani Ewa.

Statystyki są jednak zatrważające. Do 2007 r. w województwie warmińsko-mazurskim, według badania „Gmino jaka jesteś?", 87 proc. osób niepełnosprawnych w wieku 18-65 lat pozostawało bez pracy, co daje wynik znacznie wyższy niż w pozostałych częściach kraju (77 proc.). Pracę na pełen etat wykonywało zaledwie 8 proc. badanych.

- Czasem uroniłam łzę... – mówi pani Ewa. – Ale postanowiłam jedno: ślepota nie posadzi mnie w miejscu. Zamierzam być szczęśliwa!

Herbata piszczy, przyprawy mówią
- Najbardziej jestem dumna z mojej rodziny – podkreśla. – Uważam, że opiekowanie się domem to bardzo trudna rzecz, zwłaszcza dla osoby niewidomej. Ale u mnie zawsze jest zupa, drugie danie, na półce weki. Sprzątam, prasuję, robię zakupy, piorę. Robię to, co wszystkie kobiety mające rodzinę i jeszcze mam czas na swoje pasje. Szkoda, że dzięki nim nie zarabiam.
Świetny słuch, matematyczne uporządkowanie, doskonała pamięć oraz inteligentne urządzenia sprawiają, że pani Ewa jest bardzo samodzielna.
- Ale nie wolno mi nic przestawiać. Trzy, cztery lata temu pojawiło się wiele urządzeń, które pozwalają mi czuć się swobodnie, na przykład w kuchni – pani Ewa właśnie zalewa sobie kawę, wkłada do kubka czujnik poziomu cieczy i tłumaczy: – Gdy ciecz zamknie obwód elektryczny, słychać sygnał dźwiękowy. Wtedy wiem, że filiżanka jest pełna.
Obok stoi minutnik, który pomaga w pieczeniu, ale jej ulubionym gadżetem jest urządzenie do głosowego etykietowania przedmiotów.
- Kiedy gotuję, to tak sprawnie poruszam się po kuchni, iż może się wydawać, że widzę – mówi.
Pani Ewa nie tylko zna na pamięć kolejność słoiczków na półce z przyprawami. Niektóre z nich same mówią, co mają w środku. Przykłada główkę urządzenia wielkości grubego długopisu do małej naklejki i słyszy: „ziarenka smaku”.
- Każda naklejka działa jak kod kreskowy – tłumaczy pani Ewa. – Po przyłożeniu urządzenia sto razy mogę nagrać różne nazwy. PenFriendem etykietuję rajstopy, żeby nie zakładać czarnych do brązowej spódnicy, oznaczam też teczki z dokumentami, książki i płyty.

Sztukę chłonie jak gąbka
Większość książek, znajdujących się w domowej bibliotece państwa Maksymowiczów, pani Ewa dostała w posagu. Wszystkie kocha i uważa za kulturowe dziedzictwo, ma na ich punkcie prawdziwego „fioła”.
- Wciąż kupujemy nowe. To już nie jest pasja, raczej uzależnienie od czytania i wcale nie żartuję. Dumna jestem, że odziedziczył to po mnie mój syn, Filip.
Czytaka zawsze ma przy sobie. Dzięki pojemnej karcie pamięci to niewielkie urządzenie mieści kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt obszernych książek jednocześnie.
- A dzięki Mazowieckiemu Stowarzyszeniu Pracy dla Osób Niepełnosprawnych „De Facto” z Płocka, które stworzyło e-kiosk z prasą dla osób niewidomych, mogę nawet czytać gazety – dodaje pani Ewa.
A muzyka? Płyty są starannie oznaczone, jest ich bardzo dużo w kartonowym pudle.
- Uwielbiam Stinga, Barry’ego White’a i muzykę klasyczną. Niestety, rzadko mam okazję bywać w operze. Szkoda...
Rozwój oznacza dla pani Ewy wyjazdy.
- W Kętrzynie nie mam dostępu do kultury i sztuki bez barier, szkoleń czy warsztatów. Z drugiej strony, podróże kształcą – śmieje się pani Ewa.
Od trzech lat jeździ do Płocka na festiwale kultury i sztuki organizowane przez stowarzyszenie „De Facto”. To właśnie w swoim rodzinnym mieście ogląda filmy i spektakle teatralne z audiodeskrypcją, spotyka się z aktorami, reżyserami oraz innymi artystami. Każdemu festiwalowi towarzyszą warsztaty, więc zawsze próbuje też swoich sił na scenie. Gra w spektaklach, których aktorami są wyłącznie osoby niewidome i słabowidzące.
- Na początku idzie nam jak po grudzie, a wszystkie próby dostarczają niewiarygodnych emocji i adrenaliny – opowiada. – Z sentymentem wracam do udziału w sztuce „Ślepcy” Maurice'a Maeterlincka. Sami wybieraliśmy sobie wtedy role. Biorąc pod uwagę mój temperament, postanowiłam zagrać Ślepą Wariatkę. Graliśmy w piekiełku, czyli na małej scenie płockiego teatru. Zero światła, kompletna, czarna jak smoła ciemność otaczała widzów zebranych w piwnicy. Nie wolno było nawet wyjmować telefonów z podświetlanym ekranem. Atmosfera zrobiła swoje. Ludzie płakali ze wzruszenia i z lęku też. Dotarło do nich, co znaczy nie widzieć. Bo jak się zamknie oczy, zawsze można jedno uchylić.

Ośmiornica kontra niska renta
To wciąż nie koniec zainteresowań i dokonań pani Ewy, która jedną ze swoich pasji postanowiła podzielić się z innymi, zwłaszcza osobami niewidomymi.
- Wiele widzących koleżanek dzwoni do mnie, żeby zapytać, jak ugotować pulpety, żeby się nie rozwaliły – podkreśla. – Zresztą od kilku lat, jak włączymy telewizję, radio, otworzymy gazetę – wszyscy gotują. Myślę sobie tak: a jak ten ślepy ma ugotować? Książek jest milion, ale wszystkie w czarnodruku! Nauczyłam się pisać na komputerze i pomyślałam, że dam tym osobom szansę i do książki z przepisami dołączyłam płytę. Wyjaśniam nie tylko, jak przygotować kuchnię, jak się nie poparzyć, jak korzystać z nowoczesnych technologii, ale też jak mądrze gospodarować pieniędzmi. W programach kulinarnych gotują ośmiornice, kałamarnice, żaby... Ja i lwa mogę zjeść, ale nie pójdę go upolować. Ale mówiąc poważnie, my mamy bardzo niskie renty. Więc pokazuję, jak w prosty i niedrogi sposób przygotować świetny posiłek.
Na co dzień pani Ewa prowadzi również swój kącik kulinarny „W mojej magicznej kuchni” w piśmie „Pochodnia”. Na jednej z okładek uśmiecha się do czytelników znad kuchennego stołu.
- Najbardziej cenię jednak bezpośredni kontakt z drugim człowiekiem – zaznacza. – Odwiedzam na przykład dzieci w szkole, prowadzę lekcję wychowawczą na temat tego, jak żyje osoba niewidoma w rodzinie i w społeczeństwie lub organizuję artyście wernisaż. Podczas wystawy „Polska w sercu Syberii” było bardzo wielu Sybiraków. Kupiliśmy szklanki, w których podaliśmy grzańca. Zrobiłam smalec, wytaszczyłam swój sześciolitrowy bukłak ogórków kiszonych, papryczki konserwowej i czosnku. Wszystko to przybrałam złotymi i czerwonymi cebulami, główki porozrzucałam po stole, przepięknie to wyglądało! No i kupiliśmy wielki chleb, mój Lesio pokroił go w takie fajne pajdy. Każdy mógł posmarować chleb solidnie. Panie brały przepis na ten smalczyk i zrobiła się taka cudowna, ciepła atmosfera. A to jest bardzo ważne – zamyśla się pani Ewa.

Poniżej średniej
Według badania „Integracja społeczna i aktywizacja zawodowa osób niepełnosprawnych zamieszkałych w małych miastach i na terenach wiejskich – uwarunkowania sukcesów i niepowodzeń”, podwójna marginalizacja osób niepełnosprawnych mieszkających w małych miastach i na terenach wiejskich spowodowana jest z jednej strony problemami wynikającymi z rodzaju posiadanej niepełnosprawności, a z drugiej – nierównościami społecznymi narastającymi m.in. z powodu błędów władz lokalnych oraz istniejących stereotypów kulturowych. Osobom niepełnosprawnym brakuje też doradztwa zawodowego, a niezbędnym warunkiem funkcjonowania i późniejszego zatrudnienia jest zdobycie wykształcenia na poziomie co najmniej średnim.
Województwo warmińsko-mazurskie należy do tych rejonów Polski, w których sytuacja osób niepełnosprawnych jest szczególnie trudna, a ich satysfakcja z jakości życia jest dużo niższa niż wśród mieszkańców innych części kraju. Region ten jest poniżej średniej w obszarach m.in. sytuacji finansowej gospodarstwa domowego, możliwości uczenia i kształcenia się, rozwoju zawodowego oraz sytuacji na rynku pracy.

Rowerem w białą laskę
Jednak zdaniem pani Ewy, wielkie zalety miasteczka w województwie warmińsko-mazurskim to spokój i cisza.
- Nie ma tutaj tego nieznośnego, wielkomiejskiego hałasu – mówi. – Plan miasta mam w głowie, więc prawie wszędzie mogę pieszo dojść samodzielnie. To, że mąż już kwadrans po wyjściu z pracy jest w domu, również jest bardzo miłe.
Ludzie ją znają, więc nie musi ciągle powtarzać, jakiej pomocy potrzebuje.
- Ale Kętrzyn to jest prowincja, taka głęboka – dodaje pan Leszek. – Tutaj, jak się kogoś zapyta na ulicy, czy wie, czym jest audiodeskrypcja albo film czy sztuka ze ścieżką dźwiękową, to na twarzy pojawi się zdziwienie. Niewidomi potrzebują sztuki? Niedowierzają. Tutaj ludzie potykają się o białą laskę, wjeżdżają rowerem w idącą z nią osobę. Początki były dla żony bardzo trudne. Nawet jeśli udawało jej się pójść czasem do sklepu bez laski, bo pamiętała drogę, nie mogła liczyć na ludzką życzliwość. Gdy pytała w sklepie o cenę produktu słyszała: A co? Nie widzi pani? To niech się pani leczy!
- Leszku, to było dawno. Już o tym zapomniałam... – puszcza oko zawsze uśmiechnięta pani Ewa. – Ale warto o tym rozmawiać. Wszyscy jesteśmy przecież tacy sami – widzący i niewidomi. Wszyscy kochamy i płaczemy, chcemy ładnie wyglądać, smacznie jeść, tańczyć, uprawiać sport... Mamy taką samą potrzebę obcowania z kulturą. Inny jest jedynie sposób jej odbierania... Chcę powiedzieć ludziom, że naprawdę można żyć pięknie, szczęśliwie i nigdy się nie nudzić.

Data opublikowania dokumentu: 2013-12-10, 15.37
Źródło:
http://www.niepelnosprawni.pl/ledge/x/1 ... rAI38HxLIU

_________________


Góra
 Zobacz profil  
 
PostNapisane: Wt gru 17, 2013 20:20 
Offline

Dołączył(a): N maja 26, 2013 00:42
Posty: 2829
Autor: Ada Prochyra, Źródło: Integracja 5/2013

Przy okazji pierwszego po powojennej odbudowie remontu nawierzchni warszawskiej Starówki powstają wózkopasy. Czy to oznacza jej dostosowanie?
Starówka jest głównym turystycznym punktem Warszawy. Mieszkańcy nie darzą jej jednak specjalną sympatią. Poza okazjonalnym spacerem w weekend większość warszawiaków tam nie bywa. Perspektywa przywrócenia na co dzień miejskiego gwaru pojawiła się wraz z rozpoczęciem gruntownego remontu nawierzchni. Oddaliła się równie szybko, kiedy okazało się, że miejscy urzędnicy podzielili użytkowników bruku na równych i równiejszych. Przy okazji jego wymiany szukano takiego kompromisowego rozwiązania, które pozwoliłoby zachować zabytkowy charakter miejsca i udostępnić je osobom z niepełnosprawnością.
Co prawda remont jeszcze się nie zakończył; trwają prace brukarskie na Rynku i ułożony jest dopiero fragment wózkopasa na ul. Piwnej, ale już widać, że nacisk położono jednak na ochronę Starówki. Osoby poruszające się na wózkach będą lawirować między przeznaczonymi dla nich pasami, specjalnymi zjazdami, platformami i chodnikiem.
Brukowane uliczki i chodniki z krzywych betonowych płyt są nieprzejezdne dla większości osób poruszających się na wózkach. Z tak trudną nawierzchnią radzą sobie wózki elektryczne, ale trzeba pamiętać, że poruszające się na nich osoby często mają czterokończynowe porażenie. Przemieszczanie się po niej jest kłopotliwe także dla osób niewidomych.
Od strony technicznej wygląda to tak: bruk nie zniknie całkiem z uliczek Starego Miasta, ale wzdłuż części z nich pojawią się gładkie ścieżki wykonane z ciasno ułożonych równych bloczków czerwonego granitu. Krzywe chodniki z betonowych płyt zastąpione zostaną włoskim porfirem. Tam, gdzie chodnik będzie zbyt wąski dla wózka, pojawi się wózkopas. W planach głównego inwestora – Zarządu Terenów Publicznych – jest budowa wózkopasów wzdłuż ulic: Piwnej, Wąskiego Dunaju, Piekarskiej oraz na Placu Zamkowym, a także wymiana nawierzchni chodników na całym Starym Mieście. Remont ma zakończyć się w przyszłym roku.

Eksperci...
Stare Miasto i jego okolice to specyficzne miejsce, gdzie zbiegają się interesy kilku grup: mieszkańców, przedsiębiorców, których lokale znajdują się w okolicach Rynku, inwestora, konserwatora zabytków i zwykłych turystów. Wśród nich są także osoby poruszające się na wózkach. Z tego powodu przygotowania do remontu musiały być wyjątkowo staranne i trwały niemal trzy lata. Pod koniec 2010 roku odbyło się spotkanie dwóch norweskich ekspertów projektowania uniwersalnego, z których jeden porusza się na wózku, z dwoma ekspertami Stołecznego Biura Konserwatora Zabytków.
Oprócz tego przeprowadzone zostały konsultacje społeczne z udziałem grupy zainteresowanych. Miały pomóc w wypracowaniu kompromisu między interesem miasta (zachowanie unikatowego charakteru Starówki) a wygodą użytkowania przez osoby z niepełnosprawnością (jak najmniej barier, punkty orientacyjne dla osób niewidomych). W konsultacjach brali udział m.in. przedstawiciele środowisk osób z niepełnosprawnością ruchową (Marek Sołtys – Szalony Wózkowicz) i osób niewidomych (z Polskiego Związku Niewidomych) oraz przedstawiciele Biura Polityki Społecznej. Krzysztof Kaperczak z Instytutu Badania Dróg i Mostów, który także uczestniczył w rozmowach, opowiada o nich tak:
– Ustosunkowałem się do planów, zrobiłem mały wykład o tym, co uważam za cenne z mojego doświadczenia, swoich podróży i innych rozwiązań, co by należało do tego dołożyć. Urząd pewne rzeczy uwzględnił i zlecił projektantowi i wykonawcy.
Warszawska Starówka jest wpisana na listę światowego dziedzictwa UNESCO, więc przeprowadzenie zmian mocno ingerujących w jej wygląd jest niezwykle trudne. Priorytetem jest w tej sytuacji zachowanie integralności zespołu staromiejskiego i jego cech charakterystycznych. Potrzeby osób z niepełnosprawnością, które chcą z niego skorzystać, są tu, niestety, mniej istotne.
Wpis na listę UNESCO jest ogromnym wyróżnieniem, Warszawa figuruje na niej od 1980 roku, wśród niespełna 1000 obiektów kultury i przyrody. Wychodzi jednak na to, że kompromis wypracowany ze stroną społeczną wymagał poświęcenia potrzeby udostępnienia przestrzeni wszystkim użytkownikom na rzecz... zachowania miejsca na liście światowego dziedzictwa.

Konkrety...
Renata Kaznowska, dyrektor Zarządu Terenów Publicznych (ZTP), tłumaczy, jakie udogodnienia są planowane dla osób z niepełnosprawnością:
– Nawierzchnie dla wózków powstaną tam, gdzie występuje nawierzchnia z kostki rzędowej, a chodniki są na tyle wąskie, że utrudniają lub uniemożliwiają poruszanie się po nich. Udogodnieniami dla osób niepełnosprawnych będą też obniżenia krawężników w rejonie skrzyżowań ulic, mniejsze światło krawężników na wszystkich ulicach, równo ułożona i trwale zaspoinowana kostka kamienna.
Część powyższych rozwiązań powstała podczas konsultacji społecznych.
– Ustaliliśmy, że w miejscach, gdzie jest bardzo nierówno, w części jezdni zeszlifowujemy obecną kostkę. Szczególnie tam, gdzie są zbyt wąskie chodniki i gdzie wózkiem po chodnikach trudno jest jechać. Tam, gdzie chodniki są dość szerokie, czyli mają min. 1,5 m, uznajemy, że osoba na wózku będzie się poruszała po chodniku. Na nim są płyty gładkie. Na przejściach dla pieszych, czyli skrzyżowaniach uliczek, obniżyliśmy chodniki do poziomu jezdni nie tak jak mówi norma drogowa – nie więcej niż 2 cm – tylko nie więcej niż 1 cm – zdradza Krzysztof Kaperczak, a Renata Kaznowska dodaje:
– W maju 2012 roku przedstawiono na spotkaniu ze środowiskiem osób niepełnosprawnych opracowanie dla Starego Miasta: „Przystosowanie nawierzchni do potrzeb osób niepełnosprawnych”. Na jego podstawie realizowane są projekty remontu kolejnych ulic. W sierpniu 2013 roku przedstawiciele osób niepełnosprawnych mieli możliwość sprawdzenia przydatności wykonanych fragmentów nawierzchni. Jeżeli nie zgłosili uwag, robimy to za nich.

Racje...
Sprawdziliśmy na Starówce, jak wygląda poruszanie się po niej na wózku. Wystarczy przejechać z ul. Piwnej na Rynek, żeby potwierdzić prowizorkę prowadzonych działań. Przede wszystkim nikt nie zwraca uwagi na wózkopas, co oznacza, że parkują na nim samochody i stawiane są przyczepy.
Anna Stasiewicz, Zastępczyni Dyrektora ZTP, zapytana o plany wyróżnienia wózkopasa, odpowiedziała:
– Nie przewidujemy oznakowywania wózkopasów zarówno przez malowanie, jak i znaki pionowe. Z uwagi na wąskie chodniki, często brak jest nawet możliwości postawienia znaków drogowych, ponadto ze względu na wygląd Starówki liczba znaków winna być ograniczona do niezbędnego minimum. Na Stare Miasto wjeżdżają mieszkańcy, przedsiębiorcy i dostawcy – przeważnie stała grupa kierowców z reguły mających przepustki. Liczymy na ich zachowania prospołeczne.
Jeżeli kierowca zachowa się aspołecznie i zastawi pas lub wjazd na chodnik o obniżonej wysokości, wózkowiczowi pozostaje zjechać na bruk i tam manewrować.
– Nie rozumiem, dlaczego nie było możliwe wyłożenie całej jezdni płaską kostką. Różnica w wyglądzie byłaby niewielka, a nie musielibyśmy zastanawiać się, co zrobić ze źle zaparkowanymi samochodami. Wygodniej chodziłoby się również turystom – ocenia współpracujący z Integracją Kamil Kowalski, architekt wnętrz, specjalista projektowania uniwersalnego.
– Są dwie przyczyny. Jedna to zachowanie zabytku wpisanego na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Zmiana konfiguracji nawierzchni wiązałaby się z całkowitą zmianą jej charakteru i zniszczeniem oryginalnej z okresu międzywojennego. Dodatkowo spowodowałoby to ogromne problemy techniczne. Rezygnacja z krawężników wymagałaby zmiany poziomów jezdni i chodników, z zaprojektowaniem nowego systemu odwodnienia. Problemy pojawiłyby się również na styku nowych poziomów z cokołami i schodami do kamienic. Taka zmiana na pewno wzbudziłaby duże zaniepokojenie w Komitecie Światowego Dziedzictwa jako zbyt daleko idąca ingerencja w zabytkową przestrzeń – wyjaśnia Ewa Nekanda-Trepka, była stołeczna konserwator zabytków (i była Pełnomocnik Prezydent m.st. Warszawy ds. zarządzania światowym dziedzictwem UNESCO), która uczestniczyła w przygotowaniach do toczącego się remontu. – Jest i drugi powód. Osoby niewidome lub niedowidzące postulowały, aby zachować krawężniki, a w miejscach obniżeń umieścić znacznik. Krawężnik pozwala rozpoznać przestrzeń za pomocą laski i ułatwia poruszanie się. Podczas konsultacji osoby niewidome i na wózkach przedstawiały swoje racje. Wydaje się, że znaleziono kompromis.

Codzienność...
Warto zwrócić uwagę na to, że nawet jeżeli uda się pokonać wózkiem wyboistą drogę, to Starówka pozostaje wyłącznie do obejrzenia. Nie ma szans, żeby na wózku dostać się do położonych przy Rynku lub w okolicy restauracji, sklepów czy instytucji. Poza odremontowanym zgodnie z zasadami dostępności Muzeum Historycznym M.St. Warszawy, wszędzie do wejścia prowadzą schody i ciężkie drzwi (zwłaszcza do tzw. miejskich placówek publicznych). Tymczasem warszawskie Stare Miasto to normalna przestrzeń miejska z instytucjami mającymi służyć wszystkim – np. Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza, Stołecznym Centrum Edukacji Kulturalnej (ul. Jezuicka 4), Staromiejskim Domem Kultury, biblioteką z czytelnią czasopism przy ul. Świętojańskiej.
Ewa Nekanda-Trepka uspokaja:
– Wszystkie instytucje publiczne na Starym Mieście zostały zidentyfikowane i ich dostępność zostanie zapewniona. Planowane jest stworzenie oznakowania i ulotki z opisem, który powie, którędy można do nich dojechać. Niestety, nie każda instytucja i ulica będzie w pełni dostępna dla osób poruszających się na wózkach, np. ul. Wąski Dunaj jest zbyt wąska.
Jednak to, czy wjazd do wnętrz będzie zapewniony osobom poruszającym się na wózku przez to samo wejście co wszystkim, jest osobną kwestią. Stare Miasto to plątanina stosunków własności i odpowiedzialności za poszczególne fragmenty. Za schodki prowadzące do każdej kawiarni i każdego sklepu odpowiadają zarządcy budynków. Czy ZTP lub urząd miasta mogłyby wynegocjować z nimi rezygnację z nich lub zastąpienie podjazdami? Pewnie tak. Czy zgodziłby się na to konserwator zabytków? Pewnie nie.

Plany...
Już widać, że po remoncie przestrzeń wokół Rynku będzie piękna, ale co z tego, skoro nadal nie dla wszystkich dostępna?
– Polskie myślenie charakteryzuje prowizoryczność rozwiązań. Bardzo brakuje myślenia całościowego, ujmującego tę przestrzeń w spójny system biorący pod uwagę wszystkich użytkowników: osoby na wózkach, niewidome, turystów z walizkami na kółkach. Dużo mówimy o projektowaniu uniwersalnym, ale wciąż gdy przystępujemy do działań, podporządkowujemy wygodę i samodzielność użytkowników zabytkowemu brukowi. Tymczasem we Francji możliwa była przebudowa Luwru, dzięki której odpowiada on standardom i potrzebom – refleksja Kamila Kowalskiego dobrze oddaje podejście warszawskich władz do toczącego się remontu.
Urzędnicy zapewniają, że instytucje publiczne wokół Starego Miasta będą dostępne dla osób z niepełnosprawnością i że na rezultat trzeba jeszcze poczekać. Szkoda jedynie, że nie udało się znaleźć sposobu na stworzenie przestrzeni wspólnej dla wszystkich, z której nikt nie byłby ani wykluczony, ani do której nie byłby w widoczny sposób „wkluczany”, jak obecnie za pomocą wózkopasów lub chodników okalających wybrukowany staromiejski rynek. Ponadto z tymi rozwiązaniami będziemy musieli żyć przez długie, długie lata, ponieważ równie gruntowny remont Starówki nieprędko się zdarzy.

A co na to UNESCO?
Stołeczny konserwator zabytków Piotr Brabander na pytanie, dlaczego nie udało się stworzyć jednolitej nawierzchni na całym Starym Mieście, przesłał za pośrednictwem Wydziału Prasowego Urzędu Miasta odpowiedź:
„Rozwiązanie zaproponowane w ww. projektach, czyli wykonanie wózkopasów, tzw. gładkiej ścieżki z odpowiednio opracowanej kostki i wkomponowanie jej w istniejącą nawierzchnię jezdni jest właściwe z konserwatorskiego punktu widzenia. (...) Stołeczny Konserwator Zabytków pozwolił na zastosowanie kostki granitowej Wanga, o kolorze zbliżonym do kostki rzędowej występującej na Starym Mieście i szerokości dopasowanej do przeważającej na Starym Mieście szerokości kostki, tj. 14 cm”.
Nie udało nam się jednak uzyskać odpowiedzi na pytanie, dlaczego udzielenie kontrowersyjnego pozwolenia na budowę nowoczesnego biurowca w rejonie Starówki nie było zagrożeniem dla pozycji Warszawy na liście UNESCO, a pełne dostosowanie tej przestrzeni do potrzeb osób z niepełnosprawnością już tak.

Skąd czerpać wzory?
Rynek Główny w KrakowieZ problemem dostosowania zabytkowej przestrzeni do współczesnych potrzeb można sobie poradzić. W Krakowie Rynek Główny, również pozycja z listy światowego dziedzictwa UNESCO, w całości wyłożony jest gładką kostką.
Polskim miastom daleko jednak do wzorcowego Sztokholmu – miasta z ambicjami zostania najbardziej dostępną stolicą świata. Tamtejsze władze dołożyły wielu starań, aby przestrzeń Sztokholmu była, w najmniejszych detalach, przyjazna użytkownikom z każdym rodzajem niepełnosprawności. Zadbano o takie szczegóły, jak: odpowiednio łagodny profil krawędzi ulicznych studzienek odpływowych, umieszczenie w regularnych odstępach parkowych ławek z ułatwiającymi wstawanie oparciami na ręce, oznaczenie pierwszego i ostatniego stopnia schodów kontrastowymi kolorami, nie mówiąc już o pełnym dostosowaniu ratusza.

Data opublikowania dokumentu: 2013-12-12, 14.51
Źródło:
http://www.niepelnosprawni.pl/ledge/x/1 ... rAIzsHxLIU

_________________


Góra
 Zobacz profil  
 
PostNapisane: Śr gru 18, 2013 13:13 
Offline

Dołączył(a): N maja 26, 2013 00:42
Posty: 2829
Skrót TPG można rozwinąć także jako: Tu Przekraczamy Granice, a Krzysztof Wostal to członek zwyczajny TPG. Gdyby istniała nauka o przekraczaniu granic, Krzysztof mógłby ubiegać się o tytuł profesora. To nie tylko wytrawny podróżnik po świecie, ale też – wbrew wszelkim stereotypom – właściciel firmy i pracodawca.

Nazywam się Krzysztof Wostal. Jestem osobą głuchoniewidomą – całkowicie niewidomą i słabosłyszącą. Na co dzień przy poruszaniu się korzystam z białej laski oraz aparatów słuchowych, które ułatwiają mi komunikację z otoczeniem. Urodziłem się jako dziecko słabowidzące i do całkowitej ślepoty dochodziłem stopniowo. Utrata słuchu stała się dla mnie faktem w wieku 26 lat.
Uczęszczałem do szkoły podstawowej dla dzieci niewidomych, potem do masowego liceum ogólnokształcącego. Po ukończeniu szkoły średniej usiłowałem zostać masażystą, co się nie udało i co z perspektywy czasu było dla mnie wielkim dobrodziejstwem.
W 1993 roku rozpocząłem edukację w Studium Informatycznym i dwa lata później zostałem technikiem informatykiem. Później ukończyłem studia licencjackie na Wydziale Prawa i Administracji Uniwersytetu Śląskiego, a w roku 2012 uzyskałem dyplom magistra pedagogiki na Wydziale Nauk Społeczno-Pedagogicznych w Wyższej Szkole Pedagogicznej Towarzystwa Wiedzy Powszechnej. Studia realizowałem, będąc już osobą głuchoniewidomą. W listopadzie 1995 roku zacząłem pracować w Domu Pomocy Społecznej w Rudzie Śląskiej, a potem zatrudniłem się w Katowicach w firmie, która zajmowała się m.in. sprzedawaniem dostępu do internetu i źródeł zasilania typu agregaty prądotwórcze, akumulatory, w przedsiębiorstwie zajmującym się dostarczaniem rozwiązań sprzętowych i oprogramowania dla osób niewidomych i słabowidzących, a także w stowarzyszeniu działającym na rzecz niepełnosprawnych.
Marzenie o pracy na własny rachunek zrodziło się we mnie już w latach dziewięćdziesiątych. Widziałem, że inni sobie z tym radzą, więc pomyślałem – czemu nie ja. Nie myślałem wtedy zbyt poważnie o tym, iż jako osoba z dysfunkcją wzroku mogę mieć jakieś kłopoty czy napotkać przeszkody nie do pokonania. Oczywiście zdawałem sobie sprawę z moich ograniczeń, ale jakoś do końca do mnie nie docierały ich konsekwencje w prowadzeniu biznesu.
Pierwszą firmę założyłem w roku 1995. Zajmowała się sprzedażą bezpośrednią kosmetyków i chemii gospodarczej. Przez pół roku sporo się nauczyłem, ale działalność nie przynosiła oczekiwanych zysków. Drugą firmą, którą miałem, będąc już osobą głuchoniewidomą, był sklep internetowy. Prowadziłem go około roku ze znajomym, lecz i to przedsięwzięcie zakończyło się fiaskiem. Trzecią firmą była założona w 2005 roku firma szkoleniowa, która upadła dwa lata później, gdyż ze względu na brak wzroku nie byłem w stanie poradzić sobie ze sprawami księgowymi, a nie miałem możliwości zatrudnienia księgowej czy wynajęcia biura rachunkowego. Poza tym zaczął się wtedy nowy i bardzo ciekawy okres w moim życiu zawodowym.
Dostałem pracę w ALTIX (firmie prowadzonej przez osoby niewidome i zatrudniającej niewidomych oraz słabowidzących), poznałem wielu profesjonalistów i wiele się nauczyłem. Cieszyła mnie odpowiedzialność, która spoczywała na moich barkach. Jako kierownik oddziału firmy w Katowicach tworzyłem go od podstaw. Cieszyłem się też z możliwości współpracy z Markiem Kalbarczykiem, który jest świetnym przykładem na to, że można prowadzić i rozwijać firmę mimo ograniczeń wynikających z braku wzroku.
W grudniu 2009 roku podczas luźnej wymiany myśli z koleżanką doszliśmy do wniosku, że powinniśmy spróbować czegoś razem. Ona szkoli niepełnosprawnych – w tym intelektualnie – od kilku lat, jej mąż jest nauczycielem, ja też mam doświadczenie w branży szkoleniowej. Wierzyłem, że się uda. Założyliśmy dwie firmy, które ze sobą kooperowały. Skorzystaliśmy z dotacji na uruchomienie działalności gospodarczej w powiatowych urzędach pracy. 1 czerwca 2010 roku moja firma szkoleniowa, czyli Instytut Edukacji i Rozwoju ALFA PRIM, zaczęła działać i w tym dniu wystawiona została pierwsza faktura. W lipcu zatrudniłem pierwszą osobę, która na pełny etat pracuje do dziś. W tym samym miesiącu firma realizowała już pierwsze większe zlecenie szkoleniowe. Potem były następne zlecenia i następni pracownicy. Przychodzili z różnym bagażem doświadczeń zawodowych i życiowych. Jedni pozostali, inni poszli swoją drogą. Są to zarówno osoby z niepełnosprawnością sensoryczną, jak i pełnosprawne. Najistotniejsze w doborze zespołu jest ocenienie i dopasowanie kwalifikacji. Firma prowadzi bowiem kursy dla seniorów i osób niepełnosprawnych oraz szkolenia dotyczące niepełnosprawności, podnoszące dostępność usług i polepszających obsługę tych grup społecznych.
Były takie momenty, że pracownicy zarabiali, a ja dokładałem z innych źródeł do firmy. Były też chwile, gdy moja przyjaciółka pożyczała mi pieniądze na dalszy rozwój. Przez cały czas wierzyłem, że przedsięwzięcie się uda. To bardzo ważne, by wierzyć w sukces i nie poddawać się przy pierwszych niepowodzeniach. Warto też mieć kogoś, z kim można o tym porozmawiać, kto wysłucha, doradzi, doda odwagi i pomoże przetrwać najtrudniejsze. Mając problemy ze wzrokiem i słuchem, trzeba mieć obok siebie zaufaną osobę. Ja mam przyjaciół i współpracowników, którzy są moją opoką.

Daria, dyrektor działu szkoleń

Jestem osobą zupełnie niewidomą od 16. roku życia. Zawsze chciałam pracować w służbie zdrowia – jako lekarz lub pielęgniarka. Niestety życie zweryfikowało moje plany i marzenia. Na studiach informatycznych podjęłam decyzję, że medycyna będzie moim hobby, a nauczanie źródłem dochodu. Muszę jednak stwierdzić, że tak mnie to wciągnęło, że stało się moją drugą pasją. Pierwsze szkolenia rozpoczęłam już w roku 2000. Było ciężko, bo brakowało wskazówek, jak szkolić osoby niewidome, słabowidzące lub takie, które mają dodatkową niepełnosprawność. Były to początki działalności szkoleniowej finansowanej przez PFRON. Sami musieliśmy sobie wypracować metody pracy i współpracy z kursantami. Wychodziło mi to coraz lepiej. Z każdym rokiem miałam więcej uczniów. Podróże mnie nie odstraszały. Przyjemnie było robić coś, co przynosi zarówno satysfakcję, jak i dochód.
W firmie ALFA PRIM pracuję od początku jej istnienia. Nadal bardzo lubię to, co robię, sprawia mi to wiele satysfakcji i przyjemności. Mam świadomość, że obie strony czerpią korzyści z mojej pracy. Kursanci, bo staram się im przekazać jak najwięcej wiedzy w jak najbardziej przystępny sposób i udowodnić, że nie widząc, też można pracować, spełniać się zawodowo i w życiu prywatnym. Ja, bo wyjeżdżając w odległe miejsca, poznaję nowe otoczenie, poznaję nowych ludzi. Czasem są niezwykli, bardzo interesujący, a czasem zwykli, gdzieś się śpieszący, nierozumiejący, jak to: osoba niewidoma jedzie x kilometrów do pracy, podczas gdy widzącemu się nie chce. Ponieważ zdarza mi się szkolić różne osoby, nierzadko ze sprzężoną niepełnosprawnością, uczę się na tych zajęciach pokory i dystansu do samej siebie. Niejednokrotnie muszę też zaznajomić się z jednostką chorobową, na którą cierpi kursant, aby dobrze wykonać swoją pracę. Często wspieram się opinią fachowców, jak podejść do takiej czy innej osoby. Podczas szkoleń po prostu uczymy się siebie nawzajem.
Kiedy podczas szkolenia indywidualnego wchodzimy do domu ucznia, to tak, jakbyśmy z nim mieszkali przez kilka godzin dziennie, przez jakieś dwa tygodnie. Jesteśmy świadkami różnych zdarzeń, różnych sytuacji rodzinnych, czasem wesołych, a czasem dramatycznych. Miałam taki przypadek, że zaangażowałam się w sytuację kursanta zupełnie niewidomego, bez wykształcenia, bez dochodu. Chciałam mu pomóc, zrobiłam to, a on potem wypytywał, ile na tym zarobiłam. Bolało, ale też nauczyło, że trzeba zachować zdrowy dystans. To jest bardzo trudne.

Barbara, specjalista ds. przetwarzania danych przetargowych
Moja praca polega na przesiewaniu przetargów dla firmy pod kątem szkoleń. Pracuję w domu na udźwiękowionym komputerze. Dostałam szansę na pracę, mimo że jestem osobą całkowicie niewidomą (mam poczucie światła) i jednocześnie słabosłyszącą. Wielu pracodawców boi się zatrudniać takie osoby. Praca ta daje mi satysfakcję, że mogę robić coś pożytecznego. Mam możliwość na lepsze, godne życie. Część wynagrodzenia przeznaczam na zakup sprzętu rehabilitacyjnego.

Katarzyna, asystentka prezesa
Praca w naszej firmie daje mi dużo satysfakcji. Wciąż się uczę czegoś nowego. Atmosfera jest przyjazna, życzliwa – wszyscy wzajemnie sobie pomagamy oraz się wspieramy, a wszelkie nieporozumienia staramy się szybko rozwiązywać. Popełniamy czasem błędy, ale dzięki nim się uczymy. W pracy mamy kontakt z różnymi ludźmi, osobowościami i to, co robimy, robimy też z myślą o innych, aby mieć potem poczucie satysfakcji, że pracujemy nie tylko dla siebie, dając im tym samym radość i zadowolenie. Z osobami szkolonymi często wymieniamy się poglądami, które potem przekładają się i mają zastosowanie we własnym codziennym życiu, czasem nawet nam je ułatwiając.
Jako osoba słabowidząca pracuję z osobami niepełnosprawnymi, ale nie tylko. Mogę całkowicie i bez jakichkolwiek słów krytyki z powodu mojej dysfunkcji czerpać zadowolenie z pracy. Jestem w niej spełniona, a co najważniejsze doceniana, co daje mi większe poczucie własnej wartości. Pracodawca ma indywidualne podejście do każdego pracownika. Rozumie nas i potrafi rzetelnie zarządzać firmą oraz ludźmi. Robi to z wielkim poświęceniem. Jest osobą niezwykle sympatyczną, uśmiechniętą, z pozytywnym podejściem do życia i świata.

Małgorzata, instruktor PJM
Praca w naszej firmie daje mi bardzo dużo, przede wszystkim ciekawe zajęcie. Równie ważne jest to, że lubię to, co robię. Jestem osobą głuchą i moim naturalnym językiem jest język migowy (PJM). Bardzo się cieszę, że mogę uczyć tego wspaniałego języka i obserwować postępy moich uczniów. To dla mnie niezwykle satysfakcjonujące, gdy widzę, że osoby, które trzy miesiące temu w ogóle nie znały języka migowego, teraz są w stanie opowiedzieć mi, co wczoraj robiły, właśnie w tym języku. To bardzo cieszy i motywuje. Gdyby ktoś zapytał, czy jest mi trudno wykonywać tę pracę – jako osobie jednocześnie słabowidzącej i głuchej – odpowiedziałabym: „Nie, w ogóle!”. Zawsze na pierwsze zajęcia jadę z drugą trenerką, która jest osobą słyszącą. Wtedy tłumaczymy naszym kursantom zasady kontaktu z osobami głuchymi, omawiamy możliwości komunikacji z nimi oraz przekazujemy inne informacje, których osoby mające pierwszy raz kontakt z głuchymi zwykle nie posiadają. Kolejne zajęcia prowadzę już sama. Na początku oczywiście wiązało się to ze stresem, ale już się przyzwyczaiłam. Większość osób jest bardzo życzliwa i zauważyłam, że też się trochę obawia zajęć ze mną, bo nie wie jeszcze, jak będą wyglądały i czy w ogóle będziemy się w stanie porozumieć. Okazuje się jednak dość szybko, że nie stanowi to problemu, gdyż na pierwszych zajęciach uczymy się alfabetu języka migowego (daktylografii), więc już w ten sposób możemy się komunikować. Ostatecznie można się posiłkować kartką i długopisem, choć tłumaczę moim uczniom, że nie zawsze jest to skuteczna metoda. Myślę, że jest najlepiej uczyć się PJM w kontakcie z osobami migającymi naturalnie od urodzenia. Cieszę się, że mam możliwość dzielenia się moją wiedzą i umiejętnościami.
Wcześniej nie myślałam, że mogą się one komuś przydać. A ostatnio okazuje się, że coraz więcej osób chce się uczyć migowego i kontaktować z głuchymi. Na większości kursów nie mają takiej możliwości, bo przeważnie są to kursy SJM (opartego na gramatyce języka polskiego systemu językowo-miganego), które prowadzą osoby słyszące.
Podróże nie stanowią żadnego problemu, jeśli jest dobra komunikacja publiczna i można nią dojechać w dane miejsce. Zawsze dokładnie wszystko przed umówionym spotkaniem sprawdzam – jakim autobusem dojechać, o której godzinie, jakie mam możliwości przesiadki itp. To bardzo ułatwia planowanie. Zdarzyło się, że w drodze popsuł się autobus i musiałam czekać na następny, który przyjechał za godzinę. Są to jednak sytuacje ode mnie niezależne.
Ważna jest jednak odpowiedzialna postawa, czyli poinformowanie o spóźnieniu – korzystam wówczas z SMS-ów. Przeczytałam kiedyś opinię, że głuchy jest dobrym, sumiennym pracownikiem. Ja myślę, że jest to sprawa bardzo indywidualna. Wydaje mi się, że niepełnosprawność nie określa twojej postawy w stosunku do pracy. Mnie możliwość pracy bardzo dużo daje – bardzo się cieszę, że robię coś tak ciekawego. Na pewno też wzrasta we mnie poczucie wartości. I chociaż czasami wracam zmęczona, mam wewnętrzne poczucie zadowolenia, że udało mi się tyle wykonać.

Kamil, specjalista ds. marketingu
Od marca 2012 roku jestem zatrudniony w Instytucie Edukacji i Rozwoju ALFA PRIM na stanowisku specjalisty do spraw marketingu. Od zawsze interesowałem się branżą reklamową. Drogę zawodową rozpocząłem od pracy na stanowisku telemarketera w jednej z ogólnopolskich firm kurierskich. Jednakże z biegiem czasu uświadomiłem sobie, że zakres obowiązków wpędza mnie w rutynę. Nie widziałem możliwości rozwoju, gdyż mam bardzo dużą dysfunkcję narządu wzroku, co w znacznym stopniu utrudniało mi awans w macierzystej firmie. Tymczasem szukając doradztwa w zakresie obsługi komputera, przypadkowo trafiłem do ALFA PRIM jako klient. I tak się zaczęło.
Okazało się, iż w nieoficjalnych rozmowach świetnie dogaduję się z załogą, co znalazło potwierdzenie w decyzji włączającej mnie do grona współpracowników. Moja determinacja i pomysły zostały dostrzeżone. Na początku otrzymałem pakiet wspierający w postaci szkoleń, który pozwolił mi dogłębnie zaznajomić się z obszarem prowadzonej działalności firmy, jak również z jej strukturą organizacyjną. Na uwagę zasługuje fakt, iż do momentu usamodzielnienia się – co trwało około czterech miesięcy – miałem zapewnioną opiekę mentora, z którym mogłem konsultować moje wizje w odniesieniu do realiów rynkowych. To pozwoliło mi posiąść niezbędną wiedzę teoretyczną i praktyczną. Ponadto ludzie z załogi pomogli mi przełamać bariery, które obciążając narząd wzroku, w rezultacie spowalniały moją wydajność. Powodem tego był fakt, że pracując na komputerze, wspomagałem się w znacznym stopniu wzrokiem. Dzięki ALFA PRIM problem udało mi się ograniczyć.
Do moich obowiązków należy kreowanie wizerunku firmy na zewnątrz poprzez wdrażanie działań promocyjnych i przygotowywanie kampanii wizerunkowych (w tym przygotowywanie stoisk na wystawach branżowych). Od niedawna organizuję wraz z kierownictwem firmy spotkania z potencjalnymi klientami. Praca w instytucie umożliwiła mi rozwój zawodowy i osobisty. Każdy dzień z załogą to dalsze zgłębianie moich pasji. To także poznawanie siebie, ułomności, jakie niesie niepełnosprawność, z którą – jak się okazuje – mogę współpracować. Co ciekawe, schorzenie może inspirować, przynosząc wymierne korzyści nie tylko ludziom, dzięki którym się spełniam, ale także mnie. Lepiej rozumiem samego siebie. Model organizacyjny pozwolił mi doświadczyć w namacalny sposób integracji. Wcześniejsze doświadczenia powodowały, że za wszelką cenę ukrywałem słabości, jakie niesie niepełnosprawność. Tutaj przekonałem się, iż światy osób niepełno- i pełnosprawnych działają w symbiozie. Atut stanowią wiedza, charakter, uczciwość oraz rzetelność. Każdego dnia przekonujemy się, iż przeszkody są i będą, lecz paradoksalnie dzięki nim nasza praca ma głęboki sens i w tym wymiarze sukces jest tym większy.

Jarosław, starszy specjalista ds. administracyjno-organizacyjnych i BHP, instruktor szkoleń
Praca w Instytucie Edukacji i Rozwoju ALFA PRIM daje wiele możliwości. Przede wszystkim wykazania się. Ponadto nie ogranicza, sami współpracownicy zachęcają do dalszego rozwoju i realizacji swoich planów i ambicji. Jest to praca, która daje satysfakcję. Chociaż większość zadań wykonywana jest poza miejscem zamieszkania i wydawać by się mogło, że dla osoby słabowidzącej, jaką jestem, będzie to trudne, to podróże nie są męczące.
Dla mnie praca w ALFA PRIM jest na chwilę obecną spełnieniem marzeń. Można połączyć przyjemne z pożytecznym poprzez podróże, pracę, dokształcanie się w dziedzinach, z którymi wiążę swoją przyszłość. Jako osobie działającej społecznie na rzecz osób niepełnosprawnych ta praca ułatwia mi i umożliwia zgłębianie wiedzy niezbędnej do realizacji moich planów związanych z wyspecjalizowaniem się w prawach osób niepełnosprawnych.

Piotr, instruktor szkoleń komputerowych
ALFA PRIM daje mi szansę zajmowania się tym, co lubię, i zarabiania. Odkąd problemy ze wzrokiem uniemożliwiły mi pracę zawodową, zająłem się działalnością społeczną na rzecz ludzi z problemami podobnymi do moich. Dzięki tym działaniom poznałem tyfloinformatykę oraz możliwości, jakie stwarza ludziom z dysfunkcją wzroku. Przy okazji zetknąłem się z firmą ALFA PRIM i przekonałem się, że pracują w niej ludzie, którzy mają kłopoty jeszcze większe od moich. Już samo obcowanie z pracującymi osobami niewidomymi oraz głuchoniewidomymi, które są niezależne, samodzielne, pełne życia i humoru, wyleczyło mnie z większości chęci do narzekania na własne problemy. Bardzo spodobało mi się takie oddziaływanie na ludzi podobnych do mnie, a jednocześnie pomyślałem, że to znakomity sposób na dalsze życie.
Obecnie stałem się szkoleniowcem i czuję wielką satysfakcję, pracując z ludźmi, którym mogę przekazać umiejętność korzystania z dobrodziejstw nowoczesnych technologii i pomagać w stawaniu się bardziej niezależnymi i samodzielnymi.
Praca wymaga podróżowania i przebywania poza miejscem zamieszkania, ale w obecnych czasach nie jest to nic nadzwyczajnego. Nie do przecenienia jest sposób współdziałania kierownictwa firmy z pracownikami. Nawet najcięższa praca dobrze idzie w zgranym zespole.

Krzysztof, prezes firmy
Mając własną firmę, mam takie same kłopoty i radości jak pełnosprawni przedsiębiorcy. Różnice są jedynie po stronie technicznej. Z uśmiechem na twarzy jednak wiele można załatwić – również w urzędach. Oczywiście czasami brakuje cierpliwości. Są chwile zwątpienia, kiedy wszystko chce się rzucić. Nie wiem, czy w życiu spotykam mniej czy więcej radości i trudności od osób pełnosprawnych. Obiektywnie patrząc, to non stop doświadczam jakichś trudności, które wiążą się z moją niepełnosprawnością. Takich komplikacji na pewno nie mają ludzie pełnosprawni. Istotne jest to, jak je odbieram. Przechodzę bardziej nad nimi do porządku dziennego. Nie zastanawiam się cały czas, nie roztrząsam. Nie myślę, że teraz napotkałem problem – po prostu go rozwiązuję.
Ze względu na swoją niepełnosprawność niektóre trudności rzeczywiście mocno dają mi się we znaki. Są to niekiedy kłopoty z dotarciem w jakieś konkretne miejsce. Czasami nie mogę czegoś szybko przeczytać albo nie dosłyszę, co ktoś do mnie mówi. Mam też trudności, które są udziałem pełnosprawnych osób. Zdarza się, że kipię wewnętrzną złością i chce mi się wyć z wściekłości, ale są to chwile. Chyba pomaga mi też w tych zwycięstwach to, że ja nie lubię prosić się o pomoc. Wolę, pokonując trudność, zacisnąć zęby i coś tam samemu zrobić, czegoś tam dokonać. Siłę dają mi doświadczenie i wiedza o tym, dla kogo coś robię. Zauważyłem, że łatwiej mi zrobić coś dla kogoś niż dla siebie. Pomaga też optymizm, który jest we mnie. Wiele zależy od sytuacji i rodzaju problemu.
Radością jest całe moje życie w tej chwili, choć nie zawsze tak było. Cieszę się, że mogę podróżować, że mam z kim dzielić szczęście, że mogę doświadczać różnych rzeczy. Wszystkie moje błędy i sukcesy nauczyły mnie cierpliwości. Wierzę, że to, do czego dążę, to się stanie. Muszę tylko być cierpliwy…
Zachęcam wszystkich do pozytywnego patrzenia na świat, pokonywania swojej niepełnosprawności i pogłębiania wiedzy. Niech żyje życie!

Krzysztof Wostal, członek TPG, właściciel Instytutu Edukacji i Rozwoju ALFA PRIM

Źródło:
http://tpg.org.pl/dis/dlonie-i-slowo/nr ... yje-zycie/

_________________


Góra
 Zobacz profil  
 
PostNapisane: Pt gru 20, 2013 13:12 
Offline

Dołączył(a): N maja 26, 2013 00:42
Posty: 2829
PZN apeluje do NFZ ws. świadczeń okulistycznych w Sensor Cliniq
Autor: Beata Rędziak, Źródło: inf. własna

Polski Związek Niewidomych (PZN) oraz pacjenci i pracownicy szpitala Sensor Cliniq w Warszawie protestują przeciw decyzji Mazowieckiego Oddziału Wojewódzkiego NFZ (MOW NFZ) o rozwiązaniu z tą placówką umowy w zakresie okulistyki.
Jak informuje nas mazowiecki NFZ, przyczyną wypowiedzenia 20 września br. umowy z Sensor Cliniq w zakresie okulistyki – hospitalizacji planowej było pobieranie przez tę placówkę opłat za świadczenia gwarantowane, jakimi są zabieg zaćmy i wszczepienie soczewki.

Dopłata za droższe soczewki
Do NFZ wpłynęła skarga pacjentki, która twierdziła, że częściowo sfinansowała w Sensor Cliniq świadczenie gwarantowane, wskutek czego Fundusz przeprowadził tam kontrolę. – Skarga oraz wyniki kontroli były podstawą dla MOW NFZ do zwrócenia się do pacjentów, którzy w 2012 r. mieli we wspomnianej placówce zabieg operacyjny zaćmy, z prośbą o informację w zakresie udzielonych im świadczeń. Wysłano 3 336 ankiet – informuje nas Piotr Kalinowski z zespołu prasowego NFZ Mazowsze. Według NFZ z odpowiedzi ankietowanych wynikało, że w 2012 r. 1547 pacjentów zapłaciło łącznie ponad 1,6 mln zł za operacyjne zabiegi leczenia zaćmy.
– Chociaż przedstawione przez pacjentów rachunki wskazują, że opłata została wniesiona za badanie diagnostyczne lub „usługę medyczną”, to według oświadczeń pacjentów zawartych w 1081 ankietach była to w istocie zapłata za soczewkę. To dowód, że opłaty nie były wnoszone za usługi dodatkowe, ale za świadczenia gwarantowane, będące przedmiotem umowy – mówi Kalinowski.
Sensor Cliniq, w której w ciągu 11 lat przeprowadzono zabiegi leczenia zaćmy u ok. 50 tys. pacjentów, twierdzi, że pacjenci płacili, ale tylko za droższe soczewki, których NFZ nie finansuje. Chodzi o soczewki bardziej zaawansowane technologicznie, które nie są ujęte w standardowym koszyku świadczeń. Z końcem listopada klinika zwróciła się w liście do Ministerstwa Zdrowia z prośbą o interwencję. „Działanie mazowieckiego oddziału NFZ sparaliżowało nie tylko przyszłe operacje w Sensor Cliniq, ale cały rynek okulistyczny, który obecnie wstrzymuje się z oferowaniem lepszej jakości świadczeń, obawiając się retorsji ze strony NFZ” – piszą przedstawiciele kliniki w liście do ministra zdrowia. W liście proszą o unieważnienie rozwiązania umowy przez Fundusz.

Na końcu kolejki
Zarząd szpitala uważa, że nie było podwójnego finansowania, a wybór droższej metody leczenia zawsze odbywał się na życzenie pacjenta. Sensor Cliniq uważa, że działanie NFZ jest dyskryminujące, dlatego że pobieranie opłat od pacjentów za ponadstandardowe soczewki jest powszechne, często w mniej przejrzystej formie. – Dlaczego MOW NFZ nie wyciągnął żadnych lub tak rażących sankcji w stosunku do innych podmiotów? – pytała Monika Owczarek, wiceprezes Sensor Cliniq podczas konferencji prasowej 4 grudnia w Warszawie. – Decyzja NFZ uderza przede wszystkim w pacjentów, którzy utracili szanse na wybór wyższego standardu leczenia i, co gorsza, wypadli z kolejki do operacji w Sensor Cliniq w ramach NFZ, trafiając na koniec kolejek w innych placówkach – mówiła.
„Polski Związek Niewidomych protestuje przeciwko ograniczaniu osobom słabowidzącym dostępu do leczenia wzroku i ograniczaniu dostępu do nowoczesnych technologii medycznych ratujących widzenie” – piszą w swoim proteście przedstawiciele Polskiego Związku Niewidomych. Jak z niego wynika, ponad 1000 pacjentów oczekujących w kolejce na zabieg zaćmy w Sensor Cliniq straciło to miejsce, co skazało je na wydłużony czas oczekiwania na to świadczenie w innych placówkach. „Polski Związek Niewidomych, reprezentując ponad 60-tysięczną rzeszę osób niewidomych i tracących wzrok z powodu różnych schorzeń, nie zgadza się na to, aby urzędnicy NFZ podejmowali za nas, pacjentów, decyzje o wyborze metody leczenia. My, pacjenci, chcemy być leczeni w najnowocześniejszy sposób.
Wiemy, że budżet NFZ jest ograniczony, dlatego nie rozumiemy, na jakiej podstawie odmawia się nam możliwości dopłacania do kosztów standardowej terapii w sytuacjach, gdy nowocześniejsze leczenie może być skuteczniejsze od standardowego. Nie zgadzamy się na to, aby NFZ swoim działaniem dzielił pacjentów na tych, których stać na terapie nowej generacji, i na tych niezamożnych, których nigdy nie będzie stać na pokrycie całkowitych kosztów takiego leczenia” – czytamy w proteście, pod którym podpisały się dziesiątki pacjentów.
- Ustawodawca nie wskazuje, że niektóre soczewki są refundowane, a inne nie. Nie wskazuje również, że świadczeniem gwarantowanym jest świadczenie bez wszczepienia soczewki. Dlatego każde dofinansowanie świadczenia ma charakter pobierania nienależnych opłat – mówi Piotr Kalinowski z zespołu prasowego NFZ.
11 grudnia br. Sensor Cliniq złożył w Prokuraturze Rejonowej Warszawa Śródmieście zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa przez dyrektorów Mazowieckiego Oddziału Wojewódzkiego NFZ. Mowa w nim o niedopełnieniu obowiązków w zakresie sprawowania funkcji, co przejawiało się w wybiórczym i pozbawionym podstaw prawnych i faktycznych traktowaniu placówki, co w rezultacie było działaniem na szkodę pacjentów. Według szpitala pytanie zadane pacjentom przez Fundusz w ankiecie było tendencyjne, co nie pozwalało na faktyczne stwierdzenie, z jakiego tytułu szpital pobierał opłatę.

Data opublikowania dokumentu: 2013-12-19, 14.55
Źródło:
http://www.niepelnosprawni.pl/ledge/x/1 ... rQIHsHxLIU

_________________


Góra
 Zobacz profil  
 
PostNapisane: Pn gru 23, 2013 10:04 
Offline

Dołączył(a): N maja 26, 2013 00:42
Posty: 2829
Wystąpienie w sprawie dostępności bankomatów dla osób niewidzących
Dodane przez: mszuleka ⋅ grudzień 18, 2013

HFPC zwróciła się do Prezesa Związku Banków Polskich z pytaniem, czy bankomaty i terminale płatnicze, z których korzystają klienci banków w Polsce, dostosowane są do potrzeb osób niewidzących i niedowidzących.
W kwietniu tego roku Komitet Praw Osób z Niepełnosprawnościami ONZ wydał opinię, w której stwierdził, że brak dostosowań dla osób niedowidzących i niewidzących w zakresie usług bankowych stanowi naruszenie Konwencji o Prawach Osób z Niepełnosprawnościami. Komitet rozpatrywał sprawę dotyczącą klientów węgierskiego banku. Klienci, pomimo tego, że płacili za posiadanie kart bankomatowych, to z uwagi na brak dostosowań bankomatów do dla osób niewidzących nie mogli samodzielnie wypłacać pieniędzy. Bankomaty nie były wyposażone w napisy w alfabecie Braille’a ani w głosową instrukcję obsługi.
Pomimo tego, że Polska, która ratyfikowała Konwencję w 2012 r., nie uznała jurysdykcji Komitetu w sprawach dotyczących naruszeń Konwencji, to opinia Komitetu wyznacza standard ochrony praw osób niewidomych lub słabowidzących, który powinien być przestrzegany przez wszystkie państwa strony Konwencji.
„W opinii Komitetu, państwo, które ratyfikowało Konwencję, jest zobowiązane wprowadzić minimalny standard dostępności usług bankowych, w tym usług świadczonych z wykorzystaniem bankomatów, dla osób niewidomych lub niedowidzących” – mówi dr Dorota Pudzianowska, prawniczka HFPC.
„W kontekście świadczenia usług bankowych szczególnie ważne jest, aby dostępność tych usług była zagwarantowana nie tylko osobom mającym trudności w poruszaniu się, co jest bardzo istotne, ale by możliwość pełnego korzystania z oferty instytucji finansowych miały osoby z różnymi rodzajami niepełnosprawności, w tym osoby niewidzące lub niedowidzące” – czytamy w wystąpieniu.

Źródło:
http://www.hfhr.pl/wystapienie-w-sprawi ... widzacych/

_________________


Góra
 Zobacz profil  
 
PostNapisane: Pn gru 23, 2013 10:07 
Offline

Dołączył(a): N maja 26, 2013 00:42
Posty: 2829
Komórki oka z drukarki 3D pomogą zlikwidować ślepotę?

Druk 3D to jedna z najprężniej rozwijających się aktualnie dziedzin technologii. Może ona też przynieść największe korzyści, bo cóż jak nie zdrowie jest w życiu najważniejsze. Naukowcy z Uniwersytetu w Camridge poinformowali, że udało im się wydrukować komórki oka, co w przyszłości może realnie pomóc w leczeniu ślepoty.
Naukowcy z Uniwersytetu w Cambridge wykazali, że komórki zwojowe siatkówki, które przekazują sygnał od oka do mózgu i pomagające w tym procesie komórki glejowe mogą być nadrukowywane warstwowo (jako że siatkówka ma strukturę wielowarstwową) bez ryzyka ich uszkodzenia.
Przeprowadzone na dorosłych szczurach badania zakończyły się naprawdę pomyślnie. Wydrukowane komórki były żywe, zdrowe i bardzo odporne. Bezproblemowo mogły więc być użyte do utworzenia zamienników dla uszkodzonych tkanek oka.
„To ważny krok w rozwoju przeszczepów tkanek na potrzeby medycyny regeneracyjnej i może pomóc w wyleczeniu ślepoty” – zapowiadają twórcy. Nowa technologia zadziałać ma między innymi przy zwyrodnieniu plamki żółtej oraz jaskrze, a to dwie spośród najczęstszych przyczyn zaburzeń wzroku.
Co dalej? Dwie rzeczy – po pierwsze zespół naukowców chce opanować odtworzenie całej siatkówki, a nie tylko kilku jej warstw – wówczas bowiem mogłoby dojść do prawdziwej rewolucji. Po drugie – testy z udziałem ludzi.
Siatkówka to nie jedyny organ, który może być drukowany w 3D i autentycznie przyczynić się do rozwoju medycyny. Jakiś czas temu naukowcy pochwalili się, że udało się wydrukować komórki wątrobowe, które następnie mogą być wykorzystane do badania nowych leków.
Inną ciekawostką jest zapowiedź bioinżynierów, którzy twierdzą, że – choć mogłoby się wydawać, że jest zupełnie inaczej – serce jest jednym z najłatwiejszych organów do wydrukowania. Według naukowców pierwsze pełnosprawne serce z drukarki 3D powstanie w ciągu najbliższej dekady.

Źródło: SlashGear, Dezeen, Wired
http://www.benchmark.pl/aktualnosci/dru ... zenie.html

_________________


Góra
 Zobacz profil  
 
PostNapisane: Pn gru 23, 2013 10:56 
Offline

Dołączył(a): N maja 26, 2013 00:42
Posty: 2829
Jak niewidomi widzą świat: Nie wiem, jak opisać nic
Małgorzata Święchowicz, Krzysztof Szatkowski
Newsweek numer 51-52/2013 rok

O niebie wiadomo, że duże, prostokątne, jest tam śnieg i dużo dobrych ludzi. W święta ludzie się spieszą, ale to i tak bardzo miły czas, można dotknąć Jezusa.
Rodzice mi powiedzieli, że śnieg ma kolor biały. W szkole też mówią, że biały. W dotyku nie jest przyjemny. Zimny. Lepi się – Kasia Świątek nie cierpi zimy. Ale lubi święta Bożego Narodzenia. Ma osiemnaście lat, wie oczywiście, że śnieg spada z nieba. Ale jak wygląda niebo? Uuuu, trudne pytanie – mówi. Uczy się w najstarszym w Polsce ośrodku dla osób niewidomych i słabowidzących imieniem Luisa Braille’a w Bydgoszczy, jedynym na północ od Warszawy. Sandra Pawlikowska (jest tu w ostatniej klasie podstawówki, ma dwanaście lat) była kiedyś na placu zabaw, chodziła po mostku, zawieszonym na linach i wtedy pomyślała, że chyba jest w niebie. Wydaje jej się, że tam tak jest: jakaś przestrzeń pod tobą i nad tobą. Widzący często pytają niewidomych: jak sobie wyobrażasz niebo? To dość irytujące. Jak można sobie wyobrazić coś, czego nie da się dotknąć?
Mnie się wydaje – mówi Sandra – że niebo to prostokąt. Coś jakby płachta. Jakby może kołderka, cała w sukienki ze złota. Niebo? Wiem, że jest u góry. I że tam jest dużo dobrych ludzi, którzy już nie mają żadnych problemów – mówi siedemnastoletnia Karolina Trojan, chodzi do drugiej licealnej. Mieszka w Grucznie, jest jedyną niewidzącą w swojej miejscowości. Pytają ją czasami, czy może chociaż w snach coś widzi? Może przynajmniej jakieś kolory? To kolejne pytanie z gatunku wkurzających. Niewidzący nie śni kolorowo. Skoro nigdy nie widział ani barw, ani kształtów, to niby skąd miałyby mu się nagle wziąć we śnie? Karolinie śnią się głosy. Ale też – nie wiadomo, jak to się dzieje – czasami w snach chodzi swobodnie, bez laski. W rzeczywistości żaden niewidzący raczej nie wyjdzie na spacer nieprzygotowany, spontanicznie. To zbyt ryzykowne. Trzeba ogromnego wysiłku umysłowego, żeby dokądś dojść i wrócić. Trasę musisz sobie wryć w pamięć. Wychodzisz, skręt w lewo, pod kątem prostym, później pamiętać, że w prawo, jeszcze dziesięć kroków i uwaga, będzie krawężnik. Karolina mogłaby już sama chodzić na świąteczne zakupy, potrafi płacić. Banknoty rozpoznaje się po tym, że każdy nominał ma trochę inną wielkość, a bilon rozróżnia się tak, że złotówka ma brzeg w ząbki z przerwami, dwuzłotówka jest dookoła gładka, pięć złotych – ząbkowane. Jednak zakupy w galeriach, sklepach samoobsługowych to zbyt wielkie wyzwanie – nawet jeśli za pierwszym razem zapamiętasz ustawienie rzeczy na półkach, to następnym razem idziesz, a tu wszystko poprzestawiane. Zimą w ogóle trzeba mieć niesamowitą odwagę, żeby gdziekolwiek samodzielnie się wybrać.
Wychodzę tylko, gdy naprawdę muszę – mówi Karolina.
Zaspy śniegu to zagrożenie. Nie czujesz, gdzie jest krawężnik, może już jesteś zbyt blisko jezdni? Wielu ludzi chce pomóc niewidomemu. Szczególnie teraz, wiadomo, święta: człowiek człowiekowi człowiekiem.
Ja przeprowadzę – mówią. I tak złapią, tak uniosą, tak zakręcą, że już się nie wie, w jakim kierunku miało się iść.

Figurka, która umie się ruszać.
Ludzie spieszą się bardziej niż zwykle. Po tym można poznać, że zaraz święta. No i wszędzie lecą kolędy. Pięknie oddają to, że Bóg się rodzi. Leży w żłóbku. Sandra dotknęła Jezusa. Twardy. Co roku jest wystawiany, na sianku, w tym samym miejscu, więc idąc na mszę, można przy nim przystanąć.
Uwielbiam kolędy, bardzo chętnie śpiewam – mówi Rafał Bladowski. Ma osiemnaście lat, chodzi do trzeciej klasy szkoły zasadniczej, święta spędzi z rodziną w Gdańsku. Piękne miasto, tak mówią. Jeśli chodzi o kolędy, najpiękniejsza to „Cicha noc”. Tę Rafał śpiewa zawsze wyjątkowo chętnie.
Jak wygląda noc? – zamyśla się.
Ludzie mówią, że w nocy jest ciemno. Ale nie wiem, co to znaczy: ciemno. Czy to jest to, co mam pod powiekami? Wątpię. Ja chyba pod powiekami nie mam nic. Nie wiem, jak opisać nic. Od małego mówi się niewidomemu, uważaj, pokłujesz się! Ostrożnie! Jeszcze potłuczesz bombki i będzie! Ostatecznie jednak każdy sobie tę choinkę dotknie, zbada. To, że jest zielona, to się powtarza na lekcjach. Tak jak i to, że śnieg jest biały, niebo niebieskie. Trzeba to sobie zapamiętać. Sandrze się wydaje, że choinka jest niczym fontanna.
Gałązki są jak strumienie wody, lecą z góry na dół – mówi. Co roku robi w domu nowe ozdoby choinkowe.
Tnę paseczki z papieru, sklejam, łączę. Po prostu lubię robić ładne rzeczy. Chociaż nie wiem, co to znaczy ładny. Wydaje mi się, że ładnie rysuję. Umiem nie wychodzić za kartkę – wyjaśnia. Nakłuwa dookoła dziurki i dzięki temu wyczuwa palcami, gdzie się kartka kończy.
Najchętniej rysuję kwiaty, zawsze mi się udają. Nie wiem, czybym umiała narysować człowieka. Może jakbym się bardzo przyłożyła, tobym narysowała.
Jak wygląda człowiek? – Sandra wzdycha ciężko.
Trudno sobie wyobrazić człowieka w całości. Nie można go raczej całego dotknąć. W ogóle dość mało dotykam ludzi, bo jak ktoś nie chce? Jakbym miała opisać człowieka, to jest po prostu taka figurka, tylko nie z kamienia, umie się ruszać. Tak sobie zapamiętała. Widzący ma dobrze, może co chwila zapominać, bo w razie czego tylko spojrzy i już wie.
Ja muszę mieć w pamięci strasznie dużo rzeczy. Ale co zrobić – mówi Sandra – widocznie zostałam stworzona do ciągłego pamiętania.

Blondynki są bardzo nerwowe.
Na przykład stale trzeba zapamiętywać filmy. Niewidzący, tak jak każdy, lubi sobie w święta posiedzieć przed telewizorem. Musi się tylko bardziej skupić, żeby akcja mu się nie urwała. Sandrę wciągają seriale, najbardziej ten o szpitalu na TVN i jeszcze „Rodzinka.pl”.
W „Rodzince” gra taka aktorka Małgorzata Kożuchowska, wydaje mi się, że to blondynka, bo blondynki są z natury bardzo nerwowe, a ona zawsze strasznie krzyczy na te swoje dzieci – mówi Sandra. Obejrzeć film, nie widząc, to naprawdę coś pasjonującego. Rozróżnia się głosy. A jak nikt nic nie mówi? To się zakłada, że akurat musiał wyjść po coś do miasta. Chłopakom najbardziej podoba się „Kevin sam w domu”. Szesnastoletni Mateusz Holc (chodzi do liceum, kiedyś rozpoznawał jasno-ciemno, a nawet trochę barwy, teraz mu się zlewają) wręcz nie wyobraża sobie świąt bez Kevina. Gdy któregoś roku mieli go nie puścić i w internecie była akcja protestacyjna, też się podpisał. Kevin musi być! – mówi Mateusz.
To już świąteczna tradycja. Jak barszcz z uszkami. No to porozmawiajmy teraz o barszczu.
Hm – zasępiają się niewidzący. Wiadomo o barszczu tyle, że trzeba uważać, aby sobie ubrania nie zachlapać. Jak się ma farta, to się uda wyłowić uszko i tak zrobić, żeby nie spadło z łyżki. Już łatwiej zjeść pierogi, choć też jest pewną sztuką nadziać je na widelec. Czasami ucieknie. Rybę wziąć? Ryzyko. Dużo ości. Mało kto jest tak odważny, żeby zjeść karpia. Tylko Roland Świstek, czternaście lat, mówi, że nie brzydzi się ryb. Lubi je! Może dlatego, że urodził się nad morzem? Nawet nauczył się łowić. Podoba mu się chodzenie nad wodę, zarzucanie wędki. Niejeden go pyta: Ej, Roland, co ty widzisz w tym łowieniu ryb? Albo: jak ty łowisz, człowieku, skoro nawet spławika nie jesteś w stanie zobaczyć?
Ja wtedy mówię, że chodzi o ten spokój nad wodą – tłumaczy. Roland zawsze pomaga w kuchni. Tłucze orzechy na orzechowiec. Sandra lubi kroić sałatkę, choć wszyscy w domu krzyczą, żeby natychmiast odłożyła nóż, palce sobie utnie! Mateusz ubiera choinkę.
Pamiętam, jaki był układ bombek w poprzednie święta, kopiuję. Nie zdarzyło mi się, żeby wszystkie bombki wisiały po jednej stronie choinki, ubieram równo – zapewnia. Nigdy też żadnej nie stłukł, co nawet jemu samemu wydaje się dziwne, bo inne rzeczy tłucze. Kiedyś, jak był u babci, specjalnie wyrzucił szklankę przez okno. Babcia mieszka na pierwszym piętrze, chciał sprawdzić, czy pierwsze to wysoko. Myślał, że zorientuje się po tym, jak długo szklanka będzie lecieć. Ale ledwie rzucił, już brzdęk. Rodzice się wystraszyli, że zacznie tak samo eksperymentować, gdy wróci do domu, mieszkają na ósmym. Nie mogli pozwolić, żeby tak z ósmego coś zrzucał. Albo może i sam wypadł. Zamontowali w oknach zamki. Teraz już uważają, że jest bardziej odpowiedzialny, więc znieśli blokady. Może sobie wyglądać przez otwarte okno. Bardzo to lubi. Szczególnie gdy pada śnieg, moczy mu twarz. Kiedyś był w Warszawie, wjechał na taras widokowy Pałacu Kultury i Nauki. Niby po nic, bo przecież nie po to, żeby podziwiać widoki. Ale to, co tam poczuł, go zachwyciło. Bardzo lubi wysokość, choć nie umie sobie jej wyobrazić. Co to znaczy: wysoko? Albo: daleko? Co to znaczy: panorama miasta? Horyzont? Perspektywa? To dla niewidzących pojęcia nie do pojęcia. Nauczyciele próbują szukać zastępczych określeń. Na przykład pani od plastyki tłumaczy im, że z perspektywą jest jak z dźwiękiem. Jeśli ktoś jest tuż przy tobie, słyszysz go wyraźniej, niż gdyby odszedł o kilka kroków. Im coś jest bliżej, tym wydaje się większe. Im dalej, mniejsze. Tak właśnie jest z perspektywą. Próbują pamiętać. Mateusz nawet sobie rozpracował, jak to jest, gdy się leci samolotem. Nigdy jeszcze nie leciał, ale zaczął się domyślać, że wtedy po prostu wszystko, na co się spojrzy, jest bardzo, bardzo małe. Tak już ma, że jak go coś nurtuje, to drąży, docieka. Gdy jeszcze wierzył, że z prezentami lata po świecie Święty Mikołaj, nie wystarczył mu opis, że to taki ktoś z długą brodą. Bardzo chciał wiedzieć, jak wygląda długa broda. Sprawdził na manekinie.

Wzrok Mikołaja.
Święty Mikołaj ma jakieś siedemdziesiąt lat. Starszy pan – sądzi Roland. Po czym można poznać, że ktoś jest stary?
Po głosie. I po tym, że już bardziej siedzi, niż się rusza. Mikołaj raczej jest w jednym miejscu. Tylko zimą ma robotę, musi się uwijać. Ciekawe, skąd ma kasę na prezenty – zastanawia się Roland. Wielu jego kolegów przypuszcza, że to rodzice wkładają paczki pod choinkę, ale jak się nie widzi, to trudno być na sto procent pewnym. Nie wiadomo też na przykład, czy ten święty umie czytać listy pisane w brajlu, czy zna tylko czarnodruk? I w ogóle czy on ma dobry wzrok? Czy widzi to, co by się przydało niewidzącym? Kiedyś Roland dostał w prezencie gitarę. Nie zamawiał. Ani nawet przez moment nie marzył o gitarze. Zaskoczył mnie ten Mikołaj kompletnie – wspomina Roland. Oddał gitarę wujkowi. Jeśli chodzi o prezenty, to przydałby się jakiś namysł. Niewidzący nie zawsze cieszą się z tego, co daje radość widzącym. Potrafią na przykład niemal śmiertelnie przestraszyć się maskotki, jeśli ma fakturę im nieznaną. Roland na przykład nigdy za bardzo nie przepadał za samochodzikami. Najbardziej lubił bawić się pompką do roweru – fajnie było poczuć to wypychane z pompki powietrze. Sandra listy do Mikołaja pisała w brajlu. Ostatni raz trzy lata temu, miała wtedy dziewięć lat. Niestety, pisała listy obszerne, bo ma taki nawyk, żeby szczegółowo poinformować o zamówieniu. Najbardziej lubi dostawać książki, opisywała więc, czy mają być w twardej, czy w miękkiej okładce, jakiego koloru okładka. Straszna robota. Bo najpierw musiała kogoś widzącego poprosić, żeby jej opowiedział, jak wygląda to, co ona chciałaby dostać, później musiała to wyłuszczyć Mikołajowi. Koniec z tym. Teraz po prostu opowiedziała mamie, że marzy jej się książka o rzeźbach. Taka przestrzenna, którą się otwiera, a rzeźby uwypuklają się, można ich dotknąć. I jeszcze by chciała dostać kalkulator. No i może na chwilę wzrok? To nie musiałoby być na zawsze.
Pożyczyłabym widzenie na trochę, na spróbowanie – mówi Sandra.
Żeby zobaczyć rodzinę i mój pokój. Wszyscy mówią, że ma pokój wyjątkowo ładny. Ale dotykiem nie jest w stanie tego sprawdzić. To niewyobrażalne: spojrzeć i od razu wiedzieć, co gdzie stoi, jak wygląda – mówi Karolina Trojan. Gdyby mogła na chwilę dostać wzrok, to chciałaby zobaczyć chociaż jednego człowieka. Jeszcze nie wiem kogo – mówi. Wiadomo, że każdy człowiek ma głowę. Niektórzy przy powitaniu przytulają się, więc można wyczuć, że ten jest szczupły, a ten nie. Ale jak taki człowiek wygląda w całości? Chciałaby zerknąć choć przez chwilę na kogoś. Raczej nie na samą siebie. Zbyt by się bała.
Może bym się przestraszyła? – pyta. Choć widzący mówią jej przecież, że jest bardzo ładna, włosy ma jasne, oczy niebieskie, to jednak strach tak samą siebie nagle zobaczyć. Gdyby mogła dostać w prezencie wzrok, to chyba wzięłaby ten prezent na chwilę i oddała.
Jestem oczywiście ciekawa, jak wyglądają kolory, litery. Ale myślę, że może czasami lepiej jest nie widzieć. Na przykład niektórych spojrzeń. Z plusów niewidzenia największy jest taki, że nie widzi się tego, co brzydkie. Poza tym – jak się wydaje Karolinie – mając wzrok, musiałaby uczyć się wszystkiego od nowa. To tak, jakby się jeszcze raz zaczynało życie. Z przyzwyczajenia pewnie i tak by nadal wszystkiego chciała dotknąć.

_________________


Góra
 Zobacz profil  
 
PostNapisane: Cz sty 02, 2014 19:42 
Offline

Dołączył(a): N maja 26, 2013 00:42
Posty: 2829
Co nam przyniósł rok 2013?
Autor: Beata Rędziak, Źródło: inf. własna

Rok 2013 obfitował w istotne dla środowiska osób z niepełnosprawnością wydarzenia. Na bieżąco informowaliśmy o nich naszych Czytelników. Koniec roku to okazja sprzyjająca podsumowaniom, dlatego przypominamy najważniejsze wydarzenia ostatnich dwunastu miesięcy.

Oscar Pistorius oskarżony o zabójstwo swojej partnerki
W lutym Oscar Pistorius, pierwszy w historii lekkoatleta, który po amputacji kończyn wystąpił w Igrzyskach Olimpijskich, został oskarżony o zamordowanie swojej partnerki. Według śledczych sprinter, w noc walentynkową, po kłótni zastrzelił swoją dziewczynę, modelkę i aktorkę Reevę Steenkamp. Według jego wersji zdarzeń, zastrzelił ją, ponieważ omyłkowo uznał ją za porywacza. Pistorius ma stanąć przed sądem w Johannesburgu (RPA) w marcu 2014 r. Grozi mu dożywocie, z możliwością wcześniejszego opuszczenia więzienia, ale nie wcześniej niż po odbyciu 25 lat kary.
Oscar Pistorius stracił obie nogi mając 11 miesięcy wskutek wady wrodzonej. 15 lipca 2007 roku, w mityngu IAAF w Sheffield, startując na specjalnych protezach, rywalizował jako pierwszy niepełnosprawny sportowiec razem ze sprawnymi lekkoatletami. W 2008 roku Trybunał Arbitrażowy ds. Sportu (CAS) uznał, że ten mistrz paraolimpijski może brać udział w Igrzyskach Olimpijskich.

8-godzinny dzień pracy wszystkich osób z niepełnosprawnością niezgodny z Konstytucją
W czerwcu Trybunał Konstytucyjny (TK) orzekł, że obowiązujący od 1 stycznia 2012 r. przepis o 8-godzinnym dniu pracy osób o umiarkowanym i znacznym stopniu niepełnosprawności jest niezgodny z Konstytucją. O sprawdzenie zgodności nowelizacji Ustawy o rehabilitacji z Konstytucją wnioskował NSZZ „Solidarność”, argumentując, że nowy przepis pogorszył sytuację osób z niepełnosprawnością.
Za niekonstytucyjne Trybunał uznał uzależnienie zastosowania skróconego czasu pracy tych osób od uzyskania zaświadczenia lekarskiego. TK nie zgodził się m.in. z przyjętym przez ustawodawcę założeniem, że pracownicy z niepełnosprawnością mają być w tym względzie traktowani tak samo, jak pracownicy pełnosprawni. Wyrok TK nie oznaczał konieczności powrotu do 7-godzinnego dnia pracy, ale ustawodawca ma rok na dostosowanie przepisów do orzeczenia Trybunału. Pisaliśmy o tym w naszym artykule.

Plany Komisji Europejskiej zagroziły systemowi dofinansowania zatrudnienia
W połowie roku ukazał się projekt rozporządzenia Komisji Europejskiej (KE), który wprowadzał limity pomocy publicznej udzielanej przez państwa członkowskie Unii Europejskiej. Ma to być 0,01 proc. PKB kraju członkowskiego z poprzedniego roku oraz równowartość 100 mln euro, które można będzie wydać w ramach jednego programu. W przypadku Polski byłoby to odpowiednio ok. 150 mln zł i 420 mln zł w ciągu roku. Tymczasem PFRON na dofinansowanie do wynagrodzeń pracowników z niepełnosprawnością rocznie przeznacza ponad 3 mld zł. W praktyce wprowadzenie przepisów proponowanych przez KE mogłoby oznaczać likwidację 240 tysięcy miejsc pracy dla osób z niepełnosprawnością oraz zamknięcie części firm, które zatrudniają takich pracowników.
Polska, jak i wszystkie pozostałe kraje członkowskie UE, zgłosiły sprzeciw wobec tego projektu. Z końcem lata KE ogłosiła, że obecnie obowiązujące zasady udzielania pomocy publicznej będą ważne o pół roku dłużej, czyli do końca czerwca 2014 r. 18 grudnia 2013 r. Komisja opublikowała kolejną wersję projektu rozporządzenia w sprawie wyłączeń blokowych. W nowej wersji projektu KE uwzględniła opinie państw członkowskich i z ograniczenia wysokości kwoty pomocy publicznej została wyłączona pomoc na zatrudnianie osób niepełnosprawnych. Konsultacje nowej wersji projektu trwają do 12 lutego 2014 r.

Rewolucja w systemie świadczeń dla opiekunów
1 lipca 2013 r. weszła w życie nowelizacja ustawy o świadczeniach rodzinnych, zgodnie z którą prawo do świadczenia pielęgnacyjnego przysługiwało tylko rodzicom i opiekunom dzieci z niepełnosprawnością, zaś osoby dorosłe opiekujące się niepełnosprawnym członkiem rodziny mogły zyskać nowo wprowadzoną formę pomocy – specjalny zasiłek opiekuńczy. Zaostrzone kryteria jego przyznawania, m.in. wprowadzone kryterium dochodowe, spowodowały jednak utratę prawa setek osób do jego otrzymywania.
Wywołało to w środowisku osób niepełnosprawnych wiele protestów. Rzecznik Praw Obywatelskich zaskarżył wprowadzone przepisy do Trybunału Konstytucyjnego, jako niezgodne z Konstytucją. Trybunał 5 grudnia 2013 r. uznał wniosek rzecznika za zasadny i ogłosił, że przepisy te naruszają Konstytucję. Ministerstwo Pracy i Polityki Społecznej (MPiPS) jeszcze przed ogłoszeniem wyroku TK podjęło prace nad zmianą przepisów, proponując likwidację wcześniej wprowadzonego specjalnego zasiłku opiekuńczego i przyznawanie świadczenia pielęgnacyjnego w oparciu o ocenę stopnia niesamodzielności osoby wymagającej opieki. Po ogłoszeniu wyroku przez Trybunał w MPiPS powstał zespół, który w możliwie najszybszym tempie ma przygotować nowe zasady wsparcia osób z niepełnosprawnością.

Po raz pierwszy wybrano Miss Polski na wózku
Konkurs na najpiękniejszą Polkę na wózku zorganizowała Fundacja Jedyna Taka. Zgłosiły się do niego 72 kobiety z całej Polski, a w ścisłym finale o koronę walczyło 10 z nich, uzyskawszy wcześniej poparcie internautów. Pierwszą królową piękności na wózku została Olga Fijałkowska.
- Chciałabym bardzo serdecznie podziękować za ten tytuł, ale zapewniam, że wszystkie dziewczyny są piękne, mądre i bardzo kobiece. Każda z nas zasługuje na ten tytuł – powiedziała po koronacji pierwsza Miss Polski na wózku.
Uroczystą galę, na której wybrano zwyciężczynię, odwiedził także premier Donald Tusk, a o wydarzeniu było bardzo głośno w najważniejszych polskich mediach. Pisaliśmy o nim w naszej obszernej relacji, zamieściliśmy także galerię zdjęć z finałowej uroczystości.

Co zmieniła przez rok Konwencja?
W 2013 r. obchodziliśmy pierwszą rocznicę ratyfikowania przez Polskę Konwencji o prawach osób niepełnosprawnych. 5 września w Pałacu Prezydenckim odbyła się uroczystość podsumowująca ten czas.
- Po roku od ratyfikacji Konwencji o prawach osób niepełnosprawnych odnoszę wrażenie, że w niewielkim stopniu wpłynęła ona na rzeczywistość osób z niepełnosprawnością w Polsce – powiedział wtedy prezydent Bronisław Komorowski.
Podkreślił także, że stoimy przed takim samym wyzwaniem jak wcześniej, by uwrażliwiać władzę i społeczeństwo na realizację zapisów Konwencji.

Długo oczekiwane rozporządzenie dotyczące zaopatrzenia w wyroby medyczne i środki pomocnicze
O projekcie zmian ws. dofinansowania do zakupu wyrobów medycznych i środków pomocniczych poinformował na sejmowej podkomisji ds. osób niepełnosprawnych 8 października 2013 r. wiceminister zdrowia Igor Radziewicz-Winnicki. Duża część środowiska osób z niepełnosprawnością nie uważa tych zmian za satysfakcjonujące, gdyż mimo likwidacji absurdalnych zapisów, np. o możliwości dofinansowania do zakupu aparatu słuchowego tylko na jedno ucho, zlikwidowano np. dofinansowanie do gorsetu, koniecznego dla osób po operacji kręgosłupa czy w wielu przypadkach niewystarczająco podniesiono limity dofinansowania do wyrobów medycznych.
Rozporządzenie wchodzi w życie 1 stycznia 2014 r. i ma obowiązywać przez cały rok, co daje nadzieję na dalsze zmiany w tym obszarze w najbliższym czasie.

Paweł Ejzenberg Człowiekiem bez barier 2013
W corocznym konkursie Stowarzyszenia Przyjaciół Integracji Człowiekiem bez Barier w 2013 r. został Paweł Ejzenberg – niewidomy 33-letni olsztyński radny, muzyk, wokalista i klawiszowiec, finalista programu „Mam Talent!”.
- To jest moment wzruszenia, ale również dumy i szczęścia. Chciałem bardzo gorąco podziękować za to, że, mimo iż na tej sali jest wiele osób, które dużo bardziej zasłużyły na ten tytuł, to właśnie ja go otrzymałem. Traktuję to bardziej jako docenienie tego, kim jestem, niż tego, co osiągnąłem, bo są ludzie, którzy mają o wiele więcej niż ja; bardzo dziękuję – mówił zwycięzca na uroczystej gali wręczenia nagród w Zamku Królewskim w Warszawie.

Nowe przepisy ws. zasad wydawania kart parkingowych
23 października 2013 r. prezydent podpisał nowelizację ustawy Prawo o ruchu drogowym i Kodeksu wykroczeń, zgodnie z którą zawężony został krąg uprawnionych do otrzymania karty parkingowej. Prace nad ustawą trwały w Sejmie rok. Teraz kartę będą mogły otrzymać jedynie osoby ze znacznym lub z umiarkowanym stopniem niepełnosprawności, a jednocześnie z ograniczonymi możliwościami poruszania się. Osoby z umiarkowanym stopniem niepełnosprawności będą mogły otrzymać kartę parkingową tylko w przypadku ustalenia przyczyny niepełnosprawności oznaczonej symbolem 04-O (choroby narządu wzroku), 05-R (upośledzenie narządu ruchu) lub 10-N (choroba neurologiczna).
Karta będzie imienna i wydawana maksymalnie na pięć lat dla osób indywidualnych, a na trzy lata dla placówek. Zostanie także wprowadzony centralny rejestr kart parkingowych. Wedle nowych przepisów osoba, która bezprawnie posługuje się dokumentem będzie mogła otrzymać karę grzywny w wysokości 2 tys. zł. Obecnie obowiązujące karty będą ważne do 30 listopada 2014 r. Nowelizacja ustawy wchodzi w życie 1 lipca 2014 r. z pewnymi wyjątkami. O najważniejszych zmianach czytaj w naszym artykule.

Zrównanie dofinansowania do wynagrodzeń osób niepełnosprawnych pracujących na rynkach chronionym i otwartym
Rząd wprowadził tzw. Ustawą okołobudżetową nowelizację przepisów dotyczącą dofinansowania do zatrudniania pracowników z niepełnosprawnością. Od 1 kwietnia 2014 r. będą obowiązywać takie same kwoty dofinansowań do wynagrodzeń osób z niepełnosprawnością na rynku otwartym i chronionym: 1800 zł dla pracownika ze znacznym stopniem niepełnosprawności, 1125 zł z umiarkowanym oraz 450 zł z lekkim stopniem. Pracodawcy zatrudniający osoby ze schorzeniami specjalnymi otrzymają dodatkowe dofinansowanie w wysokości 600 zł.
Przez ostatnie miesiące roku przez Parlament i media przetoczyła się burzliwa dyskusja na ten temat. Pracodawcy zatrudniający osoby z niepełnosprawnością, a także sami pracownicy, obawiają się przede wszystkim masowych zwolnień. Jarosław Duda, pełnomocnik rządu ds. osób niepełnosprawnych, przypominał, że zmiany te spowodowane są m.in. wymogami przepisów unijnych. Podczas dyskusji w Senacie, wiceminister finansów Hanna Majszczyk, uzasadniając zmiany w dofinansowaniach, podkreśliła zaś, że zatrudnienie osób niepełnosprawnych nie spadnie, gdyż przejmie tę funkcję rynek otwarty.

Wysyp filmów z niepełnosprawnymi bohaterami w rolach głównych
Miniony rok obfitował w premiery kinowe filmów, które w niebagatelny sposób poruszały wątek niepełnosprawności. Aż cztery z nich to polskie produkcje. Mowa tu o „Imagine” w reżyserii Andrzeja Jakimowskiego, poświęconego osobom niewidomym czy „Chce się żyć” w reżyserii Macieja Pieprzycy, zdobywcy Grand Prix dla Najlepszego Filmu, Nagrody Jury Ekumenicznego i Nagrody Publiczności Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Montrealu. Film, oprócz zagranicznych sukcesów, odniósł je także na polskim gruncie, zdobywając m.in. Srebrne Lwy oraz Nagrodę Publiczności na 38. Festiwalu Filmowym w Gdyni. Więcej o sukcesach polskich filmów o niepełnosprawności pisaliśmy w naszym artykule.
Dwa inne polskie obrazy to „Mój biegun” w reżyserii Marcina Głowackiego, promowany jako prawdziwa historia Jaśka Meli, najmłodszego i jedynego do tej pory chłopaka z niepełnosprawnością, który zdobył oba bieguny w ciągu jednego roku, oraz „Dziewczyna z szafy”. Ten ostatni, wyreżyserowany przez Bodo Koxa, jak mówi on sam, to tylko prosta historia o miłości, która jest antidotum na wszelką izolację, także tę wywołaną przez niepełnosprawność.
Z kolei niemiecka produkcja „Vincent chce nad morze” w reżyserii Ralfa Huettnera to błyskotliwa komedia drogi, w której trójka młodych bohaterów próbuje w pełni cieszyć się życiem, mimo problemów natury zdrowotnej i psychicznej, zmagając się z niechęcią społeczeństwa i brakiem miłości. Vincent, Marie i Alex biorą życie w swoje ręce, ruszając w pełną szalonej radości podróż przez Europę.

Data opublikowania dokumentu: 2013-12-30, 10.01
Źródło:
http://www.niepelnosprawni.pl/ledge/x/1 ... sW1SJV3vIU

_________________


Góra
 Zobacz profil  
 
PostNapisane: Wt sty 07, 2014 22:52 
Offline

Dołączył(a): N maja 26, 2013 00:42
Posty: 2829
Hojność Narodowego Funduszu Zdrowia nie zna granic. Do okularów dopłacił... całe osiem złotych!
Gazeta Wrocławska z dnia 5.12.2013
autor: Agata Wojciechowska

Osiem złotych - taką refundację na zakup okularów zaproponował wrocławiance Alicji Tymoczko Narodowy Fundusz Zdrowia. By dostać pieniądze, musiała osobiście zgłosić się do biura Narodowego Funduszu Zdrowia przy ulicy Dawida. - Gdybym wiedziała jaka to kwota, w życiu bym nie jechała do oddziału Narodowego Funduszu Zdrowia. Więcej wydałam na bilety Miejskiego Przedsiębiorstwa Komunikacji - mówi kobieta. Pani Alicja jest po operacji na zaćmę. Teraz okulista podejrzewa u niej jeszcze jaskrę. Zalecił stosowanie okularów. Wypisał na nie receptę, by mogła skorzystać z refundacji Narodowego Funduszu Zdrowia.
Aby jednak refundację otrzymać, wrocławianka musiała potwierdzić w oddziale Narodowego Funduszu Zdrowia, że ma do niej prawo. Potrzebna była odpowiednia pieczątka na recepcie. No i podpis urzędnika. Gdy wszystkie formalności pani Alicja miała już za sobą, udała się do optyka. To od niego usłyszała, że przysługuje jej zniżka - osiem złotych. Za oprawki i szkła powinna zapłacić sto trzydzieści osiem złotych, ale dzięki hojności Narodowego Funduszu Zdrowia wystarczy sto trzydzieści złotych.
- Jestem rozżalona - mówi Pani Alicja. - Tyle lat pracowałam, tyle płaciłam składek, że choć raz mogłabym dostać od Narodowego Funduszu Zdrowia porządne dofinansowanie do okularów. Gdybym wiedziała ile ta refundacja wynosi, w życiu bym się o nią nie starała. Więcej wydałam na bilety do Narodowego Funduszu Zdrowia i do specjalnego optyka, bo przecież nie każdy realizuje recepty refundowane.
To pomyłka urzędników? Nic z tych rzeczy. Jak tłumaczą w Narodowym Funduszu Zdrowia, na taką właśnie refundację - zgodnie z przepisami - mogą liczyć wszyscy pacjenci. Bo takie stawki ustaliło Ministerstwo Zdrowia. Mając receptę od okulisty chory płaci sto procent za oprawki, sto procent za robociznę, a jedynie od ceny soczewek odejmowana jest kwota refundacji. Kwota, dodajmy, śmieszna - od czterech złotych i dwudziestu groszy do dwudziestu jeden złotych za jedną soczewkę.
Sprawą zainteresowaliśmy wrocławskich posłów - Jeśli mówimy o soczewce zwykłej, to takie kwoty refundacji mają jeszcze sens - twierdzi poseł Jakub Szulc, były wiceminister zdrowia.
- Ale jeśli mówimy o bardziej skomplikowanych szkłach, to sytuacja jest już inna. Na pewno jest to zagadnienie, któremu należy się przyjrzeć. I zrobię to - deklaruje.
Poseł Słamomir Piechota: - To brzmi absurdalnie. Oczywiście, że trzeba sprawdzić, czy taka refundacja nie jest pozbawiona sensu, bo przecież zwrot takiej kwoty nie jest żadną ulgą dla człowieka, który musi nosić okulary.

_________________


Góra
 Zobacz profil  
 
PostNapisane: Wt sty 07, 2014 22:53 
Offline

Dołączył(a): N maja 26, 2013 00:42
Posty: 2829
Dziennik Wrocławski z dnia 5.12.2013
autor: Bogumiła Nehrebecka

Jaskra to choroba oczu, która prowadzi do nieodwracalnego zaniku nerwu wzrokowego. Gdy obejmie cały nerw – następuje utrata wzroku. W wielu przypadkach choroba latami przebiega skrycie – bez bólu i zaczerwienienia oka – doprowadzające do ślepoty ubytki w polu widzenia są długo niezauważane. W innych przypadkach występuje ostry atak wysokiego ciśnienia wewnątrzgałkowego z bardzo silnym bólem i gwałtownym pogorszeniem widzenia oraz widzeniem tęczowych kręgów wokół źródeł światła. To tak zwana ostra jaskra, która może grozić nagłą utratą wzroku. W każdym przypadku rozpoznanie a nawet podejrzenie tej nieuleczalnej choroby, za jaką się jaskrę uważa, jest kojarzone z dożywotnim leczeniem i obawą przed ślepotą. Czy jest to przekonanie nadal słuszne? Profesor doktor habilitowana Maria Hanna Niżankowska, autorka podręcznika Jaskra pierwotnie zamkniętego kąta – diagnostyka, zapobieganie i leczenie, dowodzi, że tę postać jaskry – uważaną dotąd za nieuleczalną – można wyleczyć a nawet zapobiec jej rozwojowi.
Istnieją bowiem dwa główne typy jaskry. Pierwszy to jaskra pierwotnie otwartego kąta, choroba samoistna i uwarunkowana genetycznie oraz nieuleczalna. Jej leczenie ma na celu takie spowolnienie uszkodzenia nerwu wzrokowego aby pacjent mógł zachować użyteczną ostrość wzroku do końca swego życia. Drugi typ to jaskra pierwotnie zamkniętego kąta, która albo alarmuje chorego opisanym wyżej bardzo bolesnym i groźnym dla wzroku ostrym atakiem wymagającym interwencji szpitalnej, albo nęka, szczególnie młodszych pacjentów, nawracającymi bólami oczu i głowy oraz pogarszającym się widzeniem, między innymi po długotrwałym wysiłku wzroku. Ponieważ jednak objawy te mijają, są często tłumaczone zmęczeniem. Tymczasem może to być już jaskra lub jej zapowiedź. Jej stwierdzenie jest możliwe dzięki optycznej tomografii przedniego odcinka oka (AS OCT Visante), dzięki której można rozpoznać zagrożenie lub istnienie tak zwanego pierwotnego zamknięcia kąta a także jego typ.
Laserowa korekta konfiguracji kąta pozwala na jego otwarcie, pod warunkiem jednak, że rozpoznanie nie jest zbyt późne i szczelina kąta wcześniej nie zarosła. Wynika z tego, że wczesne rozpoznanie i korekta anatomicznej predyspozycji może zapobiec jaskrze zamkniętego kąta a wiele istniejących przypadków jaskry z takim mechanizmem może być wyleczone. Nie cofa to jednak skutków wcześniej wywołanych przez chorobę uszkodzeń w nerwie wzrokowym.

_________________


Góra
 Zobacz profil  
 
PostNapisane: Pt sty 10, 2014 08:24 
Offline

Dołączył(a): N maja 26, 2013 00:42
Posty: 2829
Mam dość plastiku, chcę prawdziwych ludzi
Autor: rozmawiał Tomasz Przybyszewski

„Niepełnosprawność czasem mnie onieśmiela. Bywało, że nie wiedziałem, co powiedzieć, jak się zachować. Ale wyluzowałem się. Niepełnosprawni oczekują od nas normalnego traktowania. Myślę, że osoba na wózku chce usłyszeć: „Chodź tutaj”, a nie „Podjedź”. Inna sprawa, że fajnie by było, żeby po drodze nie było 30-centymetrowego krawężnika” – mówi w rozmowie z nami Maciej Miecznikowski.
Tomasz Przybyszewski: Pamięta Pan Darię Stawrowską?

Maciej Miecznikowski: Oczywiście. Darii nigdy nie zapomnę!

Czym Pana ujęła jako uczestniczka prowadzonego przez Pana teleturnieju „Tak to leciało!” w TVP2? Media pisały wówczas, że podbiła Pańskie serce...

Jestem ambasadorem sportu paraolimpijskiego. Wie Pan dlaczego? Bo ja wiem, ile siły muszę z siebie czasem wykrzesać, żeby zmierzyć się z jakimś moim „problemem”. Jestem sprawny, a jednak bywa, że się poddaję. Co w takim razie, jaka energia pcha paraolimpijczyków do przezwyciężania własnych ograniczeń? Dla mnie to nie są osoby niepełnosprawne, to są nadludzie. Daria też postanowiła żyć pełną parą i przezwyciężać bariery. Udział w moim programie to akurat pestka. Ona skończyła studia. Nie pozwoliła sobie na użalanie się nad sobą. Dla mnie jest wielka i czasem sobie o niej myślę, kiedy tylko zaczynam popadać w jakąś niemoc. Daria dała siłę nie tylko osobom niepełnosprawnym. Zawstydziła wiele pozostałych.

Daria Stawrowska porusza się na wózku. Pierwszy raz spotkał Pan osobę niepełnosprawną tak zdeterminowaną, by coś osiągnąć?

Oprócz naszych wspaniałych paraolimpijczyków poznałem wiele osób dotkniętych przez los, które też się nie poddają. Śpiewałem na Festiwalu Zaczarowanej Piosenki z podopiecznymi Fundacji Anny Dymnej „Mimo wszystko”. Kilkakrotnie występowałem w ośrodkach, gdzie mieszkają osoby w różnym stopniu niepełnosprawne fizycznie i umysłowo. Mam z nimi wszystkimi super „przelot”. Lubią mnie, a ja lubię ich. Nie wszyscy oczywiście mają aż taki zapał czy możliwość, żeby jakoś zupełnie zmieniać swoje życie, ale wydaje mi się, że czasem sam fakt, że wstają z łóżka, przychodzą na koncert, razem śpiewają... że to są te małe wielkie wyzwania, które powinny nam, pełnosprawnym, dawać do myślenia.

Czy przy okazji tych koncertów i akcji organizowanych na rzecz osób niepełnosprawnych, ma Pan okazję z nimi rozmawiać?

To są serdeczne, ale zazwyczaj przelotne i w związku z tym dość powierzchowne rozmowy. Z Darią było nieco inaczej. Można powiedzieć, że mieliśmy dla siebie cały dzień. Też w pracy, dlatego trudno mówić o całkowitej swobodzie, ale jednak wystarczyło, żeby Daria stała mi się szczególnie bliska. Przeczytałem nawet jej pracę magisterską! Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś się spotkamy. Na razie widuję ją na Facebooku i zawsze mnie to cieszy.

Czy można powiedzieć, że to spotkanie coś Panu dało?

Pomyślałem wtedy, że powinienem więcej od siebie wymagać. A ja zdrowy, całkowicie sprawny, bywa, że przegrywam walkę z własnym lenistwem. Jest mi wstyd. Daria mną wtedy wstrząsnęła. Tak, jakby krzyknęła mi prosto do ucha: „Obudź się! Rób coś! Działaj! Dlaczego nie spełniasz swoich marzeń!?”. Dzięki takim momentom, jak spotkanie z Darią, przychodzi mobilizacja. Dlatego właśnie uważam, że niepełnosprawne osoby powinny się udzielać, a swoją siłą dawać wiarę innym niepełnosprawnym i zawstydzać takich jak ja.

Przy okazji rozmowy o Pańskim spotkaniu z Darią Stawrowską chciałbym zapytać, czy myśli Pan, że w show-biznesie, na estradzie jest miejsce dla osób niepełnosprawnych?

A dlaczegóż by nie? Jeśli sięgniemy do źródła, do korzeni show-biznesu, to widzimy artystę, który coś kocha, ma pasję, ma miłość, na przykład do instrumentu, do śpiewania, do malowania, i tę miłość przelewa na innych, chce się nią podzielić. Jeśli tak podejdziemy do show-biznesu – że to nie tylko blichtr i produkty marketingowe, tylko pasja i talent przelewany z artysty na publiczność, która coś czuje i się wzrusza – to nie ma żadnych barier, dla nikogo.

Ta pasja jest najważniejsza?

Pasja i talent. Jeśli są te dwa składniki, to żadna niepełnosprawność nie przeszkodzi. Ale trzeba przede wszystkim kochać to, co się robi. W moim przypadku – kochać grać. To jest podstawa.

A gdyby Pan nie lubił grać?

I kazano by mi to robić? Pewnie wykończyłbym psychicznie siebie i innych! (śmiech) Może można bez pasji wykonywać inne zawody, ale nie ten.

Problem z show-biznesem jest taki, że najczęściej odrzuca on osoby, które nie pasują do pewnych standardów...

Pan mówi o takim znaku naszych czasów, że my może chcemy, żeby wszyscy byli młodzi, piękni, wysportowani, że śmierci nie ma i nawet starość nie istnieje. Wystarczy popatrzeć na okładki kolorowych magazynów... Jednak nie tylko show-biznes tak wygląda. Świat jest teraz taki. Ale przecież to my ten świat tworzymy, więc to my decydujemy o tych standardach. Ja nie wierzę, że one są tak powierzchowne i puste. Ja już mam dość plastiku, chcę prawdziwych ludzi, młodych, starych, sprawnych i niepełnosprawnych. Jestem pewien, że nie jestem w tej potrzebie odosobniony.

Myśli pan, że kwestia niepełnosprawności jest nieco wyrzucana z głów, na zasadzie, jak Pan wspominał, śmierci? Że ludzie starają się o tym nie myśleć?

To są trudne pytania. Ja, jako Maciej Miecznikowski, nie czuję się na siłach, żeby odpowiadać w imieniu innych...

A gdyby miał Pan mówić za siebie?

Chyba nie stawiam granic w ten sposób. Choć niepełnosprawność czasem mnie onieśmiela. Bywało, że nie wiedziałem, co powiedzieć, jak się zachować. Ale wyluzowałem się. Niepełnosprawni oczekują od nas normalnego traktowania. Myślę, że osoba na wózku chce usłyszeć: „Chodź tutaj”, a nie „Podjedź”. Inna sprawa, że fajnie by było, żeby po drodze nie było 30-centymetrowego krawężnika. Więc wraz z nastawieniem, otwartością, powinny się pojawiać zwykłe techniczne udogodnienia ułatwiające życie. I one się pojawiają, jest coraz lepiej, jestem dobrej myśli.

Czym dla Pana jest obecność na Wielkiej Gali Integracji?

Tyle ludzi, połączonych jedną ideą, z własnej woli spotyka się w jednym miejscu... To zawsze jest zwycięstwo. Niektórzy moi koledzy mawiają, że w Polsce każdy sobie rzepkę skrobie, ale ja myślę, że jednak nie, że jednak mamy taką zdolność do wspólnych działań. Że umiemy się jednoczyć. Fajnie na moment stać się częścią takiej inicjatywy, wyjść ze swojej skorupy, poczuć tę pozytywną wibrację.

Czy pozytywne wibracje będzie można usłyszeć na Pańskiej najnowszej płycie?

Moja pierwsza solowa, w pełni autorska płyta, która ukaże się na przełomie lutego i marca, oczywiście odzwierciedla mój stosunek do świata. A on jest przeważnie pozytywny. Ale niepozbawiony znaków zapytania, wątpliwości... Też mam swoje niespełnione marzenia, pragnienia, obawy, tęsknoty. To bardzo osobista płyta, pełna melodyjnych piosenek, których chyba przyjemnie się słucha, o ile ktoś lubi mój głos. Jaki gatunek? Nieco nostalgiczny, tradycyjny pop w wykonaniu dojrzałego mężczyzny po czterdziestce. Tytuł płyty to prawdopodobnie „Będzie z nami dobrze”. On mówi sam za siebie.

Data opublikowania dokumentu: 2014-01-09, 16.19
Źródło:
http://www.niepelnosprawni.pl/ledge/x/1 ... s73sJV3vIU

_________________


Góra
 Zobacz profil  
 
 Tytuł:
PostNapisane: Pt sty 10, 2014 08:24 


Góra
  
 
Wyświetl posty nie starsze niż:  Sortuj wg  
Dział zablokowany Ten wątek jest zablokowany. Nie możesz w nim pisać ani edytować postów.  [ Posty: 233 ]  Przejdź na stronę Poprzednia strona  1, 2, 3, 4, 5  Następna strona

Strefa czasowa: UTC


Kto przegląda forum

Użytkownicy przeglądający ten dział: Brak zidentyfikowanych użytkowników i 1 gość


Nie możesz rozpoczynać nowych wątków
Nie możesz odpowiadać w wątkach
Nie możesz edytować swoich postów
Nie możesz usuwać swoich postów
Nie możesz dodawać załączników

Szukaj:
cron
To forum działa w systemie phorum.pl
Masz pomysł na forum? Załóż forum za darmo!
Forum narusza regulamin? Powiadom nas o tym!
Powered by Active24, phpBB © phpBB Group
Tłumaczenie phpBB3.PL